Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dom pusty, pokoje na przestrzał, meble, które w pustce silniej dawały znać o sobie, czekałem… na rezultat wizyty niemieckiej, która głucho działa się przed stajnią… lecz oczekiwanie moje stało się powoli oczekiwaniem na Henię z Wacławem, którzy zniknęli na zakręcie… i wreszcie Fryderyk wybuchnął mi w tym pustym domu. Gdzie był Fryderyk? Go robił? Był z Niemcami. Czy na pewno był z Niemcami? A jeśli należało go szukać gdzie indziej, nad stawem, tam gdzie pozostawiliśmy dziewczę nasze… tam był! Tam być musiał! Wrócił tam, aby podglądać. Lecz, w takim razie, co widział? Zazdrość mnie chwyciła o wszystko, co mógł zobaczyć. Pustka domu mnie wypychała i wybiegłem, wybiegłem jakby przed stajnię, gdzie byli Niemcy, ale pobiegłem za staw zaroślami, wzdłuż rowu, do którego skakały żaby z tłustym, obrzydliwym pluskiem i, okrążywszy staw, ujrzałem ich – Wacława i Henię – na ławeczce, na samym skraju ogrodu, naprzeciw łąk. Już się ściemniało, już prawie było ciemno. I wilgotno. Gdzie Fryderyk?

Wszakże nie mogło go' tu nie być – i nie omyliłem się – tam, pomiędzy wierzbami, w ich jamie', niewyraźny, tkwił na posterunku pod krzakami i wypatrywał. Nie wahałem się ani chwili. Po cichu przedostałem się do niego i stanąłem obok, on ani drgnął, ja znieruchomiałem -a moje zgłoszenie się na widza było deklaracją, że ma we mnie towarzysza! Na ławce majaczyły ich sylwetki i zapewne coś szeptali – ale nie było słychać.

Była to zdrada – jej podła zdrada – oto tuliła się do adwokata, gdy (chłopiec), któremu powinna być wierna, wyrzucony został poza jej obręb… i to mnie dręczyło, jakby załdmała się ostatnia możliwość piękności w świecie moim, najechanym rozkładem, konaniem, udręką, ohydą. Co za nikczemność! Czy ją obejmował? Lub trzymał za ręce? Jak odrażające i nienawistne było to miejsce dla jej rak: w jego dłoniach! Wtem poczułem, jak zdarza się w marzeniu, że jestem w pobliżu jakiejś rewelacji i, obejrzawszy się, do-40 strzegłem to coś… coś zdumiewającego.

Fryderyk nie był sam, gdyż obok niego, o kilka kroków, zaszyty prawie w zaroślach, majaczył się Karol.

Obecność Karola tutaj? Przy Fryderyku? Ależ jakim cudem sprowadził go tutaj Fryderyk? Pod jakim pozorem? Niemniej znajdował się tutaj i wiedziałem, że jest dla Fryderyka, nie dla niej – nie przyszedł zainteresowany tym, co się działo na ławce, przyszedł, gdyż przywabiła go obecność Fryderyka. Doprawdy było to równie mętne, co subtelne, i nie wiem czy zdołam się wyjęzyczyć… Miałem takie wrażenie, jak gdyby (chłopiec) zjawił się nieproszony po to jedynie, aby silniej rozpłomienić… aby mocniej zagrało… aby stało się nam bardziej bolesne.

Prawdopodobnie gdy tamten, starszy mężczyzna, dotknięty zdradą owej miodki, stał wpatrzony, on, młodzik, wynurzył się bezszelestnie z gąszcza i stanął przy nim, nie mówiąc nic. Było to dzikie i śmiałe! Ale mrok zasnuwał, przecież byliśmy prawie niewidzialni, a także cisza – przecież nikt z nas nie mógł się odezwać.

Więc jaskrawość faktu tonęła w niebycie nocy i milczenia. A także trzeba dodać, że działanie (chłopca) było zacierające, prawie uniewinniające, jego lekkość, szczupłość rozgrzeszały i będąc (młodo) sympatyczny, mógł właściwie przyłączyć się do każdego… (kiedyś wyjaśnię sens tych nawiasów)… I naraz oddalił się równie łatwo, jak się zjawił.

