– Nie wciągaj brzucha – powiedziała Sheilla. Sama miała brzuch płaski i twardy. Marsha z lubością pluskała się w gorącej wodzie. Don właśnie zmieniał opatrunek Sheilli i dlatego na chwilę ucichły zwykłe docinki. Marion samotnie nie próbowała atakować Marshy. Z pęcherzy na twarzy Sheilli sączyła się surowica. Nie zropiała jeszcze. Kalka pęcherzy na granicach obszaru uszkodzonego zanikło bez śladu.
Marsha myła się więc w spokoju. Nie padały zwykłe uwagi o jej drobnej sylwetce i dziecinnym wyrazie twarzy. Marion krzywiła nieco twarz, podciągając nogi; większość czasu spędzała na kanapie.
– Ale ty masz małą klatkę piersiową – powiedziała w ciszy Marion, gdy Marsha stała już i wycierała się. – Ten biust cię ratuje.
Marsha nie była przygotowana na taki atak.
– W ogóle to się ślicznie starzejesz – zwycięstwo zostało przypieczętowane.
– Możesz umyć włosy – powiedział do Sheilli, mieszając się do słownej potyczki. Skinęła głową.
– Najpierw ja umyję – powiedziała Marsha, która właśnie ubierała się w czystą bieliznę.
– Nie boisz się, że te majtki rozlecą się na twoim tyłku? – z nowymi siłami wkroczyła Sheilla.
– Lepiej niech cię Don ostrzyże przed umyciem głowy – zauważyła Marion. – Kiedy masz mokre włosy, to prawie ich nie ma.
– Marsha ma typowo celtycką urodę – Marion zwróciła się teraz do wszystkich. – Widziałam taką rzeźbę w muzeum…
– To znaczy? – jadowicie zainteresowała się Sheilla.
– Krótkie, krzywe kończyny i długi tułów… – to mogło skończyć się bójką, ale Marsha zachowała kamienny spokój, świadczący, że kontroluje sytuację. Spokojnie nalewała wodę do miednicy.
– Germański typ to białe rzęsy i rzadkie włosy? – uderzyła.
– Jestem mieszaniną słowiańsko – germańską – Sheilla czuła się pewnie, bo Don był Słowianinem. – Ty też masz rzadkie włosy.
– To umyj mi włosy, mieszanino – powiedziała Marsha i usiadła na krześle, wypinając się nieco, co świadczyło, że ataki rywalek odniosły jednak efekt. Sheilla powoli i dokładnie myła jej włosy.
– Byłaś kiedyś w muzeum? – Don zwrócił się do ze śladem ironii.
– To była taka książka historyczna… Bardzo stara, bo wszystkie kartki wylatywały – odpowiedziała.
Pokiwał głową ze zrozumieniem, z lubością popijając świeżo zaparzoną herbatę, którą przygotowały dla niego. Marsha Wycierała włosy, zaś Sheilla spokojnie rozbierała się do kąpieli, pewna swojej urody. Marion zszywała czyjeś ubranie, potem wzięła się do naprawiania plecaka.
Don przypatrywał się ślicznym dziewczynom, ale myśli jego nie były tak przyjemne, jak widok przed oczyma. Wprawdzie od trzech dni nie padało, ale dotąd regułą były silne opady śniegu. Nieustannie pogarszały się warunki marszu, ale opady oznaczały, że nadal istnieją wody nie pokryte lodem, zatem dalszy marsz ma sens.
Pamiętał jeszcze geografię tej części Europy i wiedział, że mają do sforsowania wiele pasm górskich, gdzie nie znajdą noclegów ani pożywienia. Nie wyobrażał sobie marszu przez Morze Śródziemne. Zbyt wiele wątpliwości. Don z troską patrzył na kruche piękno swoich kobiet.
Marsha opatrywała swoje stopy, wcierając w łuszczącą się skórę sproszkowaną siarkę. Mieli jeszcze ten środek przeciwgrzybiczy…
Jak dotąd, kąpiel Sheilli przebiegała bez wściekłej awantury, co oznaczało, że wszystkie trzy ostrzą pazury na niego. Postanowił się przewietrzyć i wyszedł na powierzchnię. Niebo było ciemnoszare. Dużymi, rzadkimi płatkami prószył śnieg. Gdy wrócił, Sheilla właśnie skończyła płukać włosy i można je było skrócić.
