Cztery wielkie napisy: “Zwycięzcy Marengo”, “Zwycięzcy Austerlitz”, “Zwycięzcy Jeny” i “Zbawcy Polski” więdły od wody na czterech arkach, ale i one pewnie nie traciły nadziei, że je cesarz zobaczy i oceni. U ostatniej bramy miał witać monarchę wojewoda Lubicz Radzimiński, najstarszy, jak mówiono, z polskich senatorów, a w kościele farnym wyczekiwał ksiądz arcybiskup gnieźnieński Raczyński, z całym duchowieństwem i przepychem kościelnym, w asystencji tych wszystkich szczęśliwców, którym posiadanie bezcennego biletu umożliwiło na jeden dzień rozkosz niekalania światłych ocząt widokiem pospólstwa.
Wybicki swoje miał kombinacje. Poderwał nas na konie i w towarzystwie Dąbrowskiego poprowadził na zachód. Na czele całej setki pędził Umiński, za nim delegacja dostojników w powozach. W drodze dowiedziałem się, że Wybicki chce czekać na cesarza w Międzyrzeczu, by mu tam właśnie wskazać pradawną granicę Polski. I Wybicki pierwszy tego dnia zasmakował goryczy rozczarowania. Pan Bóg widać również czytał ów program, który na powitanie ułożył imć pan Wybicki, i pewnikiem nie inaczej niż ja ocenił jego zalety, ze słowami Pisma Świętego nie bardzo idące w parze.
Chmury się chyba obrywały i bardziej płynąc niż galopując, pod wieczór dopiero stanęliśmy w Bytyniu. Tam nas kareta cesarza zaskoczyła. Mowy nie było, by Działyński mógł wygłosić orację ułożoną na powitanie. Niewiele postrzegałem w mroku. Napoleon nie wysiadając z powozu, słów kilka rzucił do Dąbrowskiego, potem do Wybickiego, przez chwilę przemawiał i popędziliśmy ku Poznaniowi.
Radować się należało zaufaniem okazanym, gdyż na rozkaz Napoleona jego eskorta, złożona z 25 szaserów gwardii i oficera, usunęła się, robiąc miejsce dla nas. Ale jakoś nikt się nie cieszył, a każdy od siekających kropel się osłaniał i klął zły los. Rozdzieliliśmy się na dwie grupy, jedna przed, a druga za karetą, i mozolnie oraliśmy błoto i ciemności czesane grzebieniami deszczu. Widziałem biały turban mameluka rezydującego na koźle karety i to, że Dąbrowski przy drzwiczkach jedzie, konwersując z cesarzem.
Głowę wtuliłem w kołnierz munduru i na konia się zdałem, gdy czyjaś ręka szarpnęła mnie mocno. Dąbrowski kłusował obok.
– Do grodu pędź! Niech się ludzie i biskup spać kładą! Nie będzie fety!
Psiakrew, ot misja! Bryzgi brudne spod kopyt na twarz mi leciały, wiatr w miejscu osadzał, a noc czarna spadła na ziemię jak kaptur. Gnałem niby pomyleniec i na takiego pewnie wyglądałem, gdy już dotarłem do murów. Ludzi niewielu stało, ale przecież stali i mokli, ile godzin tak?
Do fary przez Jezuicką przeleciałem i skoczyłem do wnętrza, które przynajmniej suche było i jarzyło się jak w biały dzień. Nie wpuściliście ludu, tedy Pan niebieski nie wpuści tu radości, próżno staliście dzień cały – pomyślałem jadowicie i zaraz wstyd mi się zrobiło tej myśli.
Biskup Raczyński drzemał chyba, z głową opuszczoną na piersi, ale gdy usłyszał kroki moje, od obcasów twardo bijących o posadzkę, oczy podniósł.
– Wasza wielebność… wasza wielebność zechce wybaczyć, ale Najjaśniejszy Pan nie będzie…
– Cóż ja… komu mam wybaczać? Jemu?
– Wasza wielebność…
Milczenie mi nakazał, wyciągając upierścienioną rękę. Wstał i ku fioletowej czeredzie się odwrócił, gestem gasząc pomruki gniewne.
