Te dwie powagi kroczyły obok siebie, pod ramię, po łące rozległej, a słońce już się obniżało i ogromniało, czerwieniło, wytryskały z nas cienie dalekie. Henia szła z Wacławem. Hipolit z Marią. Ja z boku. I Karol. Tamta para przed narni, pogrążona w swoim dialogu. Ale dialog niczego nie wyrażał. Rozmawiali o…
Wenecji. ~- W pewnej chwili ona przystanęła. '"'
– Proszę spojrzeć naokoło. Jak pięknie! Odpowiedział: **
– Tak, bez wątpienia. Bardzo pięknie.
Powiedziane, żeby jej przytwierdzić.
••'• Drgnęła w nagłym zniecierpliwieniu. Odpowiedź była nieistotna – żeby uniknąć właściwej odpowiedzi – choć udzielona starannie i nawet z uczuciem – ale z uczuciem aktora. Ona zaś domagała się niekłamanego zachwytu dla witczoru, będącego tworem Boga i chciała, żeby on uwielbił Stwórcę przynajmniej w jego dziele. Jej czystość zawarła się w tym pragnieniu.
– Ależ proszę naprawdę popatrzeć, naprawdę powiedzieć. Czy to nie jest bardzo piękne?
Tym razem, przywołany do porządku, skupił się, wyraźnie się wysilił i rzekł rzeczywiście najszczerzej jak mógł, nawet z pewnym wzruszeniem.
– Ależ bardzo, niewątpliwie piękne, tak, wspaniałe!
Nie mogła mieć pretensji. Widać było, że dokłada starań aby ją zadowolić. Ale ta jego fatalna właściwość: kiedy coś mówił, zdawało się że mówi, aby nie powiedzieć czegoś innego… Czego? Amelia postanowiła zagrać w otwarte karty i, nie ruszając się z miejsca, stwierdziła:
– Pan jest ateistą.
Zanim wypowiedział się w tak delikatnej materii, rzucił wzrokiem na prawo i lewo, jakby sprawdzając świat. Rzekł… dlatego, że musiał, że nic innego nie miał do powiedzenia, że ta odpowiedź była już podyktowana pytaniem.
– Jestem ateistą.
Ale znów mówił żeby nie powiedzieć czegoś innego l To się czuło! Zamilkła, jakby odcięto jej możliwość polemiki.
3 Pornografia Gdyby naprawdę był niewierzącym, mogłaby z nim walczyć; i wtedy wykazałaby całą najgłębszą „ostateczność" własnej racji, ha, walczyłaby z nim jak równy z równym. Lecz jemu słowa służyły tylko do zatajenia… czegoś innego. Czego?
Czego? Jeżeli nie był wierzący, ani niewierzący, to czymże był? Otwierała się połać nieokreślonego, tej dziwnej „inności", w której ona gubiła się, oszołomiona i wytrącona z gry.
Zawróciła do domu, a my wszyscy za nią, rzucając cienie kilometrowe, które, ścieląc się po łące, dosięgały nie znanych nam dalekich miejsc gdzieś u skraju ścierniska. Cudowny wieczór. Była – przysiągłbym – co się zowie w strachu. Szła już nie dbając o Fryderyka który jednak układnie jej towarzyszył – jak piesek.
Wytrącona z gry… podobna komuś, komu wytrącono broń z ręki. Nie atakowano jej wiary – nie potrzebowała jej bronić – Bóg stawał się zbędny w obliczu ateizmu, będącego tylko parawanem – i poczuła się sama, bez Boga, zdana tylko na siebie wobec tamtego istnienia opartego na jakiejś nieznanej zasadzie, które się jej wymykało. A to właśnie – że wymykało się – było dla niej kompromitacją. To wskazywało, że na równej drodze może zdarzyć się duchowi katolickiemu spotkanie z czymś, czego on nie zna, czego nie przewidział, czego nie opanował. Naraz została ujęta przez kogoś w sposób sobie nie znany – i stała się dla siebie samej czymś niepojętym we Fryderyku!
