– Po śniadaniu zrobię kibelek, że palce lizać – powiedział – To znaczy, że palce wycierać. To znaczy, że papierem wycierać…
– Świnia – skwitowała Sheilla.
Marion chodziła, używając kul. Niosła właśnie repetę dla siebie.
– Powinnaś leżeć, Marion – powiedział. – Nie forsuj stóp, niech się goją.
– I tak nic nie czuję… Nie bolą, ale mnie słuchają. Skończył jeść i wrócił do pracy. Nową łopatą sprawnie drążył korytarz w kierunku, który wczesnym rankiem oznakował na żółto. Strop umacniał, polewając wodą donoszoną przez Marshę. Tworzyła się szklista polewa. Po kilku metrach drążenia skręcił, by zapewnić przyszłym użytkownikom nieco dyskrecji. Śnieg usuwany z tego rejonu był bardzo czysty i Marsha wynosiła jego kolejne wiadra do stopnienia. Na końcu korytarza wydrążył niewielką komorę. Sheilla przyniosła znalezioną, płaską łyżkę do tortów, która miała służyć zamiast spłuczki. Toaleta była gotowa.
Ciekawe, kiedy te warstwy przekształcą się w lodowiec?… A jego ruch zniszczy to muzeum działalności człowieka, obecnie zamrożone i zachowane pod śniegiem – pomyślał.
Dokopał się do stodoły i obory. W oborze odnalazł zamarznięte trupy konia i trzech krów. Sądził, że ich mięso nada się do spożycia. W stodole był duży zapas siana, które mogło służyć na rozpałkę. Zbił z desek zasłonę do zastawiania korytarzy na noc, aby ograniczyć gromadzenie się nocnego powietrza. Przypadkiem natrafił na studnię, w całości zasypaną śniegiem. Nie było sensu jej odkopywać, gdyż poziom wód gruntowych opadł tak nisko, że musiała wyschnąć, nawet jeśli nie została uprzednio zatkana czopem lodu.
Przed obiadem wykąpali Marion. W dużej balii. Było to trudne zadanie z uwagi na stan jej nóg. Rozebranie Marion wywołało eskalację fetoru nie mytego ciała. Obecnie Marion była dziewczyną równie piękną, co brudną. Chwyciła Dona mocno za szyję, Marsha podtrzymywała jej pośladki, zaś Sheilla ujęła ją za kolana. Delikatnie zanurzyli w wodzie. Marion mruknęła z zadowolenia. W ciepłej izbie kąpiel była przyjemnością, a nie pasmem wyrzeczeń. Marion bawiła się, wprawiając biustem wodę w lekkie falowanie.
– Muszę się odmoczyć. Muszą się odkleić – wyjaśniła, siedząc w balii, z zabandażowanymi nogami zwisającymi na zewnątrz. Marion umyła się od pasa. Aby umyć ją dalej, posadzili ją na krawędzi balii. Pomogli jej namydlić się, a następnie ponownie zanurzyli w zmętniałej wodzie.
– Nienawidzę brudu – powiedziała. – Mogę tu siedzieć przez cały dzień.
Wspólnymi siłami podnieśli ją i postawili na bezwładnych stopach. Syknęła z bólu. Don spojrzał na nią z niepokojem.
– Coś mnie dzisiaj tam boli – powiedziała.
Pomogli jej częściowo się ubrać i posadzili ją na krześle.
Marion odchyliła głowę, zaś Marsha i Sheilla myły jej przetłuszczone włosy.
– Przestań się tak wypinać, Marion – skarciła ją Marsha.
– Może, może… To i tak nie ma znaczenia – dołożyła Sheilla.
– Co ci się tam tak trzęsie? – kolejny cios należał do Marshy.
Don przyniósł tę część odzieży, która przypadła Marion.
– Wszystkie nosicie ten sam numer majtek – zauważył z uśmiechem.
– Różnice są u góry – powiedziała Marsha z dumą.
– I we wzroście, maleńka – Sheilla zmieniła front. Chyba zauważyła, że Marion czuje się źle.
