Oparłem się o framugę, bom myślał, że na pawiment upadnę. Chmura z Talleyrandowej gęby ku twarzy Dąbrowskiego przefrunęła, minister uśmiechnął się tryumfująco, a Murat wtórował mu pod nosem. Nie pamiętam nawet jak się audiencja skończyła. Dość naprawdę tego wszystkiego miałem, więc kiedym tylko usłyszał, że Dąbrowski na przysięgę pospolitego ruszenia do Łowicza jedzie, wyprosiłem u cesarza przepustkę i jako delegat kwatery głównej do jenerała dołączyłem. Uściskał mnie niczym marnotrawnego syna, smutek wciąż mając w oczach ten sam, co na sali. Tak mu za lata poniewierki, którą dla Polski przechodził, podziękowano.
W Łowiczu stanęliśmy w dzień Nowego Roku. To, co się na polach podłowickich działo, wyobrażenie przechodzi. Tłumy wyszły na spotkanie wielkiego wojownika, wiwatując jakby to sam cesarz nadjechał. Rozwinął się wielobarwny zbrojny polonez “la pospolite”, ze sztandarami i werblów warczeniem podniosłym. W gwarze bajecznej manifestacji szablę Sobieskiego niesiono przywiezioną z Italii, a takoż buławę Stefana Czarnieckiego, którą na ten dzień Wincenty Krasiński ofiarował.
Ślozy w oczach miał Dąbrowski, a kiedy przemówił, ja własnym nie zawierzałem uszom. Przez cesarza pokrzywdzon (choć na korzyść innego dobrego żołnierza, ale przecież), sławił Napoleona z zapałem takim, że gdyby potem prywatę mu ktoś zarzucił, trza byłoby kalumniarza do wariatów zamknąć. Nad własny się podniósł ból serca, bo mu sprawa narodowa ważniejszą od osobistych była korzyści, i tak prawił:
– “Rycerze! Za najszczęśliwszy dzień życia mego poczytuję ten, który po dwudziestoletnim rozstaniu połączył mnie z wami rodacy, który mi daje oglądać słodkie owoce prac moich, podjętych za granicą dla utrzymania mężnego ducha w Polakach. Jestem sowicie od niebios nagrodzony, kiedym was w istocie przekonał, żem nie płonnemi ziomków moich karmił nadziejami. Ten rok 1807 jest pierwszy, w którym każdy z was życie swoje poczyna, bo kto ojczyzny swej nie miał, tego można w liczbę umarłych policzyć. Ta ziemia, po której dziś wolni chodzicie, dopiero od tego momentu poznała prawdziwe swe dzieci, kiedy was widzi zebranych na ochronę swoją. Już widać w oczach waszych odżywczy ogień świętego zapału, który przypominając dzieła przodków daje wam razem uczuć, co to jest odzyskać utraconą ojczyznę. Lecz komuż winniście swoje odrodzenie, jeżeli nie wielkiemu Napoleonowi, którego opatrzność wskazała, aby opuszczone sieroty do własnej doprowadził matki. Szanujmy tę rękę, która nam jednym dla dźwignienia się podaje te same rycerskie narzędzia, jakie wydarła największym mocarstwom za to, że nie umiały godnie ich używać. Na uczczenie więc tego wielkiego bohatera zgromadzeni tutaj rycerze pod przewodnictwem moim nieście modły do Boga o ciągłą pomyślność dni jego i z głębi serca waszego wynurzcie tę godną wdzięczności przysięgę, która nas z ust kapłana czeka”.
I do przysięgi przystąpiono… Niejednom widział i przeżył. Ale kiedy sześć tysięcy szlachty na błoniu zebranej w chorągwiach poszczególnych ziem, na których czele rotmistrze pospolitego ruszenia stali, przysięgało Polsce na buławę Czarnieckiego i na ten pałasz Jana III przywieziony spod Loreto, nie zdzierżyłem i ryknąłem serdecznie. Głos po polach niosło:
“Ja, tu przytomny, przed obliczem Boga Zastępów, przed bóstwem powstającej ojczyzny mojej, przysięgam na tę buławę, którą niegdyś bohaterska dłoń Czarnieckiego dźwigała; na ten miecz walecznego Sobieskiego, pod którym padał Polski nieprzyjaciel, iż posłuszny do zgonu rozkazom Wielkiego Napoleona, o swobodę i całość Ojczyzny aż do przelania ostatniej kropli krwi mojej walczyć będę!”
