– Spróbujesz wstać? – spytał M.
– Tak – powiedział Ojciec z wysiłkiem, by jak najstaranniej wypowiedzieć to słowo. – Ale ty nie uciekaj pod suwak – dodał, jakby podwijając wargi, by wyszło bardziej zrozumiale. Leżał na lewym boku, z dłonią pod głową.
M. spróbował go przesunąć. – Nie będę uciekał – powiedział.
Ojciec skrzywił się, miał odleżynę na lewym biodrze.
– Boli cię?
– Jak cholera – znowu ta dziwna wymowa, kiedy jego wargi jakby zawijały się do wnętrza ust.
M. opuścił nogi Ojca z łóżka. Obok stały sandałki plażowe, granatowe plastikowe wsuwki z napisem „Zico". M. założył je na stopy Ojca. „Trzeba obciąć mu paznokcie", pomyślał. „Ale dopiero po namoczeniu, znowu wyrosły te żółte szpony".
Musiał teraz Ojca podnieść, by ten usiadł na łóżku. M. podtrzymywał bezwładne, ciężkie ciało, gdy przechylało się do tyłu. Ojciec zamykał oczy i otwierał je znowu.
– Słyszysz mnie? – spytał M.
Ojciec uniósł powieki. – Tak. Pora… iść… – mówił z przerwami.
„Jak trzeba, to nikogo nie ma w pobliżu", pomyślał M., rozglądając się za salową. W dyżurce pielęgniarek było ciemno.
Ojciec pochylił się do przodu, próbując wstać. M. podtrzymał go, a następnie spróbował podnieść pod ramię. Udało się to nieoczekiwanie łatwo. M. przytrzymywał kiwającego się Ojca, nie chciał, by ten runął na plecy.
– Jesteś ciężki.
– Ważę za mało.
– Teraz ważysz tyle co ja, siedemdziesiąt osiem kilo.
– Ale powinienem ważyć z dziewięćdziesiąt, prawda…? – Ojciec spojrzał na M. porozumiewawczo, ale zaraz wlepił niewidzący wzrok w swoje stopy.
Najpierw wysunął lewą, zaraz potem prawą. M. zdziwiła jego sprawność. Powłócząc nogami, trzymany pod ramię, Ojciec stawiał krok za krokiem. Mocno uchwycił oparcie mijanego łóżka. Badawczo spojrzał na nieruchome ciało nakryte prześcieradłem. Przez płótno przesiąkły bladoróżowe plamy w miejscu oczu, ust i kroku.
– Siwa mocno śpi – powiedział Ojciec.
Zwłoki były przeznaczone do wywiezienia, bo monitory już odpięto. Ciało mocno przykrępowano do łóżka skórzanymi paskami, które nieco zsunęły prześcieradło, wydobywając kosmyk siwoszarych włosów.
– Na korytarzu będzie ciemno. Musisz stąpać uważnie. – M. trzymał Ojca pod ramię. – Nie możemy spaść z grobli, bo nas pożrą węgorze.
Nisko, na wysokości kolan, rozległ się twardy furkot owadzich skrzydełek. Wróżka przyfrunęła bez lampionu. Uderzenia były mocne, jakby metaliczne, czasem skrzydełka zawadzały o nogi, drapiąc w skórę.
– Przynieś lampion – powiedział do niej M. – Tak nam nie pomożesz, w korytarzu jest całkiem ciemno.
Furkot oddalił się i umilkł. Grobla była jeszcze dość widoczna w świetle wpadającym z sali szpitalnej. Jej koroną wiodła ścieżka wydeptana w szarej, gąbczastej trawie, z której, jak zawadzić butem, sypał się proch. „Mech jaki czy co…?", pomyślał M.
– Woziłem cię wałami Rudawy – powiedział Ojciec.
– W wózku? – domyślił się M.
– No pewnie. – Ojciec szedł wolno, nie osuwał się M. przez ręce. Od paru miesięcy nie udało mu się przejść tylu kroków.
Ścieżka na grobli zwęziła się, bo każdy krok podnosił niewidoczną chmurę pyłu, który gryzł w usta.
– Wróżka się nie zbliży. Wypatruj jej – powiedział Ojciec.