– Ja się nie mieszczę do twoich biustonoszy – nadąsała się Marsha.
– To dlaczego podbierasz mi moje numery?… Ostatnio krzyczałaś, że jestem młoda świnia.
Należało wysuszyć włosy Marion i skrócić je. Marsha przyniosła nożyczki.
– Skrócimy teraz panienkę – powiedziała zawistnie – To, co masz na głowie, jest niepraktyczne. Bo kiedy znowu będziesz mogła umyć?
– Może nie strzyc?
– Ależ tak! Przy samej skórze, dla higieny… – powiedziała Sheilla.
– Nie przy skórze… dłużej i Don będzie mnie strzygł, nie wy – broniła się Marion.
– Dzisiaj strzyżemy wszystkie panie! Na tę samą długość! Sprawiedliwie – wyrok był salomonowy i trudno było z nim dyskutować.
– Żadnej z was nie można oszpecić… zanadto – dodał;
– Na ile palców? – spytała Marion tonem skazańca. Don spojrzał na swoją masywną dłoń.
– Na cztery. Trudno inaczej odmierzyć – powiedział – twoją czarną mierzwę.
– Czy nie przesadzasz z tymi słodkościami? – powiedziała Sheilla. – Tu jest nie tylko Marion.
– Twoja złotopopielata burza też pójdzie na cztery palce… – odrzekł. – A złoto – złota Marshy też na cztery!
Nie było odpowiedzi. Były chwilowo rozbrojone.
Wyczuwał niechęć między Marion i nimi, ale nie brał tego poważnie, gdyż tu fronty zmieniały się z dnia na dzień. Może to dlatego, że właśnie Marion miała w tej chwili piersi na wierzchu.
Najpierw uczesał mokre włosy Marion, aby ułożyły się w cienkie pasma, a następnie zaczął je ścinać.
– Don oszukuje! – powiedziała Sheilla. – To nie jest na cztery palce, to jest znacznie więcej.
– Złapałem taką miarkę – Don zabawnie ułożył dłoń. – To będzie sześć albo siedem palców. Nie znoszę kobiet ostrzyżonych zbyt krótko. Was obie też właśnie tak przytnę…
Nie zaprotestowały. Zwykle Sheilla i Marsha tworzyły wspólny front przeciwko Marion, co mogło wynikać z ich podobieństwa fizycznego. Jednak wszystkie występowały zgodnie przeciw niemu.
Marion wysuszyła włosy ręcznikiem, a następnie ubrała się w rzeczy znalezione w szafie; podwinęła nogawki od męskich spodni, aby odsłonić bandaże. Marion miała smukłą sylwetkę jak Sheilla czy Marsha. Długie wędrówki w głębokim, kopnym śniegu, nawet przetorowanym przez mężczyznę, znakomicie wysmuklają i wypiękniają biodra.
– Chcesz waty do wypchania biustonosza? – spytała Sheilla.
– Obejdzie się… I tak ci jej już zabrakło – powiedziała. – Miseczki są w sam raz na mnie. To chyba tobie wykipiało górą… – nabierała impetu. – A Marshy i wykipiało górą, i wylało się dołem…
– Chciałabym zobaczyć twoje flaczki, gdy będziesz w moim wieku. To będzie ubaw… – riposta Marshy była szybka i celna. Wygrywała na tym, że zachowała znakomitą sylwetkę, pomimo iż była rówieśniczką Dona.
– Może by tak obiadek, co? – wtrącił się najważniejszy w tym momencie Don. Walka toczyła się o niego i to łechtało jego próżność.
Naprawdę podobały mu się wszystkie trzy i to tak zupełnie. Stanowiły dla niego zbiorowy ideał, tak różne, a przez to tak… zupełne. Pomimo męki, jaką było torowanie w nie kończącej się drodze na południe, często wydawało mu się, że jest w męskim raju. Kiedy indziej myślał, że jest w męskim piekle.
Obiad był kulinarnym świętem. Ze skromnych surowców – ziemniaków, konserw mięsnych, jakichś suszonych warzyw i przypraw znalezionych w kuchni, umiały stworzyć znakomitości.
