– Spróbuj ostrożnie zawrócić. – M. przytrzymał Ojca, próbując go obrócić. Dotąd nie zauważył, że ten idzie o własnych siłach.
– Przeszliśmy już całą groblę. Udało się – powiedział Ojciec.
M. rozglądał się niepewnie. Spojrzał na Ojca.
– ^- Idź w kierunku skrzydlatych – powiedział Ojciec i wskazał ręką za siebie. Był młody, opalony i szczupły, uśmiechnięty. Takiego Ojca M. nie pamiętał. Zresztą może nigdy Ojciec aż tak dobrze nie wyglądał – całe życie przecież miał kłopoty z otyłością.
– Już zdołałem cię przeprowadzić…? – spytał M.
– To ja przyszedłem przeprowadzić ciebie przez groblę, nie ty mnie. Trzeba cię było przyzwyczaić.
– No, jakżeż…?
– Wtedy w pociągu z Warszawy zabili cię, nie tylko obrabowali.
M. stał, niezdecydowany. Nie czuł zdumienia, mógł się przecież spodziewać czegoś takiego.
– Każdy przechodzi groblą…? – spojrzał z ukosa.
– Niewielu. Niektórzy osuwają się po ziemnym zboczu, przed innymi ziemia się rozstępuje i też lądują w oceanie. Spadniesz do wody, to węgorze nie muszą cię nawet wywąchiwać, żeby znaleźć i powlec ze sobą.
M. rozejrzał się wokoło. Nie widział żadnej dalszej drogi, oprócz przebytej grobli, gdzie groziły węgorze, tabletki i zastrzyki.
W uszach narastał twardy, jakby metaliczny furkot skrzydełek wielu wróżek, dziesiątek wróżek. Nadlatywały ich chmary: urocze latające istoty w białych, złotych lub barwnych strojach, o różnokolorowych włosach; jedne były fruwającymi ludźmi, inne chyba istotami z bajki. M. rozpoznał wśród nich swoje wróżki. Ich trzepoczące skrzydła siały skry żółtego blasku. Światło potężniało, układając się w wirujący, jasny strumień. Mrok oddalał się, jakby zalękniony eksplozją blasku. Promienie światła wydobywały stopnie wznoszące się w powietrzu. „Mam tędy stąpać…?", pomyślał zalękniony M. „Nawet nie ma barierki".
– No, idź tam już. – Ojciec wskazał na ułożone z powietrza schody do nieba. – Inni też czekają na ciebie.
Oboje rodzice stali obok siebie, młodsi i piękniejsi niż na zdjęciu z ich ostatnich wspólnych wczasów nad morzem.
– Znowu jesteście razem? – spytał M.
– Wreszcie przyszedł do mnie z przeprosinami.
– Wróciłem na kolanach, jak chciała – powiedział uśmiechnięty Ojciec.
– Doczekałaś się.
– Tak. Dopiero tutaj – powiedziała Matka.
– Nie pozwolili Mamie pójść razem z nami – powiedział Ojciec.
– Za bardzo was kochałam, dlatego mnie nie było wolno, ale znalazłam sposób.
styczeń 1999, a potem dopiero maj-czerwiec 2005, Kraków; na ogół w pociągu na trasie Kraków-Warszawa
Balsam długiego pożegnania
To niezwykłe, że w owalu maleńkiej Orefine udało się wyciąć aż tyle kanałów. Uczyniono tak, ponieważ kiedyś była ona skupiskiem bardzo bliskich siebie, jeszcze mniejszych wysepek. Wytyczono sieć kanałów, z których wiele wykopano sztucznie, a ziemię wykorzystano, by częściowo zasypać płytkie cieśniny i dawne wysepki połączyć. Najważniejszy z kanałów, Canale Grande, przecinał Orefine rozciągniętą literą „es". Esowaty kształt nadawano największym kanałom na każdej wyspie laguny dla ochrony łodzi przed wysoką falą. Ten z Orefine nie zasługiwał na swoją nazwę, gdyż nie zawróciłaby tu nawet najmniejsza galera. Za dnia tłoczyły się na nim łodzie mieszkańców lub pękate szalupy dostawców z innych wysp; wieczorem pustoszał, a łodzie cumowały przy jego brzegach, jedynie czasem przemknęła oświetlona latarnią jedna z paru gondol podestii, z której czarny kolor odpadał płatami, bo don Massimo nie mógł się doprosić o nową dostawę lakieru. Od Canale Grande odchodziły krojące wyspę boczne, jeszcze węższe kanały, którymi mieszkańcy docierali do swych domostw i do których wyrzucali odpadki. Wyczuwalny na Orefine prąd lagunowy powodował, że w wąskich kanałach woda śmierdziała rzadko.