– Dzieci moje… czas na spoczynek. Cesarz jegomość też pewnie zmęczony.
Odwrócił się i podreptał w głąb kościoła. Gdym ku wyjściu zmierzał ucapił mnie za rękaw kleryk młody i syknął:
– W południe miał być! Tyle luda dzień cały czekało jak psy jakie! Eminencja obiadu do ust nie brał! Nie po cesarsku to… taki zawód!
Nic nie odrzekłem i podążyłem ku domowi. Małoś cesarzy widział, mój ty rekrucie niebieski, jeśli takie sądy wydajesz. Po cesarsku to, i jeszcze jak!
***
Cesarz siedział, wszyscy inni stali. Po wczorajszym deszczu słońce świeciło pięknie, salę wielką rozjaśniając i ciepłem tuląc teraz, gdy już i tak pod dachem byli – jak na urągowisko. Pierwszy szedł senat, a więc kasztelanowie: nakielski – Zakrzewski, międzyrzecki – Krzyżanowski i sierpski – Mlecki, z Radzimińskim na czele. Po nich arcybiskup we francuskim języku przemawiał krótko i prezydent Breza, też po francusku, w imieniu Izby Administracyjnej – ten się rozgadał nad miarę. Nic to było, wszystkim jeno po głowie chodziła mowa wojewody Radzimińskiego. Po łacinie prawił, jak mędrzec starożytny, głosem natchnionym, jak gdyby czytał Ewangelię. Oczy mu pałały blaskiem wielkim, ręce unosił jak do błogosławieństwa. Akcentem zakończył mimowolnie strasznym, który słuchaczy lękiem przejął.
– … Zachód widział pojawienie się Twego geniuszu, Południe stało się zapłatą za trudy, Wschód jest dla Ciebie przedmiotem admiracji… – jeszcze słów kilka łacińskich i koniec.
Cisza miast aplauzu panowała i dopiero wejście duchowieństwa przywróciło ożywienie. Chłapowski, który łaciny nie rozumiał, pochylił się ku mnie:
– Cóż rzekł, że wszystkim gęby pobielały jak ze strachu?
– “Północ kresem twych tryumfów się stanie!”. Dobrze chciał rzec, jeno tak wyszło dziwacznie. Los! Od wczoraj nam facecje wyprawia.
Cesarz wreszcie z fotela powstał, blady i zmęczony, inny niż sobie w myślach kreśliłem i odpowiedź dać raczył.
– “Bądźcie godnymi ojców waszych, którzy rozkazywali dworowi brandenburskiemu, nadawali carów Moskwie, oswobodzili Wiedeń i uwolnili całe chrześcijaństwo od tureckiego jarzma. Bądźcie podobni waszym pradziadom, o których bohaterstwie tyle świadectw dają dzieje świata. Niech najwięksi magnaci, cały stan rycerski i obywatele miast łączą się ku powszechnej obronie. Opatrzność ten cud dla was sprawia, iż tak szybko udało mi się pokonać orężem moim całą pruską potęgę. Ścigając nieprzyjaciela, znalazłem się pośród was i chcę ogłosić w Warszawie niepodległość waszą. Chcę waszemu narodowi przywrócić istnienie polityczne, ale korzystając z danej wam sposobności okażcie się godnymi moich zamysłów. Jeżeli w żyłach waszych płynie jeszcze krew dawnych, mężnych Polaków, wszyscy chwyćcie za broń. Niechaj hasłem waszym będzie: Wolność lub Śmierć! Dzisiaj los wasz w waszym jest ręku, ja czekam, byście mnie przekonali o odwadze waszej. Muszę ujrzeć skutki waszego zapału, nie w słowach i nie w oświadczeniach zawarte – niech ujrzę hufce waszych wojsk, godne walczenia przy boku mojego żołnierza. Dotąd kontent jestem z tego, co widzę, z tego, co mi generałowie moi donoszą o waszym narodzie. Patrzeć będę na wasze rycerskie czyny!”