Może smak mi spowszedniał od tego ubóstwa – pomyślał – a może to jest naprawdę tak dobre…
– Jutro będziemy jeść świeże mięso – powiedział. – Wytniemy wymię z tamtej krowy.
Sheilla skrzywiła się z obrzydzeniem. Zdziwiło go to.
– Nie wiesz, że wśród starożytnych Celtów zdarzali się tacy, co jedli piersi kobiet i pośladki mężczyzn? Myślę, że Germanie i Słowianie robili to samo, jedynie używając innych przypraw. Dlatego nie powinnaś się brzydzić… Tradycja przodków. A poza tym, krowa to nie człowiek.
– Świnia. Nie mogę jeść – powiedziała Sheilla.
– Nie przejmuj się nim – Marsha starała się rozładować sytuację. – On tak zawsze. To cholerny żarłok. Gada bez sensu, żeby dla niego zostało najwięcej…
– Ja miałam innych przodków. Nie tylko tych, których wymieniłeś – włączyła się Marion.
– Nie zaczynaj znowu – przygasiła ją Marsha. – Doskonale wiemy, że miałaś babcię z Maxi-co.
– Także to, że twoja matka cudem uniknęła katastrofy na wakacjach we Fra-nco… – teraz uderzyła Sheilla.
– Widziałam zdjęcia lotnicze z Us-sei po tym wszystkim – Marion nie dała się wytrącić z równowagi.
– I z Maxi-co. Znamy tę historię. Myśmy też widziały – przerwała jej Marsha.
– Ziemia miała sporo szczęścia – wtrącił się Don. – Bo spaliła się tylko zachodnia półkula pokryta głównie wodą. Życie w oceanie i tak przetrwało. Woda nie zdążyła nawet zagotować się na powierzchni.
– Pieprzysz… Kto to mógł widzieć, jeśli wszyscy zginęli? – spytała Sheilla.
– Zostało kilka satelitów. Były zdjęcia powierzchni, już po paru godzinach.
Don zmienił opatrunek Marion. Z dwóch palców odeszły paznokcie. Było jasne, że straci stopy. Granica martwicy przebiegała na wysokości kostek. Trudno ją było dokładnie określić, ponieważ wyżej skórę pokrywały ropiejące pęcherze. Cały ten obszar był gorący – proces zapalny toczył się wewnątrz tkanek. Wczoraj skończyła się resztka antybiotyku. Pozostała jedynie wódka.
Na piecu dymił gar wody na kąpiel dla Marshy, a na suszarce zrobionej z gałęzi przez Dona parowały wyprane łachy Marion. Wilgotno i ciepło – atmosfera małej pralni.
– Teraz jest lato, prawda? – zapytała Sheilla. Skinął głową, starannie bandażując nogę Marion.
– To przecież w zimie będzie dopiero cholernie zimno… Nie damy rady.
– Zanim nadejdzie zima, będziemy już w Benha – odpowiedział. – Benha nie jest tak daleko. Gdy tam już dotrzemy, wyjdę ubrany w kwieciste szorty i podkoszulek z krótkimi rękawami i obejdę w kółko radiostację…
Dziewczyny się roześmiały.
– Ja zrobię to samo o kulach – dodała Marion. Marsha rozbierała się do kąpieli, więc wokół niej rozpoczął się sabacik.
– Cóż to za stara koza – pierwszy strzał należał do Sheilli i padł, gdy tylko rozszedł się charakterystyczny smród.
Marsha nie przejmując się zbytnio, układała ubranie w zgrabny stosik.
– Coraz bardziej ci zwisa – zauważyła Marion. Nadszedł czas odwetu. Marsha w odpowiedzi chwyciła swój biust i nieco uniosła, mrucząc z radości.
Don uważał, że jest to pradawny gest kobiet, jak unoszenie ramion z napiętymi bicepsami przez mężczyzn albo bębnienie pięściami w klatkę piersiową goryli.
– W sumie obie nie macie takich piersi – uznała za stosowne się obronić.