W lecie zielonoszara spokojna woda wokół wyspy nie budziła grozy – zachęcała, by spędzać na łodzi całe dnie. Nawet jej rozbryzgi były przyjemnie chłodne i szybko schły w mocnych promieniach słońca. A Canale Grande nawet nie musiałby wić się esowato. Woda nie była w nim nigdy dość wzburzona, by taki kształt kanału był potrzebny.
– Frutta e Verdera! - wykrzykiwał sprzedawca, cumując swoją barkę przy wylocie kanału. Dzisiaj nieco powiało i łódź straganiarza Beppino kiwała się w górę i w dół, a konopna lina cumownicza skrzypiała i trzeszczała, trąc o pachoł.
Na nabrzeżu zaraz zgromadziło się wiele kobiet. Żywność przywożono z pobliskich wysp, bo całe Orefine podzielono i zasiedlono tak gęsto, że na warzywne ogródki nie starczyło miejsca.
Kobiety radowały się widokiem dorodnych, pękatych pomidorów oraz tych dłuższych, czerwieńszych i słodszych, każdy z zielonym listkiem, by widać było, że świeżo zebrane; radowały się widokiem bielutkiego meszku na słodkich pastelowych brzoskwiniach; cieszyły się z zielonych lub żółtych, przypominających rzeźby, owoców papryki. Każdy jeden podziwiały jak dzieło sztuki, jak biżuterię, a najpiękniejsze pokazywały jedna drugiej. Palcami wskazywały wybrane jarzyny i owoce, a kędzierzawy Beppino pakował je i ważył. Gdy mylił się albo próbował oszukać, podsuwając inny, brzydszy, głośno protestowały.
Mónica, żona nauczyciela Lorenzo, wybierała jeden dorodny pomidor po drugim. Wyraźnie wskazywała palcem owoce, jednak ostre słońce raziło w oczy, świetliste odblaski od fal oślepiały i straganiarz co chwilę próbował nabrać młodą gospodynię.
Beppino był przekonany, że mimo upływu lat nadal ma wielkie powodzenie u kobiet. Pakując warzywa, celowo tak przekręcał sękate ramiona, aby rozbudowane sino-różowe tatuaże były lepiej widoczne, a głowę celowo zadzierał, by jaśniały tylko jego utlenione włosy i żeby klientki z nabrzeża nie mogły dostrzec łysego kółka na jego potylicy, mocno zaróżowionego od słońca. Chciał wywrzeć szczególnie mocne wrażenie na Monice, ale akurat ta piękność nie reagowała na jego zaloty, więc celowo drażnił się z nią.
„Nosi złote kółka w uszach jak rybak, a jest tylko sprzedawcą", pomyślała niechętnie Mónica. „A nogi ma krótsze od rąk". Wydęła wargi.
Była tu najmłodsza, więc jej protesty nie znajdowały wsparcia innych niewiast. Nie lubiły jej, niektóre nadal zazdrościły, że została żoną samego U grammatico.
Gdy już kupiła, co chciała, Beppino wpadł w dobry humor i zaczął rozdawać kobietom przyprawy.
– Rosemarino, prego signora Mónica, prego! - krzyczał, wciskając w dłoń Moniki parę gałązek. – La basilical Salvia!
Uradowane kobiety wyciągały ręce po zwyczajowe upominki. Tylko nadąsana, piękna żona nauczyciela prychnęła gniewnie: przed chwilą oszukiwał w oczy, a teraz próbuje być miły. Jednak rozmarynu nie odmówiła, a zaraz dołączyła do niego grubą wiązkę pietruszki i pęczek bazylii.
„Traktuje mnie jak niedorosłą pannę", rzuciła straganiarzowi niechętne spojrzenie ciemnych oczu i dokładniej zawinęła się w czarną chustę, bo koło południa słońce paliło skórę.
Lorenzo wyszedł na nabrzeże od strony laguny: dziś mieli przywieźć sprzęt dla szkoły w Orefine. Pewnie ze dwa, trzy małe pakunki, bo uczniów ledwie kilkanaścioro. Ale pękaty mercatu miał przywieźć też sporo innych rzeczy zamówionych przez samego podestę.
W oddali rysowały się pasma pobliskich wysp. Mgły nie było, na niektórych dało się dostrzec białe domki i rdzawe dachy. Stamtąd dowożą żywność do Orefine. Chmury pojedynczymi pasmami snuły się nad horyzontem.
