Spojrzał na nią.
– Teraz nie mógłby się obronić. Jego dłonie były głęboko w ziemi. Bez trudu mogłabym to zrobić. Choćby patykiem.
– Nie zrobiłaś tego.
– Właśnie. Ani trochę tego nie chciałam.
Lorenzo uśmiechnął się. – Już nie nosisz się na czarno – powiedział.
– Zmieniłam to. Pragnę polecieć, ale nikt tutaj nie zbuduje galery. Każdy z nich co dzień stąpa niżej. Gadać z głowami wystającymi z ziemi?
– Szukaj tych od Pióroskrzydłego Strażnika. Oni budują galerę. Może wezmą cię ze sobą.
– Skoro radzisz, spróbuję do nich trafić. Ale ty nie przychodź już do tych wrót. Czarny Strażnik mógłby cię zatrzymać w zamian za mnie. Kiedy przysłania skrzydłami swoje światło, bywa naprawdę groźny.
– To już pójdę.
Lorenzo chyłkiem przemknął obok zgarbionej czarnej postaci. Usłyszał za sobą gwałtowny ruch i groźny ryk. Nie odwracając się, zrobił instynktowny unik, odbił od nabrzeża i wskoczył na barkę, aż zakolebała się dziko. Czarny Strażnik za nim nie pobiegł – widać jego funkcja nie pozwalała opuszczać posterunku. Teraz warczał tylko groźnie i szczerzył ostre, długie kły.
Po powrocie Lorenzo zdołał jedynie dowlec się do chaty Bócline, by ten sporządził opis jego aktualnego wyglądu. Wezwana przez malarza Chiara nie mogła zabrać Lorenzo od razu: U grammatico był taki słaby, że nie był w stanie nawet pić zupy przez rurkę. Dopiero wieczorem dwóch opłaconych wieśniaków odniosło go do domu na drzwiach.
– Nawet już śmierdzisz jak trup – zrzędziła Chiara.
– Co się jeszcze z tobą stanie, U grammatico…?
Jego stan poprawiał się wolno. Przez kilka dni Lorenzo nie opuszczał łóżka, jednak wracał do normalnego wyglądu. Chiara nadal patrzyła na niego z przerażeniem. Jej spojrzenie było bardzo wymowne. Odetchnął, gdy znów popatrzyła na niego zwyczajnie. Stało się tak, gdy samodzielnie był w stanie unosić się na łokciach na łóżku. Potrafił już przełknąć łyk ciepłej zupy, przygotowanej przez Chiarę. Ordynowała mu gorące okłady, mówiła, że jest zimny jak zwłoki. Trupi odór ustąpił dzień później.
Chiara wyprowadzała go pod rękę, najpierw na balkon, potem gdy już dał radę zejść po schodach, na ławeczkę przed domem. Lorenzo popijał kawę, dobrzał. Dostrzegł troskliwość jej zabiegów. Gdy kosmyk ciemnobrązowych włosów opadł jej na nos, lekkim dmuchnięciem go przepędzała.
Podesta wezwał do siebie Lorenzo. Z jego oględnych wyjaśnień wynikło, że don Ermane został zasztyletowany przez człowieka, którego spadek po rodzicach przechwycił, wykorzystując swoje stanowisko. Często nadużywał pozycji dla własnego bogacenia się. Niegodziwiec był utrapieniem starego ojca. Lorenzo domyślał się, że mógłby znaleźć młodego moroppo jedynie u Czarnego Strażnika, jednak obawiał się tam zbliżyć raz jeszcze, a poza tym nie było gwarancji, że głowa don Ermane nadal wystaje z ziemi.
Chiara rozpoczęła dla uczniów lekcje rzeźby. Wcześniej pomagała w warsztacie swojego dziadka i znała się na tym wystarczająco dobrze, by uczyć sztuki w małej szkole na Orefine. Podesta sam to zasugerował. Ujawnił, że jej wiedza była kryterium, na podstawie którego właśnie ją skierował do pomocy w szkole. „Nowe roczniki będą umiały rzeźbić, nie malować", pomyślał Lorenzo.
Postanowił przyjrzeć się lekcji prowadzonej przez Chiarę. Nie musiał się skrywać, wystarczyło, że przystanął na korytarzu – ona mówiła głośno, wyraźnie, przez przymknięte drzwi od sali lekcyjnej słychać było każde jej słowo.
