– To jakieś brednie – skwitował i wyrzucił „Problemy” za siebie. Nie zwrócił uwagi na szybkość, z jaką przyswoił sobie treść artykułu. Znowu kolejny łyk. Dyjakowi nie było już zimno. Sięgnął teraz do torby po wylewkę i kołki rozporowe.
– No to lecimy… w siną dal! – Wylewka, a za nią kołki poszybowały na trawnik. Zajrzał do środka. Torba była już pusta.
– Mogę cię przenicować! – zwrócił się do niej. – Nie jesteś mi już potrzebna… stara torba… – roześmiał się i szerokim zamachem wyrzucił torbę w ślad za wylewką i kołkami rozporowymi. Myśl jego skierowała się na temat kobiet i oblizał się obleśnie. Jakoś dotąd nie miał do nich zbyt wiele szczęścia.
To ta moja pieprzona, masochistyczna natura – pomyślał, znowu wypił łyk i dumnie wypiął indyczą, wąską pierś. – Wszystkie będą moje… jak tylko zechcę. Bo to tylko moje wymysły. A naprawdę istnieję tylko ja.
Nabrał odwagi i pewności siebie.
Postanowił dostosować się do sytuacji, to znaczy używać życia w pełni. Wstał, obciągnął kurtkę i przygładził włosy. Zatkał butelkę małym dekielkiem pozostałym po odarciu kapturka i wcisnął ją w kieszeń kurtki. Przechodzący obok staruszek z laską uważnie mu się przyglądał. Dyjak zainteresował się nim.
– Dziadek, napij się ze mną.
– Nie. Ja nie mam czasu. Muszę się zająć swoimi sprawami – bronił się staruszek zupełnie jak jeden z rodziców na ostatniej wywiadówce. Dyjak silnie złapał go pod ramię i przemocą posadził na ławkę.
– Jak cię, dziadek, wymyśliłem, żebyś tu przyszedł, to siedź… – taka logika zdawała się Dyjakowi nieodparta.
Tamten był zbyt przerażony, żeby oponować. Przypominał kogoś. Dyjak otworzył zębami butelkę.
– To jest wino Regał, wykończenie ciemny orzech… – roześmiał się z własnego dowcipu, a następnie wciągnął nozdrzami zapach z szyjki butelki – ten bukiet to też mój pomysł. No, dziadek, teraz twoja kolej – dodał, płucząc usta kolejnym łykiem wina.
Starzec odpychał butelkę słabą dłonią. Każde spojrzenie na niego przywodziło Dyjakowi kogoś na myśl. Próbował tłumaczyć się, że nie może, że jest chory.
– Nic ci nie będzie, dziadek. Pij, jak dają. Bez mojej woli nic ci się nie stanie. Ja jestem twój władca. Stwórca prawdziwy…
Staruszek bronił się z uporem, co w końcu rozzłościło Dyjaka. Ponownie zatkał butelkę i wcisnął na stare miejsce do rozepchanej kieszeni.
– No, spadaj, dziadek. Nie chcesz, to nie… Ty bezsensowny wymyśle – szturchnął starego ze złością. Powstał z ławki i kopnął kosz na śmieci. Blaszane pudło zadudniło, wywracając się i rozsiewając odpadki. Starzec kulił się na ławce, nie usiłując nawet wzywać pomocy. Był mały i zasuszony.
– Ty! – pogroził mu Dyjak i odwrócił się. Nitką Alej sunął korowód widmowych samochodów.
– Za szybko chodzisz, Fredziu i wyobraźnia nie nadąża z wytwarzaniem tych skorupek – podsumował sytuację Dyjak; świat znów odwrócił się doń stroną nie przeznaczoną do oglądania. Skierował się w stronę staruszka, który zdołał powstać i zamierzał odejść.
– No, nie tak szybko, dziadek – powiedział i wyrwał mu z ręki laskę. – Będziesz wolniej chodził, żeby się nie poślizgnąć – zachichotał i kilkakrotnie z całej siły uderzył laską w drzewo, żeby ją złamać. Nie udało się, gdyż zrobiono ją z twardego i sprężystego drewna. Obszedł więc drzewo i z drugiej strony wrzucił laskę w pusty obszar. Powoli, nie całkiem w zgodzie z grawitacją, laska opadała w szarą, mglistą nicość. Przypatrywał się jej majestatycznemu lotowi jak urzeczony.
