Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Sieci zawsze łatała Silvia. Ona miała lepsze oczy. Mnie jest trudno to robić.

– Renato?

– No, pewnie. – Stary skinął głową. – Poznałem cię, Lorenzo. Też chciałem podejść, ale nić się poplątała.

– Silvia stale na ciebie czeka.

– Powiedz jej, żeby przestała wychodzić na nabrzeże. Lepiej, żeby mnie już nie spotkała. Ja wyglądam bardzo źle, przeraziłaby się. Lepiej, żeby nie wyłowili mojego ciała. Zbyt długo byłem w morzu.

– A jak to się stało, Renato?

– Kotwica zaplątała się w wodorostach. Zanurkowałem, żeby ją odplątać, a one również mnie omotały. Powiedz to Silvii. Niech się cieszy każdym dniem, bo teraz niepotrzebnie się niepokoi. Nie pozostawaj tu zbyt długo. Nie powiedział ci tego jeszcze nikt?

– Nie znam tu wielu.

Już było całkiem jasno. Lorenzo szukał bramy Pióroskrzydłego Strażnika. Płynął dość długo, zanim dostrzegł podobną, ale dzisiaj to lewa kariatyda wyciągnęła się i drzemała, a prawa wspierała portyk, rozkosznie prężąc się i przeciągając. „Rzeźby przy tej bramie są najpiękniejsze", pomyślał Lorenzo.

Pióroskrzydły zerknął na niego. Błysk w jego oku zdradził jakby wesołość. Przełożył lampę do drugiej ręki. – Długo na ciebie czekała – powiedział. – To dopiero następne wizyty powinny być coraz rzadsze.

– Tak…? – wyrwało się Lorenzo, ale Strażnik już się nie odezwał.

Przeszedł więc przez bramę. Mónica siedziała na murku opodal. Podeszła do niego.

– Dobrze, że jesteś – powiedziała. Dziś była jakby bielsza niż ostatnio. Może to gęsta zasłona cyprysów spowodowała, że jej cera pojaśniała.

– Mam prezent dla ciebie. – Wyciągnął z kieszeni maleńkie pudełeczko, klateczkę z cieniutkich deseczek.

– Co to?

– Ćwierkająca cykada.

– Ach!

– Potrzymaj ją w tym pudełeczku. Pije wodę z cukrem. Może zorganizuje szkołę ćwierkaczą dla tych tutaj, milczących. – Podał jej pudełeczko, dbając, by ich dłonie się nie zetknęły.

– Ale jeśli rychło nie zaczną, to puszczę ją wolno. Nie chcę nikogo więzić – powiedziała Mónica.

– Ona lubi swój domek. Dłużej żyje w klatce. Co u ciebie nowego?

– A co może być u mnie nowego? – Parsknęła śmiechem. – No nie, żartowałam – dodała zaraz. – Stary Gianluca projektuje dla nas galerę, którą chcemy pofrunąć.

– Pofrunąć?

– No, przecież nie można pozostać na zawsze na Wyspie Umarłych.

Lorenzo skinął głową.

– Poprzednią galerą odlecieli twoi rodzice. Od tamtego czasu żadna nie wzbiła się w powietrze.

– Rozmontowujecie ją wtedy?

– Nie. Jeśli galera nie wzbije się w powietrze, grzęźnie w ziemi. Zaraz po moim przybyciu coś takiego się stało. Wioślarze przyrastają do ławek. Stopy pasażerów wrastają w pokład. Żebyś widział spojrzenia tych zapadających się z nią. Dobrze, że nie wsiadłam do tamtej galery. Czułam, że jeszcze nie jestem gotowa.

– Skąd wiesz, do której z nich wsiąść?

– Nie wiem, tego nikt nie wie. Ale do tamtej nie zamierzałam wsiąść.

– Skąd bierzecie materiał do budowy statku?

– W głębi wyspy jest skład drewna. Dla wszystkich starczy.

– Nie znałem szkutnika Gianluki.

– On był z innej wyspy. Bardzo odległej od Orefine.

– Giulia mi powiedziała, że nie powinienem tu długo przebywać.