“O swobodę i całość Ojczyzny!”. Nie ja jeden płakałem. Ryk był powszechny, łzy się nam lały po licach i nikt się ich nie wstydził. Pamiętam, jak ktoś pierwszy krzyknął: “Niech żyje cesarz!” i ja wraz z innymi w strzemionach się uniosłem, wrzeszcząc: “Niech żyje cesarz!!!”, aż echo szło po równinie. Przybiegły mi na pamięć słowa księdza Zimorowicza: “Powstanie Polska… oto wam zapowiedziałem!”. Mogłem-li nie wierzyć teraz, że powstanie?
Na koniec szablę i buławę Dąbrowskiemu wręczono, a mowę przy tym do jenerała, w imieniu wojewódzkich dowódców, rotmistrz inowrocławski, imć Sokołowski, wygłosił:
– “W tobie, jaśnie wielmożny jenerale, naczelniku nasz, znajduję jednego ze sławniejszych naszych wodzów. Piastując buławę Czarnieckiego i oręż Sobieskiego, tobie szczególnie należące, bo w ich ślady wstąpiłeś godnie, kieruj sercami współbraci, gotowymi iść wszędzie na twoje wezwanie. Bądź tłumaczem Polaków przed najjaśniejszym cesarzem Francuzów, królem włoskim, wielkim Napoleonem, że historia nie poda innego przykładu, jak tylko iż Polak najwierniejszym jest zawsze dla swych monarchów. Z tego względu ośmiel się prosić: niechaj nas swym potężnym wspierając ramieniem udzieli szczęścia oglądać na tronie jednego z najjaśniejszej krwi jego, przy takich sprawach, które by dały sposobność przekonywać, że Polak ma sobie za chlubny zaszczyt być wiernym i posłusznym Monarsze, Ojczyźnie i Prawu”.
Marzyło się wszystkim króla mieć z cesarskiej familii, a nikt wiedzieć wtedy nie mógł, że Napoleon inaczej postanowi i Sasa nam na królowanie wybierze, tak jak Konstytucja Trzeciomajowa przewidziała, którą uszanował.
Przepustkę miałem na dni czternaście, a w tym czasie służbę ordynansową przy cesarzu Falkowski odprawował. Znowu ćwiczeniem pospolitaków się zająłem i to mi radość dawało, jakiej na pokojach cesarskich zaznać nie mogłem.
Kiedym wrócił do stolicy i do domu się udał na Starym Mieście, gdzie mieszkanie dla Kami i Gila wynająłem – jej już nie było. Gil przerażony rzekł mi, jako od dwóch dni już zniknęła. Szukać zacząłem po mieście, aż mi jeden z oficerów naszych doniósł, że ją z Francuzem wyższej rangi widziano.
Nigdy przedtem ani potem nie biłem głową o ścianę, czaszkę pragnąc roztrzaskać na wióry. Oprzytomniałem na podłodze i znowu dostałem szału. Słono musiałem płacić gospodarzowi za sprzęty porozbijane. Jeszcze w kilka dni później Gil, tak jak kiedyś w krakowskim lochu, zmieniał mi opatrunki.
Poniatowski na mój widok, gdym się w sztabie pojawił, aresztować mnie chciał, bo mu się widziało, że burdy i pojedynki po nocach czynię, ledwom go udobruchał. Tak płaciłem rachunek mej miłości i głupoty zarazem. Gdybym Kami wtedy dopadł, ubiłbym na miejscu.
Poniatowski człowiekiem okazał się serdecznym i uczucia moje, wrogie ku niemu zrazu za sprawą krzywdy Dąbrowskiego, tajać poczęły. Dowiedział się widać w czym rzecz, bo mnie zawezwał i rzekł, jako przed cesarzem mnie usprawiedliwi, żem się z przepustki do służby ponownie nie zameldował. Na to mu odpowiedziałem, że ja już na cesarskiego adiutanta nie pójdę, a jeżeli dezercję mi zarzucą i kulę w łeb zechcą dać – wola boska. Pokiwał głową niby ojciec nad niesfornym dzieciuchem.