Ale lekkie jego przyłączenie się do nas sprawiło, że ławka przeszyła, jak sztylet. To wściekłe, to niesłychane przystąpienie do nas (chłopca) gdy (dziewczyna) zdradzała go! Sytuacje w świecie są szyfrem. Niepojęty bywa układ ludzi i w ogóle zjawisk. To, tutaj… przerażająco wymowne – ale nie dawało się zrozumieć, odcyfrować w pełni. W każdym razie świat zakłębił się w jakimś przedziwnym sensie. Jednocześnie od stajni gruchnął strzał. Pobiegliśmy na przełaj wszyscy razem, i już wszystko jedno kto z kim. Wacław pędził obok mnie, Henia z Fryderykiem. Fryderyk, który w momentach krytycznych stawał się przedsiębiorczy i przytomny, skręcił za szopę, my za nim. Ujrzeliśmy: nic tak strasznego. Niemiec, pod gazem, zabawiał się kropieniem z dubeltówki do gołębi -

i zaraz wpakowali się do samochodu, machając rękami na pożegnanie odjechali. Hipolit spojrzał na nas ze złością.

– Zostawcie mnie.

Spojrzenie to wychyliło się z niego, jak przez okno, ale zaraz zatrzasnął w sobie wszystkie okna i drzwi. Poszedł do domu.

Wieczorem przy kolacji nalał wódki, czerwony i rozczulony.

– No co? Napijemy się za zdrowie Wacka i Heni. Już się dogadali.

Fryderyk i ja złożyliśmy powinszowania.

Alkohol. Sznaps. Upijająca przygoda. Przygoda niczym kieliszek wzmocnionej – i jeszcze kieliszek – ale pijaństwo to było śliskie, co chwila groził upadek w brud, w zepsucie, w zmysłowe błoto. Jakżeż jednak nie pić? Przecież picie stało się naszą higieną, każdy oszałamiał się czym mógł, jak mógł – więc ja także – i tylko próbowałem uratować coś z mojej godności zachowując w pijaństwie minę badacza, który mimo wszystko śledzi – który upija się aby śledzić.

Śledziłem tedy.

Narzeczony opuścił nas po śniadaniu. Lecz postanowiono, że pojutrze całym domem pojedziemy do Rudy.

Potem zajechał przed ganek bryczką Karol. Miał jechać do Ostrowca po naftę.

Ofiarowałem się, że będę mu towarzyszył.

A Fryderyk także już otwierał usta żeby się zgłosić na trzeciego – gdy popadł w jedno z tych swoich nagłych utrudnień… nigdy nie było wiadomo, kiedy to się zdarzy. Już otwierał usta, ale zamknął je i znowu otworzył – pozostał w kleszczach tej dręczącej igraszki, blady, a bryczka odjechała z Karolem i ze mną.

Zady kłusujące końskie, droga piaszczysta, rozległość 42 widoków, powolne krążenie wzgórz, zachodzących za siebie W poranku, w przestrzeni, ja z nim, ja obok niego – obaj wydobyci z rozdołu Powórnej, widoczni, i niecenzuralność moja z nim wystawiona na sztych dalekiego widzenia.

Zacząłem w ten sposób: – No, Karol, coś ty z tą babą wyrabiał wczoraj, nad stawem?

Zapytał trochę nieufnie, aby lepiej wyznać się w charakterze mojego pytania.

– Bo co?

– Przecież wszyscy widzieli.

To zagajenie nie było zbyt określone – byle nawiązać rozmowę. Roześmiał się na wszelki wypadek i po to, aby uczynić ją lżejszą. – Nic takiego – rzekł i machnął batem, był obojętny… Wówczas wyraziłem zdziwienie: – Jeszcze żeby była do rzeczy! Ale przecież to klempa ostatniego rzędu i stara! Ponieważ nie odpowiadał, nacisnąłem: – Zadajesz się ze starymi babami?

Ciął batem krzak od niechcenia. Ale, jak gdyby to ukazało mu właściwą odpowiedź, śmignął batem po koniach, które szarpnęły bryczką. Odpowiedź ta była dla mnie zrozumiała, choć nie do przetłumaczenia na słowa. Jechaliśmy ostrzej czas jakiś.

Po czym konie zwolniły i, kiedy zwolniły, uśmiechnął się błyskiem zębów przyjaznym i powiedział:

– Co za różnica, stara czy młoda?

Teraz roześmiał się.

