Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– No, no!

Ale zaraz zaokrąglił mimowolne słówko w zdanie, które wypowiedział głośno i nie bez sztuczności:

– No, no, no, co tam słychać, kochany panie Witoldzie? Odpowiedziałem:

– Nic, nic, panie Fryderyku. Pani Maria zwróciła się do nas.

– Pokażę panom ładny egzemplarz tui amerykańskiej. Sama sadziłam.

Chodziło o to, żeby nie przeszkadzać Heni i Wacławowi. Oglądaliśmy tuję, gdy ukazał się biegnący od gumna fornal, dający znaki. Hipolit ruszył szparko – co takiego – Niemcy przyjechali z Opatowa – rzeczywiście widać było ludzi przed stajnią – i, już apoplektyczny, popędził, za nim żona, za nimi Fryderyk, który myślał może, że będzie mógł się przydać, znając dobrze niemiecki. Co do mnie wolałem póki można nie być przy tym, zdjęło mnie zmęczenie na myśl o Niemcach nieuniknionych, gniotących. Co za zmora…

Wróciłem do domu.

Dom pusty, pokoje na przestrzał, meble, które w pustce silniej dawały znać o sobie, czekałem… na rezultat wizyty niemieckiej, która głucho działa się przed stajnią… lecz oczekiwanie moje stało się powoli oczekiwaniem na Henię z Wacławem, którzy zniknęli na zakręcie… i wreszcie Fryderyk wybuchnął mi w tym pustym domu. Gdzie był Fryderyk? Co robił? Był z Niemcami. Czy na pewno był z Niemcami? A jeśli należało go szukać gdzie indziej, nad stawem, tam gdzie pozostawiliśmy dziewczę nasze… tam był! Tam być musiał! Wrócił tam, aby podglądać. Lecz, w takim razie, co widział? Zazdrość mnie chwyciła o wszystko, co mógł zobaczyć. Pustka domu mnie wypychała i wybiegłem, wybiegłem jakby przed stajnię, gdzie byli Niemcy, ale pobiegłem za staw zaroślami, wzdłuż rowu, do którego skakały żaby z tłustym, obrzydliwym pluskiem i, okrążywszy staw, ujrzałem ich – Wacława i Henię – na ławeczce, na samym skraju ogrodu, naprzeciw łąk. Już się ściemniało, już prawie było ciemno. I wilgotno. Gdzie Fryderyk?

Wszakże nie mogło go tu nie być – i nie omyliłem się – tam, pomiędzy wierzbami, w ich jamie1, niewyraźny, tkwił na posterunku pod krzakami i wypatrywał. Nie wahałem się ani chwili. Po cichu przedostałem się do niego i stanąłem obok, or)

ani drgnął, ja znieruchomiałem -a moje zgłoszenie się na widza było deklaracją, że ma we mnie towarzysza! Na ławce majaczyły ich sylwetki i zapewne coś szeptali – ale nie było słychać.

Była to zdrada – jej podła zdrada – oto tuliła się do adwokata, gdy (chłopiec), któremu powinna być wierna, wyrzucony został poza jej obręb… i to mnie dręczyło, jakby załamała się ostatnia możliwość piękności w świecie moim, najechanym rozkładem, konaniem, udręką, ohydą. Co za nikczemność! Czy ją obejmował? Lub trzymał za ręce? Jak odrażające i nienawistne było to miejsce dla jej rąk: w jego dłoniach! Wtem poczułem, jak zdarza się w marzeniu, że jestem w pobliżu jakiejś rewelacji i, obejrzawszy się, do-40 strzegłem to coś… coś zdumiewającego.

Fryderyk nie był sam, gdyż obok niego, o kilka kroków, zaszyty prawie w zaroślach, majaczył się Karol.

Obecność Karola tutaj? Przy Fryderyku? Ależ jakim cudem sprowadził go tutaj Fryderyk? Pod jakim pozorem? Niemniej znajdował się tutaj i wiedziałem, że jest dla Fryderyka, nie dla niej – nie przyszedł zainteresowany tym, co się działo na ławce, przyszedł, gdyż przywabiła go obecność Fryderyka. Doprawdy było to równie mętne, co subtelne, i nie wiem czy zdołam się wyjęzyczyć… Miałem takie wrażenie, jak gdyby (chłopiec) zjawił się nieproszony po to jedynie, aby silniej rozpłomienić… aby mocniej zagrało… aby stało się nam bardziej bolesne.

