Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Dyjak przypomniał sobie o butelce. Wiernie tkwiła w kieszeni. Pociągnął dwa potężne łyki, do dna. Z całej siły rzucił pustą butelkę w szybę sklepu spożywczego, w którym przed godziną kupił wino. Odbiła się od szkła jak od ściany i poszybowała na jezdnię.

– Dlaczego ta szyba nie trzasnęła?! – krzyknął przez łzy. – Przecież powinna! Żadna szyba nie wytrzyma takiego uderzenia. Też jakiś substytut szkła. Nędzne piekło cholernej mendy… małego gówna. Po zasranym życiu i piekło z zastępczych materiałów. Za co? Nie chcę tak.

Postanowił wrócić do sklepu i wziąć inną butelkę. Ta myśl uspokajała, choć dalej analizował swoje życie, by odkryć, za co trafił właśnie tu.

– Przecież nie biłem uczniów. Tylko raz jeden uderzyłem tego z ósmej ce. To za to? Tylko za to?

W sklepie kilka kupujących kobiet obrzuciło go wzrokiem, w którym mieszały się niechęć i obawa. Wyglądał mało atrakcyjnie, ubłocony i pokrwawiony po tylu upadkach i starciach. Wino Regal czekało na ladzie. Kobiety rozstępowały się w milczeniu. Sprzedawczyni też nic nie mówiła. Dyjak wcisnął rękę do kieszeni spodni w poszukiwaniu pieniędzy, ale zaraz wyjął z powrotem: przecież płacenie nie miało sensu.

– Za co tu siedzisz, siostro? – zwrócił się do sprzedawczyni, która ignorowała go milczeniem.

– A wy co? Tak mnie wpuszczacie do kolejki? Pieprzone skorupki… Może jakiś tekścik, że się wpycham na chama?

Kobiety milczały, tłoczyły się jak kury na grzędzie, jakby starając się zejść mu z pola widzenia.

– Cholerna dekoracja! Jesteście tylko cholerną dekoracją mojego własnego piekła, a nie ludźmi! – krzyknął. – Istniejecie tylko z jednej strony.

Pięścią strącił rządek różnych słoiczków z aromatami i przyprawami.

– Nie wiecie nawet, co mówić, bo się wasze istnienie skończyło, jak wyszedłem z tego sklepu przed godziną. Kukły cholerne!

Wziął butelkę z lady i skierował się ku wyjściu. Nie zamierzał płacić.

– Pani Stasiu, proszę zadzwonić na milicję. Ten typ może się wrócić – usłyszał przyciszoną uwagę.

Wzruszył ramionami. Wetknął butelkę w kieszeń kurtki, wyszedł ze sklepu i skręcił w prawo. Po niecałych dwudziestu metrach mocne uderzenie głową w barierę uświadomiło mu, że w tym kierunku świat kończy się boleśnie blisko sklepu. Obiema rękami oparł się o niewidzialną przegrodę i zaczął płakać. Siąpił drobny, listopadowy deszczyk.

I wtedy obraz ulicy i domów za barierą zaczął się zmieniać. Domy obniżały się i zapadały. Wkrótce ulica przypominała już tylko niewyraźne pagórki czy zerodowane ruiny. Widział je w poprzednich wizjach. Tylko niebo stało się inne, pogodne, może wiosenne. Widok ten nie trwał długo. Dyjak nadal płakał.

– Rozumiem Cię – powiedział, spoglądając w niebo – to miał być taki przerywnik, chwila wytchnienia. Ukazałeś mi na chwilę piekło przeznaczone dla kogoś innego. Żebym pomyślał, że gdzie indziej, w innych piekłach może być jeszcze gorzej… bo tylko ruiny.

To znaczy, że śmierć jest taka właśnie? – zapytał sam siebie. – Niby normalnie żyjesz, robisz to, co zwykle, nagle wpadasz pod tramwaj i otaczający świat pokazuje ci się jako kupa nonsensownych dekoracji. Po śmierci przeżywasz jeszcze raz to samo co wcześniej, ale z innego punktu widzenia?… A tam stoi dwóch przechodniów, dwóch milicjantów, kioskarka spogląda z okienka i razem obserwują leżące pod wagonem zmasakrowane zwłoki Alfreda Dyjaka?… A ten sam Alfred Dyjak trafia do piekła, które polega na uwięzieniu w namiastce resztki świata z ostatnich minut życia?