Na tej łące, w owym wieczorze, spacer nasz rozciągał się, jak wąż. Trochę za nami, na ukos, z lewej strony, szła Henia z Wacławem, oboje bardzo grzeczni, ucywilizowani, osadzeni w swoich rodzinach, on – syn swojej matki, ona – córka swoich rodziców; i ciało adwokata nie czuło się źle z szesnastolatką, mając przy sobie w sumie dwie matki i ojca. A Karol szedł sam, z boku, z rękami w kieszeniach, nudził się, a może nawet się nie nudził, tyle tylko że stawiał nogi na tej trawie, lewą, potem prawą, potem lewą, potem prawą, potem lewą, potem prawą, potem lewą, w nieróbstwie prze-strzenno-łąkowo-zielonym o zniżającym się, zapadającym 66 słońcu, które przygrzewało, gdy wietrzyk chłodził – i tak stawiał i stawiał nogi to tu, to tam, i czasem zwalniał, czasem przyśpieszał, aż w końcu zrównał się z Fryderykiem (który szedł z panią Amelią). I jakiś czas szli obok. Karol odezwał się:
– Pan by mi dał starą marynarkę.
– Na co ci?
– Potrzebuję. Na handel.
– Co z tego, że potrzebujesz?
– Potrzebuję! – powtórzył nachalnie Karol, roześmiany. – To kup sobie – odparł Fryderyk.
– Nie mam forsy.
– Ja też nie mam.
– Pan by mi dał marynarkę!
Pani Amelia przyśpieszyła kroku – Fryderyk także – Karol także.
– Pan by mi dał marynarkę!
– Pan by mu dał marynarkę!
Była to Henia. Przyłączyła się. Narzeczony pozostał trochę dalej. Szła z Karolem, głos jej, ruchy, takie jak jego.
– Pan by mu dał marynarkę!
– Pan by mi dał marynarkę!
Fryderyk stanął, podniósł komicznie ręce do góry: – Dajcie mi żyć, dzieci! -
Amelia odchodziła coraz prędzej, nie obejrzawszy się na nich, wskutek czego wyglądała, jak ścigana. Rzeczywiście – dlaczegóż przynajmniej raz nie odwróciła głowy, ten błąd sprawił, że teraz była jak w ucieczce przed nieletnią łobuzerią (podczas gdy syn jej pozostał na dalszym planie). Lecz pytanie, przed kim uciekała: przed nimi, czy przed nim, Fryderykiem? Czy też przed nim z nimi? Nie wydawało się prawdopodobne aby ona wywęszyła coś ze sprawek dziejących się między nieletnimi, nie, do tego nie miała nosa i zanadto byli dla niej podrzędni – bo Henia miała znaczenie dla niej tylko z Wacławem, jako przyszła żona, ale Henia z Karolem to były dzieci, była młodzież. Jeśli więc uciekała to przed Fryderykiem, przed poufałością, której na nim dopuszczał się Karol – dla niej niepojętą – która urodziła się nagle tu, obok niej, która godziła w nią…
bo ten mężczyzna, dopadnięty przez chłopca, niweczył i zatracał z nim powagę, którą był stworzył w sobie wobec niej… A ta poufałość została wzmocniona głosem narzeczonej syna I ucieczka Amelii była wyznaniem, że ona to zauważyła przyjęła do wiadomości!