– Musimy uważać na węgorze. W ciemności z pewnością przechodzą przez groblę.
– Im smakuje ta trawa. Nas zaatakują tylko przypadkiem.
„Trzeba iść, nie podnosząc kurzu zarodników", pomyślał M. „Wtedy każda napotkana dusząca chmura będzie sygnałem, że węgorze żerują w pobliżu".
Niby odległe latarnie uliczne, drogę oświetlały im teraz snopy światła docierające z mijanych sal szpitalnych. Oddalili się od nich już bardzo.
– Gorsze wyjdą z ziemi. Wykopią się. Na te trzeba uważać.
– Węgorze?
– Podobne.
– Trudno je będzie nawet zobaczyć.
– Jeszcze szpital świeci.
– Czym nam grożą?
– Gryzą po nogach, jak cholera.
– Jesteśmy bezbronni. Przecież nie mogę cię puścić, bo upadniesz.
– Trzeba je deptać, póki całkiem nie wylazły z ziemi. Jak wylezą, już jest za późno.
– Przydałaby się Wróżka.
– Odnajdzie się.
Rząd światełek szpitala w oddali przypominał punkciki. Jednak słaba poświata wydobywała groblę z ciemności. M. poczuł mocne ukłucie w nogę, wokół którego rozeszła się fala gorąca.
– To jest przeciwnik. Ugryzie i odleci – powiedział Ojciec.
M. zaczął mocno stawiać nogi, by deptać niewidocznych przeciwników. Nie został ukąszony po raz drugi.
– Co nas atakuje? – spytał M.
– Tabletki.
Ciemność była tu atramentowa. W dole kłębiły się cielska węgorzy. Światło dochodziło właśnie stamtąd, korona grobli pozostawała w całkowitym cieniu. Z rzadka żywym ogniem przypiekały ukąszenia przeciwników. Nie dało się tego uniknąć, tupanie nie pomagało: może tym sposobem M. zabijał ich dziesiątki, jednak pozostałe tabletki atakowały nieustannie. Ojciec powłóczył nogami.
Wróżka trzymała się od nich z daleka. Widać bała się wychodzących z ziemi stworów. Ognik jej lampionu migotał w oddali, ułatwiając odnaleźć kierunek.
Tutaj grobla wyglądała solidniej, przypominała nasyp kolejowy: strome zbocza porastały bujne krzaki, ich suche gałęzie dziko celowały we wszystkich kierunkach. Ile jeszcze do jej końca? Może te krzaki zwiastowały kres.
– Zaraz będą jeszcze gorsze. – Ojciec machnął wolną ręką. – Te kłują w brzuch.
– Trochę tu szerzej. Trudniej spaść ze ścieżki.
Jego słowa przerwał szmer w krzakach. Jeden, a potem drugi węgorz przewinęły się przez koronę grobli. Na szczycie bezokie pyski skierowały się to w jedną, to w drugą stronę, poniuchały, wreszcie zsunęły w krzaki po drugiej stronie.
M. zatrzymał Ojca, póki oba potwory nie zniknęły w ciemnościach.
Trzeciego nie zobaczył. Wir, pęd i bardzo mocny cios w brzuch. Ostrze musiało wylądować głęboko w trzewiach. M. zgiął się, osuwając na ziemię. Świadomość prawie uciekła, zatoczył się i runął w dół. Spadał coraz szybciej, osuwając się zboczem. Kolczaste gałęzie czepiały się skóry i odzienia. Potoczył się, wreszcie utknął zaplątany w zarośla.
Leżał w krzakach, nie mogąc się poruszyć. Czuł, jak w całym ciele wzbierają fale bólu, trzęsły nim dreszcze, ciało przenikał mróz.
„Ten atak był najgorszy", pomyślał M. „Żeby tylko Ojciec się nie przewrócił…".
Na twarz opadła mu wiązka kabli elektrokardiografu. M. mocno uchwycił je garścią i podźwignął się na nich. Pozwoliło mu to powstać na równe nogi. Dalej wydobywać się z zarośli na stromym nasypie było już łatwiej. Podchodzić, ciągnąc za pęk kabli, też się dało.