VII

Refleksja przyszła natychmiast: przecież na barierę natknął się przed nieszczęsnym wypadkiem. Nędzną naturę świata-atrapy też ujrzał wcześniej. To kiosk i dziewczyna z dwoma podbródkami, a nie tramwaj i targowisko skorupek były na początku. Więc z tym piekłem to nie tak… Coś tu się nie kleiło, gdzieś tkwił błąd logiczny. Jeśli nie było to piekło, powinno być gdzieś wyjście poza barierę.

Intuicyjnie przeczuwał, że bariery blokują wszystkie ulice, że granica otacza mniej lub bardziej ściśle ulicę Śląską, potem sklep spożywczy na rogu Śląskiej i Alej, krótki odcinek Alej do skrzyżowania z Prądnicką, przystanek tramwajowy, nieco ulicy Długiej, aż poza odejście Helclów i cały otoczony dwiema nitkami Długiej i Alejami trójkątny bazar na Kleparzu. Nazwy ulic myliły się jak słabo wyuczona lekcja. Jak na klatkę, to całkiem sporo, jak na świat, to cholerna klitka. Trójkątna klitka z frędzlami odchodzących ulic. Bez wyjścia. Bez ucieczki.

Nagle zrozumiał: mogło być wyjście z pułapki. Szara otchłań – tam, gdzie nie działa grawitacja! Ruszył ku swojej szansie. Kolejny raz przekroczył Aleje – znów czekając, aż w przejeżdżającej gromadzie samochodów pojawi się luka, aby uniknąć zderzenia nawet z takim widmowym, połowicznym kształtem, zwłaszcza od strony, od której ten jednak istniał.

Stanął przed kioskiem, który miał jedynie dwie ściany. Niestety, w jego wnętrzu nie było już otchłani, lecz chodnik, równy i poprawny.

– Świeżo załatane! – parsknął. Pozostawał jeszcze tamten pierwszy kiosk przy przystanku tramwajowym, gdzie po raz pierwszy odkrył naturę przedmiotów-atrap. Musiał wrócić przez plac Kleparski, tym razem od wklęsłej strony fantomów kupujących i straganiarzy.

Jego marsz napotkał nieoczekiwany, silny opór. Powróciła opaska uciskająca boleśnie mózg.

Jeśli Ty tego nie chcesz, to może właśnie tamten kiosk jest moją szansą!?… – pomyślał udręczony Dyjak. Pokonywał kolejne metry jakby wbrew wiejącemu wichrowi. Miał w sobie dość siły, aby roztrącać atrapy stoisk i stojących ludzi. Nie zważał na ich krzyki. Widział już kiosk i krzątającą się wewnątrz kobietę. Siąpiący kapuśniaczek rozmywał sylwetkę narysowaną kredą na jezdni i ciemną kałużę.

Obejrzał to uważnie.

– To taka zmyłka, prawda? – powiedział spoglądając w niebo. – Dodałeś to, jak dodałeś bruk wewnątrz tamtego kiosku, bo koniecznie chcesz, bym uwierzył w swą śmierć?

I wtedy ustał opór wewnętrzny i ustał ból głowy. Walka była skończona.

– Znowu wszystko zniszczyłeś, Alfredzie! Chwilami ogarnia mnie wątpliwość, czy mi się uda – rozległ się głos dochodzący zewsząd jakby z megafonów rozstawionych na placu; jakby mówiły płyty chodnika, stragany, drzewa, jakby mówiły szare chmury listopadowe.

– Kim ty jesteś? – powiedział Dyjak rozglądając się wokoło.

– Jestem twoim powiernikiem. Powierzyłem sobie – to chyba będzie właściwy zwrot w twoim języku – powierzyłem sobie wszystkie twoje myśli. Jesteś… istniejesz we mnie.

Dyjak rozglądał się niepewnie, stojąc na opustoszałej jezdni obok narysowanej kredą swojej sylwetki.

– Nie szukaj mnie, nie mieszczę się w twoim świecie. Zdawałeś sobie sprawę z mojego istnienia, nazywając mnie podświadomością. Wiesz, to wtedy, gdy zgadywałeś rozwiązania bez liczenia; gdy trafiałeś rzucanym kamykiem bez celowania; gdy nie traciłeś równowagi idąc kompletnie zamyślony.