– Fizyka. He… he… – zarechotał – atomy se wymyśliłem. – Bez sensu. A fizyczka tłoczy to w głowy tych biednych głupoli. Albo to przelewanie ze szklanki do szklanki – chemia… Ciężkie bzdury. Substancja. A naprawdę to skorupki. Moje myśli obleczone w powierzchnię. Pofałdowana, kolorowa folia… Tylko po to, żebym żył w ciekawej scenerii.
Znudził się filozoficznymi rozważaniami, więc znów przyczepił się do starego, który stał obok ławki i bezradnie kiwał się na boki. Dyjak podszedł do niego, złapał za ramiona i ponownie posadził na ławce.
– Masz szczęście, dziadek, bo istniejesz ze wszystkich stron. Dziękuj mi za to, swojemu stwórcy.
Przycisnął starego do ławki.
– Teraz siedź tu grzecznie i obserwuj kreatora, jak sobie chodzi.
– Będę obserwował kreaturę, jak chodzi – powiedział cicho staruszek.
Dyjak pogroził mu palcem.
– Ty, dziadek, uważaj, bo ja jestem nie z takich. I rozumiem twoje aluzje. Wrzucę cię w drzewo i po zabawie. Odfruniesz, jak twoja laska.
– Ja i tak stoję nad drewnianą trumną. Drzewem mnie nie przestraszysz. Chuliganie jakiś!
Dyjak przyjrzał mu się z uwagą. Urażona godność starego człowieka? Też coś!
– Dobra, dobra – machnął ręką. – Teraz zajmę się kobietami. Co mi tam jakiś strupiesz… Ciepła, miękka baba, nie z ekranu – to jest coś.
Poszedł przez trawnik ku przystankowi autobusu. Lekko zataczał się. Barierka z łańcucha zachowywała się dość niesfornie, w końcu przelazł przez nią. Przez jezdnię kroczył z rękoma wyciągniętymi do przodu jak ślepiec. Był przekonany, że zdumiewające, nienormalne samochody jadące ciągłą strugą nie mogą mu zrobić nic złego, lecz pamiętał ból zderzenia z tramwajem i nieco obawiał się tych wklęsłych kształtów.
Skierował się ku tłumowi na przystanku. Znowu się zatoczył. Wino działało.
Przecież wsiadali do 164 – pomyślał, widząc tych samych ludzi, których wcześniej mijał. – No, ale są przecież w mej władzy… widać chciałem, żeby zostali. Tłum na chodniku stał nieruchomo. W oczy wpadła mu najładniejsza na przystanku wysoka blondynka, którą poprzednio potrącił. Skierował się ku niej. Szedł równo i starał się zajść ją od tyłu. Tymczasem ona i jej towarzysz przypatrywali mu się uważnie.
– Zaraz zobaczymy, z której strony nie istniejesz, słodkie wymyślątko… – mruknął pod nosem Dyjak.
Dziewczyna istniała jedynie z przodu i obu boków, zaś wewnątrz była pusta. Dyjak wsadził jej rękę do środka i wyciągnął z obrzydzeniem. W miejscu piersi, dziewczyna miała niewielkie poduszeczki z miękkiej i żółtawej masy, która przykleiła mu się do dłoni. Nagle poczuł, jak czyjaś ręka chwyta go za kołnierz. Gwałtowne pchnięcie rzuciło nim o mur. Mężczyzna stojący obok dziewczyny z pewnością istniał z każdej strony, a mur też był aż nadto realny. Dyjak upadł źle: uderzył łokciem w mur, a potem stłuczonym kolanem o bruk. Skulił się od gwałtownego bólu, ściskając prawą, rozbitą rękę.
– Co za cholerna menda przypieprzyła się do ciebie – powiedział mężczyzna, oglądając nie istniejące plecy dziewczyny. – Zupełnie wybrudził ci kurtkę tą wybłoconą łapą. Jak chcesz, to go jeszcze kopnę w dupę. Takie gówno, a taki agresywny.