Od początku potrafiła zainteresować dzieci zajęciami. Modelowali z gliny żółwia hodowanego w szkolnym terrarium. Nie musiała uciszać nieposłusznych. Jedyne jej strofowanie, to zabranianie uczniom mówienia U Cadave re na niego samego. Właściwie mógłby usiąść na ławeczce przed budynkiem szkoły i też by było dobrze słychać. „Może ona specjalnie nie domknęła drzwi?", pomyślał.
Następnym lekcjom prowadzonym przez Chiarę przysłuchiwał się, czekając na swoją kolej, właśnie na tej ławeczce. Wkrótce docenił wiedzę Chiary. W umiejętność rysowania też wprowadzała uczniów nie gorzej niż Mónica. Dzieci wołały lekcje prowadzone przez Chiarę od nudnych wykładów z geografii, biologii czy matematyki prowadzonych przez Lorenzo. Potrafiła nawiązać lepszy kontakt z uczniami, a może po prostu zadecydował kontrast pomiędzy młodą, piękną kobietą a wzbudzającym przestrach U Cadavere.
Czas od ostatniej wizyty płynął niezauważenie szybko. Kiedy Lorenzo uświadomił sobie, jak dawno był na Wyspie Umarłych, postanowił natychmiast odwiedzić Monikę. Obiecał Chiarze, że wizyta będzie krótka, aby na pewno dało się go potem odratować. Zatroskana odprowadziła go do mariny. Z daleka widział jeszcze jej maleńką sylwetkę stojącą na nabrzeżu. Podróż biegła w zwykłym rytmie. „Zawsze tak samo", zastanowił się, kiedy mgła zaczęła układać się w pasma. „Czy to jest podróż moich myśli?"
Parę sztychów wiosłem. „Nie, gdy nie wolno było dopłynąć, bubocco nas nie dopuścił", przypomniał sobie po chwili. „To podobieństwo drogi jest jakby drogowskazem na tę wyspę".
Pióroskrzydły Strażnik zwracał mało uwagi na Lorenzo, siedział na chodniku tyłem do przybyłego. Gapił się w głąb bramy, latarnię postawił obok. Lorenzo, przechodząc, pozdrowił go cicho, ale olbrzym nawet nie zareagował, bacznie obserwując, co dzieje się na wyspie.
Przy bramie nie spotkał Moniki. Zaniepokoiło go to. Zdążył przyzwyczaić się, że ona zawsze na niego czekała. Ujrzał za to kilka nie znanych mu osób. Zaaferowani, obserwowali coś w głębi. Nie utrudniali mu przejścia, sami zbytnio czymś zaciekawieni.
Dojrzał smukły kadłub galery. Zadarta rufa z nadbudówką, pawęż zwieńczona potrójną latarnią, rząd nieco uniesionych wioseł, ostry dziób, któremu Gianluca dodał krótki bukszpryt, jedna latarnia na galionie. Cały kadłub wykonano z drewna, Lorenzo nie zauważył żadnych okuć. Śledząc wzrokiem piękną formę kadłuba, bezbłędne krzywizny, Lorenzo niemal czuł opuszkami palców jasne, polerowane drewno. Gładkie, regularne płaśnie, bez jednego zadziora. Nawet zawiasy oszklonych okien nadbudówki ktoś z wielką precyzją odrobił z drewna. Kilka osób stało na pokładzie nadbudówki, wspierając się o balustradę.
Dostrzegł tam purpurową plamę sukni Moniki. Otworzyła okienko latarni i rozpalała knot. Zawołał do niej. Mónica spostrzegła go i pomachała ręką. „Zaczekaj", zdawała się mówić i kontynuowała swą pracę.
Zamknęła okienko latarni i zeszła po trapie do niego.
– To już dzisiaj – powiedziała. – Dobrze, że zdążyłeś.
Niewyraźnie się uśmiechnął: przecież znalazł się tu dzisiaj przypadkiem.
– Udała się ta wasza nawa. Piękna sylwetka i zdobienia.
– Niektóre ze zdobień sama projektowałam. Narysowałam tę klęczącą nimfę na pawęży. Podoba ci się?
– Świetnie trafione proporcje. – Podziwiał znakomicie oddane kobiece ciało. – Dobra jak ta kariatyda przy bramie.
– Ona mi pozowała.