– Ja też powinnam powiedzieć ci to samo, ale nie miałam siły. Tęsknię za twoimi wizytami.

– Jesteś bledsza.

– Trochę. To przez te cyprysy. Zacieniają alejki. Ale kiedy polecimy galerą ku światłu, odzyskam kolory.

– Mónica, ja poleciałbym z tobą tą galerą.

– No, co ty? Na pewno nie zdążysz na tę samą. Ty szykuj się na coś zupełnie innego. A na razie mnie odwiedzaj. Przypłyń jeszcze choć raz. Giulii powiedz, żeby koniecznie odnalazła swoje wydarte serce. Już pora na ciebie.

XV.

Do Orefine dotarł, jak poprzednio, na wieczór następnego dnia. Podróż przebiegła bez niespodzianek, chociaż musiał zmuszać się do wiosłowania. Dusza rwała się, by pozostać wśród czarnozielonych cyprysów i zamieszkać w białym kamiennym domku nie większym niż mogiła podestów, ale wiosłowanie wymagało niezwykłego trudu. Musiał często polegiwać w łodzi dla nabrania sił.

Na nabrzeżu czekało parę osób. Nikt nie chciał mu spojrzeć w oczy, ludzie odwracali twarze. Milczeli. Szybko się rozeszli. Lorenzo musiał wyglądać naprawdę źle.

Pozostała tylko jedna osoba, zawinięta w długą chustę z frędzlami, stara Silvia.

– Był tam Renato? – spytała.

– Tak – Lorenzo mówił z trudem, choć czuł się coraz lepiej. – On jest dotąd zaplątany w wodorosty. Mówił, żeby go nie szukać, bo wygląda bardzo źle. „Jeszcze gorzej niż ja teraz", pomyślał.

– Kazał coś przekazać?

– Powiedział, byś przestała wychodzić na nabrzeże. Masz wziąć się do życia, bo czeka cię jeszcze wiele dobrego.

– Dobrego? – burknęła. – Mateo i Sandro też zostali rybakami, jeszcze którego spotka to samo, co starego. On zawsze wiedział najlepiej.

– Tak powiedział.

Stara pokiwała głową.

Lorenzo od razu skierował się do malarza Bócline.

– Ależ ty wyglądasz… – świsnął przez zęby gospodarz.

– Jak prawdziwy U cadavere. Nie odchodzi skóra?

Lorenzo obejrzał swoje ręce.

– Widzisz jakieś pęknięcia? – spytał.

– Nie, ale ten żółtozielony kolor i te purpurowe znamiona na dłoniach… Oczy masz zupełnie bez blasku, jak wysuszone.

– Plamy opadowe są na przedramionach, bo leżałem z rękami pod głową.

Bócline spojrzał z niedowierzaniem. – Podciągnij nogawkę – powiedział. – Zgadza się. Są także na łydce. To plamy opadowe. – Pokiwał głową.

– I mówię z trudnością. Będę codziennie przychodził, a ty dokumentuj zmiany w moim wyglądzie. Jak szybko ustępuje każda z nich.

– Niech będzie. Teraz zjedz talerz zupy. Zostało z obiadu.

Lorenzo czuł, jak ciepła strawa, z każdą kolejną łyżką, przywraca mu smak i zapachy świata.

Rano uczniowie prześcigali się w trafnych odpowiedziach. Nie zmarnowali tych dwóch dni bez lekcji. „Wszystko lepsze, byle nie oglądać takiego pana", pomyślał sarkastycznie.

Gdy wykładał im kolejną porcję materiału, na sali panowała zupełna cisza. Może to jego głos niósł jakieś ponure nuty i sprawiał, że tak się obawiali. Raz ktoś szepnął: U Cadavere, i to było całe ich nieposłuszeństwo w ciągu godzin lekcyjnych.

Podesta nakazał wnuczce rzeźbiarza Bassagno, by prowadziła gospodarstwo nauczyciela. Godności U gramma tico przysługiwała gospodyni, wcześniej jednak o nią podesty nie prosił, gdyż Mónica sama kierowała domem i nie chciała pomocnicy. Dziewczyna szybko wykonywała należącą do niej pracę i znikała jak duch, zostawiając na stole gotowy posiłek i wysprzątaną izbę.