Wolną ręką przycisnął ranę. Pod palcami czuł lepką ciecz. Mocno zgarnął rozciętą koszulę. Pomogło: jakby wcisnął ból w głąb siebie. Może dalej ciekło, ale siły wróciły. Spojrzał na kiwającego się Ojca. „Dobrze, że się wtedy nie zatoczył", pomyślał. „Nie zdołałbym go ochronić przed upadkiem do oceanu".
To nie był atak węgorza. Wirujący obiekt oddalił się. Jeśli zmierza do szpitala, pokiereszuje personel – chyba nie został tam ani jeden żywy pacjent. Ból słabł. M. ruszył przed siebie. Mozolnie stawiał nogę za nogą. Chyba przestało ciec z rany. Wytarł palce z lepkiej cieczy. Ramię Ojca dawało wsparcie, pomagało iść.
– Wiedziałeś, że zaatakuje?
– Tak, zastrzyk domięśniowy był w grafiku. Tu są już krzaki. Można w nich poleżeć, to cię nie zauważą.
Suwak zaciskającego się zamka wciągnął nieco kolczastych gałęzi do środka.
Grobla wznosiła się niezbyt stromo, lecz równomiernie. Iść było teraz trudniej. Narastający masyw zasłaniał resztki światła. Jawił się jako jednolicie czarny.
– Ciemnowłosa nadal nam pomaga. Na przewodach jej elektrokardiografu wyciągnąłem się z powrotem na groblę.
– Tobie pomogła, ale dla niej samej elektrokardiografu zabrakło.
Jedno po drugim, groblą toczyły się koła – każde z nich z dwiema trójkami nóg sterczącymi w obie strony z piasty. Wirując, nogi wymierzały w powietrze bardzo mocne kopniaki. Jednak aby ich uniknąć, wystarczyło się nie zbliżać, bo nie zbaczały z trasy, tocząc się po prostych liniach.
– Zastrzyków trzeba unikać – wyjaśnił Ojciec.
– Ledwie przetrzymałem jeden – powiedział M.
– Dostałeś ich szesnaście. Prawie wszystkie w brzuch. M. uświadomił sobie, że jego trzewia stanowią mapę boleści. Trudno było tam znaleźć niepokancerowany fragment.
Weszli w cień grobli. Ogarnął ich pełny mrok.
– Póki idziemy pod górę, zastrzyki będą nam zmierzać na spotkanie. Na dodatek nie zdołamy ich wypatrzeć i w porę się odsunąć.
– Może znowu przyleci Wróżka. Przestraszyła się węgorzy.
– Mamy tu czekać?
– Lepiej nie. Grobla się rozpada. Fale ją rozbijają. Stale nasiąka wodą. Usypali ją i pozostawili, nikt tego nie konserwuje.
– Tak stromo tutaj, węgorze nie będą się pchały. Zupełnie nie widać drogi. – M. sięgnął przed siebie ręką jak ślepiec. Ból szarpnął w boku. Warto było jednak, bo trafił dłonią w wiszące przewody elektrokardiografu. Schwycił je garścią.
– Ona znowu jest tutaj – szepnął.
– Szczęściarzu – mruknął Ojciec. – Ryzykuje dla ciebie.
Izolowany przewód napiął się. Ktoś niewidoczny lekko pociągnął ich do przodu.
Wolno, krok za krokiem, ruszyli. Kiedy nieznana siła ściągała ich nieco w bok, zorientował się – odsunął Ojca i obaj zrobili miejsce dla rozszalałej tarczy. Tylko na tabletki nie było sposobu – co chwilę paliły w łydki. Ale do tego bólu akurat dało się przywyknąć.
Znowu uniknęli toczącego się w dół koła. Przeszło obok niegroźnie, tylko pęd powietrza rozwiał im włosy. M. instynktownie złapał się za bok. Zaraz potem stoczył się następny zastrzyk, i jeszcze jeden, i znowu.
Grobla nie wznosiła się już, lecz kończyła wierzchołkiem, potem ostro opadając w dół. Dalej jej nie usypano. „Tyle wysiłku na nic", westchnął M. „Trzeba będzie wracać do szpitala".