Pomylił się. Dały mu wykąpać się zupełnie spokojnie i nie było zwykłych uwag o tym, że się starzeje i flaczeje, albo że mu zanikają muskuły, albo że najlepiej by go było wsadzić do lodowatej wody, to byłby dopiero ubaw. Wszystkie trzy siedziały w milczeniu i pomagały mu, gdy tego potrzebował. Nie było to normalne. Nie przypuszczał, żeby aż tak stęskniły się za nim. Sam więc zainteresował się swoim wyglądem i stwierdził, że wygląda jak barczysty szkielet wyposażony w chude, żylaste muskuły. Zaczął wciągać i wydymać brzuch, co go rozśmieszyło.
– Jesteśmy na takim etapie, że wy wyglądacie jeszcze pięknie, a ja już zaczynam przypominać trupa przez to cholerne torowanie… – powiedział wesoło ale nie podjęły tego. Marion kiwała się, siedząc z podkurczonymi nogami.
– Chcesz, to ci wytrę plecy – powiedziała Sheilla, która jeszcze nie ubrana, rozczesywała się po strzyżeniu.
– No to do roboty – powiedział Don, podniósł ramiona i napiął bicepsy, uznał, że i on powinien wykonać rytualny gest należny jego płci.
– Przestań, Don powiedziała znużonym głosem Marsha. – Wszystkie doskonale wiemy, że jesteś muskularnym mężczyzną.
– Coście takie zgaszone? – zapytał. – Na którą dziś kolej? – ponowił, nie otrzymawszy odpowiedzi na poprzednie pytanie.
– Na Marion – odpowiedziała Sheilla, wycierając mu plecy. I rozmowa urwała się.
Marsha podała kolację. Zdziwiło go, gdyż wszystko było na słodko. Jedli w milczeniu i dość pośpiesznie.
– Nie ma już mięsa? – zapytał.
– Jest jeszcze, ale zrobiłam odmianę – odpowiedziała. Potem podeszła i pocałowała go. Don był równie zaskoczony, co rozbrojony nieoczekiwaną czułością. Nic nie powiedział, ale jego wychudła i zarośnięta twarz rozpromieniła się.
– To dlatego, że nas świetnie prowadzisz – powiedziała Sheilla, przesunęła się na kanapie, przytuliła się i również mocno go pocałowała.
– Don, chodź tu do mnie – powiedziała Marion. – Ja też chcę…
Podniósł się z kanapy i pochylił ku siedzącej Marion. Teraz ona mocno przywarła do niego. Na twarzy poczuł, że ona ma wilgotne rzęsy. I jej pocałunek smakował mokro, łzawo. Zrozumiał, że ona wie o tym, że jutro koniecznie trzeba będzie obciąć jej stopy. Pomyślał, że sporządzi dla niej tobogan i będą ją ciągnąć po śniegu. Gdyby umiał zrobić rakiety śnieżne… Ale Don tylko słyszał o nich, nie widział ich nigdy.
Przysiadł się do Marion.
– Słuchaj, mała… – objął ją ramieniem. – Mam niezły pomysł. Zrobimy sanie dla ciebie tobogan.
– Mogę iść o własnych siłach – uwolniła się z jego uścisku. – On też szedł na czarnych stopach… Moje stopy tylko trochę swędzą.
– Mam też inny pomysł – zmienił temat. Nie zamierzał jej tłumaczyć, że są różne rodzaje czarnych stóp. – Będziemy szli dolinami.
– Przecież nikt nie jest w stanie torować w takim puchu… Nawet ty – powiedziała z ożywieniem Marsha.
– To nie tak… Nie będziemy się w ogóle zapadać – mówił z zaangażowaniem. – Zrobię rakiety śnieżne. Tu jest wszystko, co potrzebne: sprężyste drewno, sznur. Domyślam się, jak powinny wyglądać…
Ożywiony tą myślą, szkicował na świstku papieru projekt. Marsha przyjrzała się krytycznie.