Woda miarowo uderzała o umocniony głazami brzeg. Zielone wodorosty wspinały się na zwilżane falą kamienie. Morze nie było tu zbyt żyzne: piana rzadka, czasem pojawił się brunatny krabik poszukujący czego do zjedzenia. Wodorosty czerniały, im bardziej w głąb pod wodę. Nieco dalej na głazach osiadła maleńka kolonia ostryg. Ale kto by je tutaj zbierał? Muszle małe, niedorosłe, tylko stopy można by na nich pokrwawić. Nawet krabów nie interesowały.
Nieco dalej w morze wcinała się ostroga wąskiego mola z butwiejących desek. Woda leniwie uderzała o sczerniałe pale. Od zawietrznej było tu dziś spokojniej niż na Canale Grande. Zresztą zwykle tak wiały tu wiatry i miast portu, całemu Orefine wystarczało to molo. W czasie jesiennych zawieruch, kiedy bubocco burzył wodę w lagunie, a fale regularnie zmywały deski pomostu i docierały pod progi pobliskich domów, nikt do Orefine nie przypływał, a nawet na Canale Grande ruch zamierał.
Lorenzo przysiadł na pomoście, gapiąc się, jak załoga na wiosłach podprowadza do mola ociężałego mercatu. Spory statek nie wpłynąłby na Canale Grande. Pod linią wodną mercatu ukazywał się szeroki pas porosły wodorostami i pąklami. Przywieźli pewnie tylko odzież do sklepiku, może medykamenty, niewiele więcej rzeczy.
„Znowu Massimo będzie gryzł się ze złości, że zapomnieli o czarnym lakierze", pomyślał Lorenzo. „Jeśli dalej będą ignorowali naszego podestę, otworzymy lakiernię na Orefine. Potrafię zaprojektować destylarnię oleju lnianego".
Nauczyciel chciał przechwycić cumę, jednak kiedy mer catu wolno podchodził do pomostu, jeden z załogantów zręcznie zeskoczył na molo, głośno kichnął, wytarł nos w rękaw, i sam zacumował stateczek. Marynarze zaczęli znosić paczki z towarem na nabrzeże. Lorenzo interesowało tylko opłacone wcześniej zaopatrzenie dla szkoły. Kilka drewnianych cyrkli i linijek tablicowych przywieźli luzem. Dodali mały pakuneczek z kredą. Lorenzo pokwitował szyprowi odbiór. Kredę odpakował przy nich. Sprawdził ją na drewnie linijki. Skrzywił się: znowu przywieźli zbyt twardą, szarawą, która będzie rysować tablicę.
„Jak zwykle przysłali byle co", burknął pod nosem. „Wszystko co wartościowsze nie oddala się zbyt od Malamocco".
Mimo że Orefine była siedzibą samego podesty, obecnie nie mieszkało tu wielu ludzi. Jeden nauczyciel, jeden U dot tore, stary malarz Bócline, który za grosze uwieczniał pary młode, a dla własnej przyjemności malował pejzaże, widoki Orefine czy martwe natury, które potem wymieniał za rybę, chleb, wino czy warzywa, oraz jeden rzeźbiarz, który z braku zamówień tylko zdobił nagrobki. Bócline żartował, że mógłby malować glinką zbieraną z drogi, bo ściany piętrowych domków na Orefine tynkowano w kolorze żółtej lub czerwonej ochry. Domki nauczyciela, lekarza, malarza, a także starego rzeźbiarza Bassagno wyróżniały się balkonikami. Niektórzy mówili z przekąsem, że balkoniki zbudowano po to, by właściciele zawsze mogli widzieć pałacyk podesty. Z balkonu Lorenzo widać było lagunę i spory odcinek Canale Grande, jednakże rezydencję podesty zasłaniał dach. Mónica lubiła w wolnych chwilach gapić się w dal lub wypatrywać męża wracającego swoją barką ze szkoły i balkonu nie unikała. Odziana w szkarłatną suknię, stojąc na tarasie, przyciągała wzrok żeglujących kanałem. Zdarzało się, że zaśpiewał do niej któryś z gondolierów transportujących dostojnika. Piękna kobieta jak magnes przyciągała uwagę. Kiedyś namawiała męża, by Bócline ją namalował. „On ciągle maluje dachy Orefine. Mógłby mnie utrwalić, zanim zestarzeję się i zbrzydnę", powiedziała. „Może nie ma szkarłatnej farby, żeby oddać barwę twojej sukni", odpowiedział Lorenzo. „Sam mówił, że używa tylko ochry zmiecionej z drogi. A może zapomniał, jak się maluje inne motywy", dodał. Jednak w tajemnicy przed żoną odkładał pieniądze na jej pełnowymiarowy portret. Duży olej musiał sporo kosztować. Lorenzo słabo znał starego, samotnego malarza.