Prawdopodobnie gdy tamten, starszy mężczyzna, dotknięty zdradą owej miodki, stał wpatrzony, on, młodzik, wynurzył się bezszelestnie z gąszcza i stanął przy nim, nie mówiąc nic. Było to dzikie i śmiałe! Ale mrok zasnuwal, przecież byliśmy prawie niewidzialni, a także cisza – przecież nikt z nas nie mógł się odezwać.

Więc jaskrawość faktu tonęła w niebycie nocy i milczenia. A także trzeba dodać, że działanie (chłopca) było zacierające, prawie uniewinniające, jego lekkość, szczupłość rozgrzeszały i będąc (młodo) sympatyczny, mógł właściwie przyłączyć się do każdego… (kiedyś wyjaśnię sens tych nawiasów)… I naraz oddalił się równie łatwo, jak się zjawił.

Ale lekkie jego przyłączenie się do nas sprawiło, że ławka przeszyła, jak sztylet. To wściekle, to niesłychane przystąpienie do nas (chłopca) gdy (dziewczyna) zdradzała go! Sytuacje w świecie są szyfrem. Niepojęty bywa układ ludzi i w ogóle zjawisk. To, tutaj… przerażająco wymowne – ale nie dawało się zrozumieć, odcyfrować w pełni. W każdym razie świat zakłębił się w jakimś przedziwnym sensie. Jednocześnie od stajni gruchnął strzał. Pobiegliśmy na przełaj wszyscy razem, i już wszystko jedno kto z kim. Wacław pędził obok mnie, Henia z Fryderykiem. Fryderyk, który w momentach krytycznych stawał się przedsiębiorczy i przytomny, skręcił za szopę, my za nim. Ujrzeliśmy: nic tak strasznego. Niemiec, pod gazem, zabawiał się kropieniem z dubeltówki do gołębi -

i zaraz wpakowali się do samochodu, machając rękami na pożegnanie odjechali. Hipolit spoczął na nas ze złością.

– Zostawcie mnie.

Spojrzenie to wychyliło się z niego, jak przez okno, ale zaraz zatrzasnął w sobie wszystkie okna i drzwi. Poszedł do domu.

Wieczorem przy kolacji nalał wódki, czerwony i rozczulony.

– No co? Napijemy się za zdrowie Wacka i Heni. Już się dogadali.

Fryderyk i ja złożyliśmy powinszowania.

Alkohol. Sznaps. Upijająca przygoda. Przygoda niczym kieliszek wzmocnionej – i jeszcze kieliszek – ale pijaństwo to było śliskie, co chwila groził upadek w brud, w zepsucie, w zmysłowe błoto. Jakżeż jednak nie pić? Przecież picie stało się naszą higieną, każdy oszałamiał się czym mógł, jak mógł – więc ja także – i tylko próbowałem uratować coś z mojej godności zachowując w pijaństwie minę badacza, który mimo wszystko śledzi – który upija się aby śledzić.

Śledziłem tedy.

Narzeczony opuścił nas po śniadaniu. Lecz postanowiono, że pojutrze całym domem pojedziemy do Rudy.

Potem zajechał przed ganek bryczką Karol. Miał jechać do Ostrowca po naftę.

Ofiarowałem się, że będę mu towarzyszył.

A Fryderyk także już otwierał usta żeby się zgłosić na trzeciego – gdy popadł w jedno z tych swoich nagłych utrudnień… nigdy nie było wiadomo, kiedy to się zdarzy. Już otwierał usta, ale zamknął je i znowu otworzył – pozostał w kleszczach tej dręczącej igraszki, blady, a bryczka odjechała z Karolem i ze mną.

Zady kłusujące końskie, droga piaszczysta, rozległość 42 widoków, powolne krążenie wzgórz, zachodzących za siebie.

W poranku, w przestrzeni, ja z nim, ja obok niego – obaj wydobyci z rozdołu Powórnej, widoczni, i niecenzuralność moja z nim wystawiona na sztych dalekiego widzenia.

Zacząłem w ten sposób: – No, Karol, coś ty z tą babą wyrabiał wczoraj, nad stawem?

Zapytał trochę nieufnie, aby lepiej wyznać się w charakterze mojego pytania.

– Bo co?

– Przecież wszyscy widzieli.