Gdy się oddaliła, tych dwoje przestało naciskać Fryderyka o marynarkę. Dlatego, że się oddaliła? Czy dlatego, że wy czerpała się im żartobliwość? Nie potrzebuję dodawać, że Fryderyk, choć wstrząśnięty tym młodym napadem i wyglą dający zupełnie, jak ktoś kto ledwie uszedł zgrai na przedmieściu w godzinach nocnych, zastosował najwyższe środki ostrożność aby przypadkiem jakiś „wilk z lasu", ten wilk, którego nie znał, a którego zawsze tak się obawiał, nie został wywołany Zaraz, przyłączywszy się do Hipolita z Marią, zabrał się do „zagadania" tych niewłaściwości, a nawet zawołał na Wacława by i z nim oddać się zwykłej, odprężającej rozmowie. I przez resztę wieczora był jak trusia, nie patrzył nawet na nich na Henię z Karolem, na Karola z Henią, i dążył do rozładowania i uspokojenia. Lękał się zapewne owego pobudzenia głębi, którego dopuściła się na nim Amelia. Lękał się tego, właśnie w kombinacji z płytką i młodą lekkością, lekkomyślnością, czuł że te dwa wymiary nie mogą współistnieć, więc obawiał się rozsadzenia i wdarcia się… czego? Czego? Tak, tak, tej mieszanki wybuchającej obawiał się, tego A (tzn. „Amelia") pomnożonego przez (H+K). Więc uszy po sobie, ogon pod siebie, cicho, sza! I nawet posunął się tak daleko, że przy kolacji (która odbyła się w gronie familijnym, gdyż uchodźcom spod Lwowa podano jedzenie na górę) wystąpił z toastem na cześć narzeczonych, życząc z całego serca wszelkich pomyślności. Trudno o większą poprawność. Niestety, tutaj także dał znać o sobie ten mechanizm, dzięki któremu Fryderyk zwykł był tym bardziej brnąć, im bardziej się wycofywał – ale w tym wypadku stało się to w sposób szczególnie gwałtowny, nawet dramatyczny. Już samo powstanie, nagłe wynurzenie się jego osoby spośród nas, siedzących, wywołało niepożądany popłoch, a pani Maria nie zdołała powstrzymać się od nerwowego „ach" – gdyż nie wia-i domo było, co on powie, co może powiedzieć. Jednakże pierwsze zdania wypadły uspokajająco, były konwencjonalne, zaprawione humorem – wymachując serwetką, dziękował za umilenie mu starokawalerstwa tak wzruszającymi zaręczynami i w kilku okrągłych zwrotach scharakteryzował sympatycznie narzeczonych… i dopiero w miarę trwania mowy zaczęło narastać za tym, co mówił, to czego nie mówił, ach, wiecznie ta sama historia!… I w końcu ku przerażeniu samego mówcy, okazało się że dyskurs służy tylko do odwrócenia naszej uwagi od prawdziwej mowy, odbywającej się w milczeniu, poza słowami, i wyrażającej to, czego słowa nie obejmowały. Poprzez układne frazesy dochodziła do głosu sama istność jego, nic nie mogło zatrzeć tej twarzy, tych oczu, wyrażających jakiś fakt nieubłagany – a on, czując, że staje się straszny, więc i niebezpieczny dla siebie samego, na głowie stawał aby być przyjemny i toczył pojednawczą retorykę w duchu arcymoralnym, arcykatolickim, o „rodzinie, jako komórce społeczeństwa" i o „szanownych tradycjach". Jednocześnie zaś bił w twarz Amelię i wszystkich swoją twarzą, pozbawioną złudzeń i nieuchronnie obecną. Siła tej „mowy" była zaiste niesłychana. Najbardziej druzgoczące przemówienie, jakie zdarzyło mi się słyszeć. I widać było, że siła, ta nawiasowa, ta marginesowa, porywa mówcę, jak koń!
Zakończył, życząc szczęścia. Powiedział coś w tym rodzaju:
– Proszę państwa, zasługują na szczęście, więc będą szczęśliwi.
Co oznaczało:
– Mówię, żeby mówić.
Pani Amelia z pośpiechem rzekła:
– Bardzo, bardzo jesteśmy wdzięczni!
Trącanie się kieliszkami zatarło zgrozę, Amelia, niezmiernie uprzejma, skupiła się na swoich obowiązkach pani domu: może ktoś jeszcze pozwoli mięsa, może wódki… Wszyscy zaczęli mówić, po prostu aby usłyszeć własny głos i w gwarze zrobiło się raźniej. Podano sernik. Pod koniec kolacji pani Amelia wstała i poszła do kredensu, my zaś, już rozgrzani wódką, dowcipkowaliśmy opowiadając panience, co i ja się jadło w podobnych okazjach przed wojną i jakie smakołyki ją ominęły. Karol śmiał się poczciwie i szczerze, podsuwaj kieliszek. Zauważyłem, że Amelia, która powróciła z kredensusiadła na swoim krześle jakoś dziwnie – stanęła obok i po chwili, jakby na rozkaz, siadła – ale nie zdążyłem nad tym się zastanowić, gdy z krzesła upadła na ziemię. Wszyscy zerwali się. Ujrzeliśmy na podłodze czerwoną plamę. Z kuchni rozległ się wrzask kobiecy, a potem gruchnął strzał za oknami i ktoś, bodaj Hipolit, rzucił marynarkę na lampę. Ciemno i znów strzał. Gwałtowne zamykanie drzwi, przenoszono Amelię na kanapę, gorączkowa ruchliwość w ciemnościach…