– To będzie niepraktyczne – powiedziała. – Trzeba będzie chodzić jak kaczka. Bardzo niewygodnie. No, bo muszą być wystarczająco duże, żeby się nie zapadać…
Don uważnie przyjrzał się projektowi.
– Rzeczywiście. Trzeba to przemyśleć – mruknął.
– Sheilla, może by coś otworzyć? – uśmiechnął się do zaklejonej piękności. Przyjęły to bez entuzjazmu.
– Może dzisiaj nie – powiedziała Sheilla.
– To jedna z niewielu przyjemności, które nam pozostały – zauważył.
– Chyba nie największa? – leciutko się uśmiechnęła.
– Nie, to druga.
Marsha przyniosła butelkę. Z trzaskiem odkręcił nakrętkę i rozlał do kieliszków. Marsha obejrzała ordynarną naklejkę. Starała się przeczytać napis.
– Rozumiesz, co tu jest napisane? – podała mu butelkę.
– Wódka czysta…
– Rozumiesz to? Skinął głową.
– Jesteśmy niedaleko moich stron.
– To co robiłeś na zachodzie? – zdziwiła się Marion. – Przecież stąd bliżej do Benha.
– . To nie takie proste: Najpierw, dopóki ocean nie zamarzł, fale mrozu przyszły od kontynentu. Nasze miasta, po rosyjskich, wymarzły najszybciej. Więc najpierw szedłem na zachód, jak Sheilla z rodzicami. Potem i u was stało się zbyt zimno i teraz idziemy razem do Benha…
Rozlał butelkę do końca. W milczeniu sączyli piekący płyn.
– To powinieneś znać te tereny – zauważyła Marion, wypijając jednym haustem swoją część. – Przynieś jeszcze.
Czuł się niezbyt dobrze, a pomimo to przyniósł drugą butelkę. Ta miała dwie etykietki: jedną zmiętą i przyklejoną napisem do szkła; drugą nalepioną krzywo, ale za to napisem we właściwą stronę. Tylko on miał jeszcze nieco w kieliszku, więc dopił i nalał wszystkim.
– To był jeden z tematów dla dowcipów – stuknął palcem w etykietkę. – Teraz rozrzewnia.
– To się nazywa słowiańska dusza? – Sheilla była cięta jak zwykle.
– Przynajmniej robili szczelne zamknięcia: – zauważyła pojednawczo Marion. Pił, nie czując działania alkoholu, choć robiło mu się coraz gorzej. Zauważył, że one przypatrują mu się uważnie. Wtedy przyszedł kolejny kryzys. Don wstał, chcąc wyjść, żeby się przewietrzyć, ale zatoczył się i runął na podłogę. Szum w uszach był nie do wytrzymania. Leżał bezwładnie i trząsł się z zimna. Gorąca kąpiel i alkohol zadały celny cios jego sercu.
– Chodźcie szybko! Razem! – powiedziała Marsha. Sheilla podeszła; a Marion zsunęła się z posłania na podłogę, sycząc z bólu. Marsha przyniosła łopatę Dona umocowaną na nowym, solidnym stylisku.
– Marion! Łap go za nogi – zakomenderowała Marsha. Marion mocno chwyciła nogi Dona w kostkach.
Słowa dziewczyn docierały do niego przez mgłę gęstą jak wata. Wiedział, że musi jak najszybciej dostać środek nasercowy.
– Sheilla, ręce!
Sheilla posłusznie przysiadła mu na brzuchu i uchwyciła jego dłonie. Marsha postawiła mu łopatę na grdyce i z całej siły oparła się na poprzecznym drzewcu styliska. Don był słaby, zaczął jednak kurczowo wyrywać się na boki. Z jego gardła wydobywał się chrapliwy dźwięk. Marsha naciskała z całej siły, sapiąc z wysiłku. Don zdołał przekręcić głowę w bok i łopata przecięła mu tętnicę szyjną. Siknęła jasna krew i nadal bluzgała w rytm słabnącego serca.