To zagajenie nie było zbyt określone – byle nawiązać rozmowę. Roześmiał się na wszelki wypadek i po to, aby uczynić ją lżejszą. – Nic takiego – rzekł i machnął batem, był obojętny… Wówczas wyraziłem zdziwienie: – Jeszcze żeby była do rzeczy! Ale przecież to klempa ostatniego rzędu i stara! Ponieważ nie odpowiadał, nacisnąłem: – Zadajesz się ze starymi babami?

Ciął batem krzak od niechcenia. Ale, jak gdyby to ukazało mu właściwą odpowiedź, śmignął batem po koniach, które szarpnęły bryczką. Odpowiedź ta była dla mnie zrozumiała, choć nie do przetłumaczenia na słowa. Jechaliśmy ostrzej czas jakiś.

Po czym konie zwolniły i, kiedy zwolniły, uśmiechnął się błyskiem zębów przyjaznym i powiedział:

– Co za różnica, stara czy młoda?

Teraz roześmiał się.

Mnie to zaniepokoiło. Jakby lekki dreszczyk mnie zbiegł. Siedziałem przy nim. Co to znaczyło? Przede wszystkim jedno rzucało się w oczy: niezmierne znaczenie jego zębów, które grały w nim, były jego białością wewnętrzną, oczyszczającą -

otóż ważniejsze były zęby, niż to co mówił – wyglądało jakby mówił dla zębów i z powodu zębów – i mógł mówić byle co, gdyż mówił dla przyjemności, był zabawą i rozkoszowaniem się, wiedział, że najbardziej odpychająca obrzydliwość zostanie wybaczona jego zębom, rozbawionym. Któż siedział obok mnie? Ktoś jak ja? Ależ skąd, była to istota esencjonalnie odmienna i wdzięczna, rodem z krainy kwitnącej, był pełen łaski przetwarzającej się w urok. Książę i poemat. Dlaczego jednak książę rzucał się na stare baby? biel jej podbrzusza i czarna włosów plama! Wrzasnęła. Wyrostek dodał do tego gest nieprzyzwoity i odskoczył – wracał do nas po trawie jakby nigdy nic, a babsko rozwścieklone palnęło za nim jakieś wyzwisko.

My niceśmy na to nie powiedzieli. Zbyt niespodziewane i zbyt rażące – świństwo, które wjechało nam brutalnie, rozkraczone… a Karol znów szedł z nami i najspokojniej rozwałęsany. Para Wacław-Henia, pogrążona w rozmowie, znikała za zakrętem – może i nic nie zauważyli – a my za nimi, Hipolit, pani Maria trochę spłoszona, Fryderyk… Co to? Co to? Co się stało? Oszołomienie moje nie z tego się brało, że on dopuścił się wybryku – z tego że wybryk, choć tak rażący, stał się od razu, w innej tonacji, w innym wymiarze, czymś naj naturalnie j szym w świecie… i Karol szedł teraz z nami, nawet – pełen wdzięku, z wdziękiem dziwnym wyrostka rzucającego się na stare baby, z wdziękiem, który rósł mi w oczach a którego natury nie rozumiałem. Jak mogło to świństwo z babą obdarzyć go świetnością takiego uroku? Czar bił z niego, niepojęty, a Fryderyk położył mi rękę na ramieniu i mruknął, prawie niedosłyszalnie:

– No, no!

Ale zaraz zaokrąglił mimowolne słówko w zdanie, które wypowiedział głośno i nie bez sztuczności:

– No, no, no, co tam słychać, kochany panie Witoldzie? Odpowiedziałem:

– Nic, nic, panie Fryderyku. Pani Maria zwróciła się do nas.

– Pokażę panom ładny egzemplarz tui amerykańskiej. Sama sadziłam.

Chodziło o to, żeby nie przeszkadzać Heni i Wacławowi. Oglądaliśmy tuję, gdy ukazał się biegnący od gumna fornal, dający znaki. Hipolit ruszył szparko – co takiego – Niemcy przyjechali z Opatowa – rzeczywiście widać było ludzi przed stajnią – i, już apoplektyczny, popędził, za nim żona, za nimi Fryderyk, który myślał może, że będzie mógł się przydać, znając dobrze niemiecki. Co do mnie wolałem póki można nie być przy tym, zdjęło mnie zmęczenie na myśl o Niemcach nieuniknionych, gniotących. Co za zmora… Wróciłem do domu.

11
{"b":"89429","o":1}