– Bez sensu – mruknął Dyjak. – Odbija mi od wódy – odruchowo sięgnął po butelkę, ale opuścił rękę.

– Nie przypuściłbyś, że podświadomość może być rośliną, żywą sondą międzygwiezdną? – ciągnął niewzruszenie głos. – Wytworzoną przez rasę, która może nie istnieć od dawna. Ja wędrowałem jako ziarno; jako niewiele więcej niż niezbędna informacja. Obudziło mnie do życia światło Słońca. Ujrzałeś mój rozwój i działanie. Zastałem twą planetę martwą; zastałem morze zerodowanych ruin i ani jednego organizmu żywego. Odnalazłem twoją czaszkę, zdołałem odtworzyć fragment twojej osobowości, trochę przeżyć, wspomnień… Próbowałem wyjaśnić jak, ale ty zauważyłeś tylko butelki na okładce.

Dyjak obracał się w kółko, nie rozumiejąc.

– Uczyniłem tobą część mojego mózgu – głos ciągnął dalej. – Istniejesz we mnie, a dzięki tobie istnieją ta dziewczyna w niebieskiej kurtce, mężczyzna z białą teczką, ta inna dziewczyna z dwoma podbródkami i staruszek, i policjanci.

Błysk zrozumienia był nagły, jak uderzenie pałki.

– Pieprzę! – wrzasnął Dyjak. – Ja nie chcę! Więc moje życie to program? Prawda?… Zwykły program komputera? Takiego pieprzonego „Meritum” z klawiszami naciskanymi spoconymi paluchami ucznia, co przed chwilą dłubał nimi w nosie? Po cholerę to zrobiłeś? Nie chcę!

Pod Dyjakiem zmiękły kolana i uklęknął na mokrej jezdni. Pozycja embriona pomagała mu.

– Alfredzie, nie mogłem inaczej. Celem mojego istnienia jest poznanie. Mam zrozumieć przyczyny waszego wyginięcia. A ty masz mi w tym pomóc. Dotąd wiem, że koniec waszego świata nastąpił wtedy, gdy tramwaj wiozący ciebie dojechał prawie do odejścia ulicy Helclów od Długiej…

– Jaki tramwaj? Przecież szedłem pieszo… bzdura!

– Bo nie wsiadłeś, tym razem – powiedział niepewnie Powiernik – przez to zmusiłeś mnie do ryzykownej ekstrapolacji otoczenia. To, w czym się obracasz, jest konglomeratem wspomnień z różnych lat. Tyle pamiętałeś. W tym mieście nie mieszkałeś od dawna. W kluczowym dniu przebywałeś tam przypadkiem, nie byłeś już wtedy nauczycielem… Nie chciałeś pamiętać późniejszego okresu życia.

– Wyrzucili mnie za pijaństwo, co? – zgadywał Dyjak.

– Starałem się oszczędzić ci szoku, ale nie dałeś mi szansy – głos Powiernika wprawiał w drganie powietrze ulicy.

– Dlatego te błędy, anachronizmy? – zapytał Dyjak. – Ale i ja częściowo odgadłem prawdę – kontynuował. – To, że nie żyję, i to, że ten świat jest moją własnością!

Powiernik milczał.

– Zaraz, ale przecież mnie i tak nie ma! Tylko przebieg prądu w obwodzie. To tylko ciąg zer i jedynek w pamięci komputera.

– Alfredzie, każdy z nas to ciąg impulsów jego mózgu… ja też.

– Nie! To tylko ja! Tylko ja wiem to na pewno – urwał Dyjak. – Dla ciebie… dla innych to przypuszczenie, jedna z hipotez. Ja nawet nie dowiem się, ile we mnie pozostało z prawdziwego Alfreda Dyjaka. Okrutnie mnie okaleczyłeś, Powierniku.

– Dałem ci niemal nieśmiertelność, Alfredzie.

– Dałeś substytut nieśmiertelności substytutowi człowieka. Pozbawiłeś mnie nieśmiertelności, cholerny substytucie Boga!

– Dlaczego wszystko to nazywasz substytutami?

22
{"b":"89294","o":1}