Mnie to zaniepokoiło. Jakby lekki dreszczyk mnie zbiegł. Siedziałem przy nim. Co to znaczyło? Przede wszystkim jedno rzucało się w oczy: niezmierne znaczenie jego zębów, które grały w nim, były jego białością wewnętrzną, oczyszczającą -

otóż ważniejsze były zęby, niż to co mówił – wyglądało jakby mówił dla zębów i z powodu zębów – i mógł mówić byle co, gdyż mówił dla przyjemności, był zabawą i rozkoszowaniem się, wiedział, że najbardziej odpychająca obrzydliwość zostanie wybaczona jego zębom, rozbawionym. Któż siedział obok mnie? Ktoś jak ja? Ależ skąd, była to istota esencjonalnie odmienna i wdzięczna, rodem z krainy kwitnącej, był pełen łaski przetwarzającej się w urok. Książę i poemat. Dlaczego jednak książę rzucał się na stare baby? Oto pytanie. I dlaczego to go cieszyło? Cieszyło go własne pożądanie? Cieszyło go, że będąc księciem, był zarazem w mocy głodu, który kazał mu pożądać kobiety choćby naj-brzydszej – to go cieszyło? Ta piękność (związana z Henią) tak dalece się nie szanowała, że było jej prawie obojętne czym się zaspakaja, z kim się zadaje? Tu więc rodziła się jakaś ciemność. Zjechaliśmy ze wzgórka w wąwóz grocholicki. Odkrywałem w nim jakieś świętokradztwo, dokonywane z zadowoleniem, i wiedziałem że to coś nieobojętnego dla duszy, owszem, coś w samej zasadzie swej, rozpaczliwego. (Być może jednak oddawałem się tym spekulacjom po to tylko, aby zachować pozory badacza przy tej libacji). A może zadarł tej babie kieckę, aby być żołnierzem? Nie by łóż to żołnierskie?

Zagadnąłem (zmieniając temat dla przyzwoitości – musiałem uważać na siebie). -

Aż ojcem o co wojujesz? – Zawahał się, zaskoczony, ale zaraz zmiarkował, że musiałem dowiedzieć się od Hipolita. Odrzekł.

– Bo mamę prześladuje. Nie da jej żyć, ścierwo. Żeby nie był moim ojcem to bym go…

Odpowiedź wspaniale zrównoważona – mógł wyznać że kocha matkę ponieważ wyznawał jednocześnie, że nienawidzi ojca, to go chroniło od sentymentalizmu – ale, chcąc przyprzeć go do muru, zapytałem wprost: – Bardzo kochasz matkę?

– Pewnie! Jeżeli matka…

Co oznaczało, że nie ma w tym nic szczególnego, ponieważ jest przyjęte, że syn ma kochać matkę. Było to jednak dziwne. Przypatrzywszy się temu bliżej, było dziwne, gdyż przed chwilą był czystą anarchią, rzucającą się na starą babę, a teraz stał się konwencjonalny i poddany prawu miłości synowskiej. Cóż wyznawał tedy, anarchię czy prawo? Lecz jeśli tak posłusznie poddawał się obyczajowi, to nie aby dodać sobie wartości, a właśnie aby odebrać sobie znaczenie, uczynić ze swojej miłości do matki coś pospolitego i nieważnego. Dlaczego ciągle odbierał sobie znaczenie? Myśl ta była dziwnie 44 ponętna – dlaczego odbierał sobie znaczenie? Myśl ta była czystym alkoholem – dlaczego, z nim, wszelka myśl musiała być zawsze pociągająca lub odpychająca, zawsze namiętna i prężna? Wspinaliśmy się teraz pod górę, za Grocholicami, po lewej stronie były ściany ziemne, żółte, w których wykopano piwnice na kartofle. Konie szły stępa – i cisza. Karol rozgadał się nagle: – Pan nie znalazłby dla mnie jakiej roboty w Warszawie? Może w przemycie? Ja bym mógł i mamie trochę pomóc, jak bym zarabiał, bo potrzebuje na kurację, a tak tylko ojciec wydziwia, że nie mam zatrudnienia. Już mi obrzydło! Rozgadał się, gdyż chodziło o sprawy praktyczne i materialne, tutaj mógł mówić, i dużo, było też naturalne, że do mnie się z tym zwraca – a jednak, czy było to takie naturalne?

12
{"b":"89429","o":1}