Z Zurtano, sąsiedniej wyspy, przypłynął na Orefine sam moroppo, urzędnik stopniem wyższy od podesty. Lorenzo został wezwany do podestii. Moroppo był siwy jak gołąb, nosił się zupełnie na czarno, mówiono na niego don Pasquale Derpu. Starzec siedział w kącie pokoju, spod trójrożnego kapelusza lustrując spojrzeniem przybyłego.

Lorenzo czuł się nieswojo pod świdrującym wzrokiem dostojnika. „Nie mogą mi zarzucić lekceważenia obowiązków", pomyślał.

Nikt też o tym nie wspomniał. Lorenzo musiał dokładnie zrelacjonować przebieg swoich wypraw.

– Czy możecie, signore Grammatico, nanieść Wyspę Umarłych na mapę laguny? – odezwał się wreszcie chmurny starzec.

Lorenzo pochylił się nad pergaminem rozłożonym na biurku podesty. Mapa laguny zawierała wiele wysp o nieznanych mu nazwach, chociaż z pewnością nie obejmowała nawet części jej powierzchni, gdyż na północnym wschodzie nie sięgała do archipelagu Malamocco z miastem o tej samej nazwie, który kończył obszar laguny, jak Lorenzo wykładał to uczniom na lekcjach geografii. Zresztą może Malamocco istniało tylko w baśniach, gdyż po ostatnich modyfikacjach programu materiał o tym mieście mocno zredukowano. Na południowym zachodzie karta pergaminu kończyła się twarzą o wyłupiastych oczach i policzkach wydętych do dmuchania – rozpoznał Bocca del Babón.

– W tę stronę, na odległość, jaką można przez jedną noc przebyć, płynąc ze średnim wiatrem. – Lorenzo wskazał ręką gdzieś w powietrze za arkuszem.

– Chcę, żebyś mnie tam zawiózł – rzucił moroppo.

Zdziwiony Massimo spojrzał na zwierzchnika.

– Może spotkałbym syna, który zmarł w zeszłym roku. Z tą myślą przybyłem tutaj, nie po to, by przenosić urząd na Orefine.

– Ależ tak, don Pasquale – skwapliwie rzekł podesta.

– Nie mogę jeszcze wypłynąć. Muszę wrócić do normalnego wyglądu – powiedział Lorenzo.

– Zaczekam.

XVI.

Po tygodniu Lorenzo uznał, że mogą wyruszyć. Jego wygląd przestał zwracać uwagę. Bócline zarzekał się, że przyjaciel wygląda znakomicie. Lepszym dowodem było, że od paru dni Chiara już nie uciekała, gdy tylko wydała mu obiad czy wysprzątała izbę. Raz nawet zatrzymała się na dłużej i zjadła razem z nim.

O umówionej godzinie Lorenzo podpłynął pod schody podestii. Don Pasquale, odziany w długi czarny płaszcz i trójrożny kapelusz, już czekał na nabrzeżu. Lekko wspierał się na czarnej lasce o srebrzystej główce.

Lorenzo podał rękę staremu, by łatwiej mu było zejść z nabrzeża. Dostojnik skorzystał ze wsparcia i zręcznie wskoczył na barkę. Lorenzo odcumował i sztych za sztychem odepchnął łódź od brzegu. Moroppo usiadł na rufie, koło latarni. Gdy wypłynęli poza Signale, wiatr ospale wypełnił żagiel. Lorenzo najpierw kierował się na światełka rybaków. Wkrótce ich minął, gdyż wiatr przybrał na sile.

Gwiazdy schowały się za chmurami. Barka gnała pełnym żaglem, Lorenzo usiadł na burcie, by zmniejszyć przechył łodzi.

– Szybko dopłyniemy w tym wichrze, signore - powiedział do starca.

– Nie jestem pewien. – Pokręcił głową don Pasquale. – Jak odróżnisz światła Strażników od latarń rybaków?

– Wcześniej przyjdzie mgła, a świateł, które się za nią pojawią, nie pomyli z niczym innym.

71
{"b":"89294","o":1}