– Ciężko ją było rysować od strony lądu, lepiej widoczna jest od strony wody.
– Poprosiłam ją, żeby tutaj przyszła. – Mónica wzruszyła ramionami.
Nie odezwał się.
– Te dwie leżące panny na nadbudówce i obramowania okien, to też moje projekty. Chciałam, żeby ci się spodobało. – Uśmiechnęła się.
– A te tańczące morświny…? – Jemu też udzielił się dobry nastrój. Jakoś nie potrafił nie cieszyć się na jej podróż. Na pokład wchodzili kolejni pasażerowie. Niektórzy zajmowali pozycję przy wiosłach, inni krzątali się na pokładzie. Gianluca uwijał się wśród nich. On teraz nadzorował prace, chociaż trudno było uporać się z bałaganem. Brakowało tu oficera.
– I morświny, i konie morskie, i te fale. Właściwie wszystkie figury i większość wzorów. – Mónica była uradowana jak nigdy dotąd. Patrzyła, jak piękny okręt sposobi się do rejsu.
– Morświny nie mają takich zabawnych dziobków jak delfiny, tylko krótkie pyski.
– Ale bawią się najweselej. Poza tym są najmniejsze, a tam było mało miejsca.
Teraz on się uśmiechnął.
Nagle ktoś nieostrożny uderzył, czy zbyt mocno oparł się na ustawionym pionowo wiośle, a galera uniosła się w powietrze, napinając cumy.
– Och! – krzyknęła Mónica. – Oni polecą beze mnie! Wśród zgromadzonych zapanowało poruszenie. Pokazywali sobie, co dzieje się na pokładzie.
– Lorenzo, tyle czekałam na tę galerę! – Jej spojrzenie niemal oznaczało: „Zrób coś".
– Też chcę, żebyś nią pofrunęła – powiedział. Dopiero mówiąc to, uświadomił sobie, że właśnie tak myśli.
Spojrzała na niego z uśmiechem. – Dobrze. A ty masz wrócić na Orefine… – zawahała się -…i nie wolno ci przegapić szczęścia, które jest ci jeszcze pisane.
Nie zrozumiał.
Ktoś z pokładu galery zrzucił trap. Linowa drabinka rozwinęła się, sięgając ziemi.
– Ktoś jeszcze powinien wsiąść – powiedział Lorenzo.
– Tak… spróbuję. Dziękuję za twoje wizyty.
– Mnie też były potrzebne.
– Tak. Tobie bardziej – powiedziała i odeszła w stronę trapu.
Najpierw ostrożnie obciążyła drabinkę swoim ciężarem, jakby obawiając się, że przez nią galera może zapaść się pod ziemię. Teraz stopień po stopniu wspinała się po szczebelkach. Niewiele ich było: trzydzieści, najwyżej czterdzieści.
– Dlaczego oni nie odlecieli bez niej…? – spytał stojącego obok, patrząc na szkarłatną chorągiew sukni żony.
– Widać nie mogli odlecieć. Może cumy nie chciały puścić. – Nieznajomy wzruszył ramionami. – Sami z siebie przecież nie zrzuciliby trapu. Jak się już unieśli, to pozwolić komu, żeby im popsuł ten lot…? Na pewno byli zmuszeni to zrobić.
Nikt inny nie odważył się wspiąć po trapie śladem Moniki.
Ona wyszła na pokład nadbudówki, oparła się o balustradę relingu i pomachała mu dłonią. Lorenzo jej odmachał. Jakaś szczupła kobieta w ciemniejszym stroju stanęła obok Moniki. Giulia…?
Żałował, że żegna żonę, lecz cieszył się, że galera nie pofrunęła bez niej.
Ktoś rzucił cumy. Napięte liny strzeliły jak struny. Kilka osób odskoczyło. Wioślarze zaczęli mieszać powietrze. Paradoksalnie wprawiło to nawę w majestatyczny ruch. Galera wzbijała się w górę. Gdy silniejszy wiatr zaczął ich znosić, opuścili wiosła pionowo w dół, a Gianluca polecił podnieść żagle, oba w barwie nasyconego kraplaku, jak suknia Moniki. „Szybko zrobił się z niego dobry oficer pokładowy", pomyślał Lorenzo, śledząc wzrokiem małą sylwetkę starego szkutnika, koordynującego wysiłki załogi.