– A nie myślisz – spytał – że honor każe, byś sam to cesarzowi rzekł, nie zaś jako szczur umykał?
– Wasza książęca wysokość ma rację. Pójdę do cesarza i powiem mu.
– I co dalej?
– Pospolitaków chciałbym w bój prowadzić.
– Dostaniesz nominację…
– Już miałem, przed adiutanturą, od jenerała Dąbrowskiego.
– Tedy z dobrej ręki miałeś, znamienity to wojownik. Ale tamta już nieważna, drugą ci wypiszą z przydziałem. Chcesz do legii poznańskiej Dąbrowskiego?
– Wszystko mi jedno, byle w pole iść. Gdzie goręcej.
– Dobrze, pójdziesz gdzie najgoręcej, może od tego się utemperujesz. Papier u Fiszera odbierzesz jutro.
– Wasza książęca wysokość…
– Co jeszcze?
– O jeden tydzień zwolnienia upraszam.
– Boże mój – westchnął, patrząc w okno zamyślonym wzrokiem – co one z nas robią! Słabeuszy… Wierzysz, że ją odszukasz i że do ciebie wróci? Nie łudź się. Ale to twój frasunek, ja ci w tym pomóc nie mogę. Tyle tylko, że ten tydzień ci dam. Wolnyś.
Pętałem się po mieście jak zaczadzony, każdej kobiecie zaglądałem w twarz, za niektórymi powozami goniłem, cud prawdziwy, że mnie z ulicy nie zabrano do Bonifratrów, gdzie chorych na umyśle przetrzymywano. Nareszcie dowiedziałem się, że 17 stycznia bal wielki u Talleyranda odbywać się będzie. Tam być mogła z oficerkiem swoim, bo wszystkie znaczące figury zaproszono. Gil mundur mi ochędożył, a ja od rana zaprzestałem picia gorzałki i kiedy zmierzch nadszedł, trzeźwy byłem jak od kilku dni nie bywało. Kiedym się do pałacu Tepperów na Miodowej zbliżył, krok przybrałem sprężysty i fagasowi stojącemu w drzwiach rzuciłem:
– Cesarski kurier z depeszą od marszałka Neya!
Puścił mnie bez słowa.
Bal trwał już, tańczono zawzięcie, toasty podnoszono i zaśmiewano się. Cesarz z Anastazową Walewską kontredansa tańcował mało zgrabnie. Przebiegłem sale, bacząc pilnie, alem jej nigdzie nie dostrzegł. Przepychając się w tłumie, naraz na grupę przy Napoleonie stojącą wpadłem.
– Wiesz pani – mówił cesarz do Walewskiej, zarumienionej pod obstrzałem wszystkich oczu – czemu w tańcu stawiam zazwyczaj obok siebie Berthiera? Przez kokieterię, gdyż on tańcuje jak niedźwiedź, przez co ja prezentuję się nieco lepiej. Myślę, żeście się wszyscy z mego tańca naśmiewali.
– Najjaśniejszy panie – rzekła mu na to dowcipnie pani Aleksandrowa Potocka, bo panią Walewską zamurowało – jak na wielkiego człowieka tańczysz doskonale.
– Ba, udaję tańczenie, a już waszych tańców ni w ząb nie potrafię, choć podobają mi się. Taki mazur! Ma w sobie coś rycerskiego, tchnie zwycięstwem, musiał powstać po zawojowaniu sąsiedniego państwa.
– Najjaśniejszy panie, w naszych dziejach nie czyniliśmy zaborów. Polak nie podbijał, bronił się tylko, a odpierając nieprzyjaciół… czasami rozszerzał swe granice. Jeśli więc mazur bierze początek na polu sławy, musiał być stworzony po odparciu najeźdźcy i oswobodzeniu ojczyzny…
– Jeśli tak – przerwał jej cesarz – nie należało go tańcować po utracie waszego kraju.
Potocka i tym razem zachowała się rezolutnie.
– Za to teraz możemy go tańczyć, mając wśród nas wskrzesiciela.
– Powiedzcie mi też, skąd się bierze wasz polonez?
Na to pytanie odpowiedział pan Stanisław Potocki, gdy się już wydawało, że nikt responsu nie zna.