Pierwsze podejście do kobiet zakończyło się niepowodzeniem. Dyjak zbierał się z wysiłkiem, przyciskając do piersi bolącą rękę, przygotowany do ucieczki w razie, gdyby tamten ponowił atak. Oni jednak już się nim nie interesowali. Mężczyzna wykonywał dziwne ruchy chusteczką, czyszcząc z błota nie istniejące plecy dziewczyny. Dyjak szedł wzdłuż muru, oddalając się od przystanku co tchu. Od strony muru widział, który spośród przechodniów jest wydrążony, który nieco zmętniony, a kto istnieje i od tej strony. Gdyby wracał wzdłuż tej samej linii jak przed godziną, a nie przemykał pod murem, to wszyscy ci ludzie mieliby normalny wygląd. Byli stworzeni tak, aby wyglądać normalnie jedynie od strony poprzedniej drogi Dyjaka.
Mam oszczędną naturę – pomyślał – a chodzę za szybko. Nie nadążający za sobą stwórca – uśmiechnął się.
Zaraz potem obejrzał się z obawą, ale odetchnął, widząc, że tamten nie zamierza go ścigać, tylko zajmuje się swoją wydrążoną znajomą.
Ależ ja jestem skomplikowany… – pomyślał z sarkazmem, ściskając bolący łokieć. – Całkiem porozbijałem się o ten mój kochany świat. Cholerny intelekt, cholerna podświadomość. Gdybym był prymityw, to i świat byłby prostszy. Bez takich…
Rozmyślania przerwała kolejna wizja. Potężniała jak brudna, spieniona woda, nie wróżąc nic dobrego. Znów to samo znajome stworzenie. Niewiele się zmieniło: wystawione do góry, duże, talerzowate anteny; smukłe, lecz silne, podzielone wieloma stawami odnóża; brunatny, podłużny, nieco pomarszczony korpus. Skończyło już rozkopywać brunatny pagórek i wzrok Dyjaka spoczął na trzymanym przez stworzenie obłym przedmiocie, dziwnie przykrym i podświadomie znajomym. Zaraz potem ukazały się spróchniałe nadkruszone oczodoły, otwór na nozdrza, pojedyncze zęby trzymające się jeszcze w górnej szczęce. Dyjak nieraz widział czaszkę ludzką, choćby w gabinecie biologicznym z nieodłącznie narysowanym przez uczniów krzyżem lub gwiazdą na czole i zakiepowanym papierosem pomiędzy szczękami. Ta jednak przyciągała wzrok z nieodpartą siłą. Dyjak patrzył i łzy cisnęły mu się pod powieki. Zrozumienie przyszło samo jakby z wnętrza mózgu: to była jego czaszka, jego własna. Nikt mu tego nie powiedział, ale był tego pewien. I to było nie do zniesienia.
– Nie! Nie chcę! – krzyknął i wizja prysła wraz z jego krzykiem. Myśli nadlatywały natłokiem nie do wytrzymania.
– Ja nie żyję! Więc to tak jest… To namiastka świata, jaka mi została. Dlatego ludźmi nie władam. To jasne. – Ukląkł na bruku, skręcony jak embrion i ściskał skronie. – Teraz wiem: ten dziadek to był mój nauczyciel. On uczył mnie robót ręcznych… Pamiętam go. On już nie może żyć. Już wtedy był bardzo stary. Widziałem ducha… Aaa! – krzyknął przerażony.
– Te nazwy minione, ten dawny sklepik, cała ta mieszanina detali z różnych lat…
– Więc jak? To inni też są duchami? Ten facet, co mi przyłożył… On też tu trafił. A inni? Ci puści? – wkradła się wątpliwość. – Może dostali karę za to, jak żyli. A ta dziewczyna, za co?… Sam nie wiem.
Od jego strony samochody wyglądały zwyczajnie. Podniósł się. Nie wypadało tarzać się po bruku.
– No jasne – pomyślał – to dlatego trzymało mnie, żebym szedł wytyczoną trasą, żeby wszystko wyglądało normalnie. Żebym nic nie zauważył. Miałem wsiąść do tramwaju. To jest moja kara: widzę drugą stronę rzeczy znanych. Ale za co? Po szarym, bezbarwnym życiu… taka sama wieczność. Szara i bezbarwna. A jak się wychylę, to kara na raty. Jak regał na raty.