Wiwaty huknęły pod sklepienie. Jaraczewski, Chłapowski i inni takoż płakali rzewnymi łzami. I mnie rozpierała radość, alem ją wcisnął do wewnątrz tułowia. Los pokaże, co będzie – myślałem – słowa nic nie stanowią. Ale nadzieję miałem wielką jak inni.
Dzień, który teraz opowiem, dniem spotkań nazwać by należało. Ludzie radują się ze spotkań z tymi, których dawno nie oglądali, wyczekują tych chwil, marzą o nich, lub się ich boją i unikają. Na mnie spadły owe twarze, od lat nie widziane i zapomniane na poły, nagle i bez ostrzeżenia, a kiedy spadać zaczęły, już się to kolisko piekielne nie zamknęło, pojawiały się wciąż nowe, jakby los chciał mi galerię bliskich postaci w jednym momencie przed oczy stawić.
Rankiem tego dnia przybyła do miasta i stawiła się przed oblicze cesarza deputacja z Galicji – szlachta, mieszczaństwo i dwóch z gminu. Przewodził im obywatel Piotr Strzyżewski i taką mowę miał do wskrzesiciela ojczyzny, tak gorąco i zamaszyście prosił o pozwolenie uczynienia insurekcji w Galicji, że po raz pierwszy ujrzałem w oczach Napoleona zawadiackie ogniki, jakby mu Strzyżewski młodość, Lodi i Abukir, przypomniał. W grupie tłoczącej się pokornie za Strzyżewskim stał człek, chędogo choć skromnie przyodziany, ni to chłop, ni mieszczanin ubogi, w butach wojskowych i w kapocie z szerokim kołnierzem. Może bym go i nie dostrzegł, ale miast na cesarza, na mnie uporczywie ślepił, że musiałem zauważyć. Nie znałem go i przysiągłbym, że nigdy nie oglądałem, gdyby nie oczy, wielkie, roześmiane… Skąd je zapamiętałem? Grzebałem w pamięci z całą mocą, ale jak ręka w rzece, pod korzeniem, bezskutecznie raka wymacać próbuje, tak i ja teraz nic nie potrafiłem wyłowić z zamierzchłej przestrzeni. Gdy wychodzili człek ów obejrzał się i uśmiechnął. Zdawało mi się, że do mnie, ale pewności nie miałem.
Wybicki na miejsce fety wspaniałej wybrał teatr miejski. Dla tych, którzy lubili tańczyć, nie był to wybór najlepszy – miejsca na tańce znalazło się tu niewiele. Tłum gęsty wypełnił salę aż po galerię, że jak ul brzęczący dudniła, ruszała się, wirowała kolorem i muzyką.
My, zwyczajem codziennym, pełniliśmy straż przy cesarzu, a że nikt nie wiedział, kiedy mu przyjdzie ochota salę opuścić, tedy koni masztalerzom nie oddawaliśmy, a zawsze kilku, na zmianę, pilnowało ich przed teatrem.
Kami po raz pierwszy w świat ten wielki wprowadzić mi przyszło. Ubrana po pańsku, w szmatki, które dzień wcześniej w najlepszym poznańskim magazynie nabyłem, nie przynosiła mi wstydu. Sam osłupiałem, gdy się w nie po raz pierwszy przebrała i teraz też oczu od niej oderwać nie mogłem. Nie ja jeden. Służbę pełniąc, rzadko z nią tylko zatańczyć mogłem, tedy wirowała w innych szamerowanych złotem ramionach i patrzyła roześmianym wzrokiem w oczy ogłupiałych jej gładkością oficerów. Zdawało mi się, że w oczy jednego z pułkowników Davouta zbyt śmiele patrzy, alem sobie tłumaczył, że mi się przewiduje z zazdrości.
Chłapowski, pupil szczęśliwy Bonapartego, który się z nim codziennie na wycieczki za miasto wybierał, do Swarzędza lubo też do Konarzewa i Winiar, i którego cesarz nazywał pieszczotliwie: “Un Polonais qui passe partout”, bo Dezydery przeskoczył rów błotnisty na łące, czego francuscy oficerowie nie zdołali, blisko się majestatu trzymał. Mnie za sobą ciągał, rozkochany w swym bohaterze. Napoleon spacerował po galerii i parterze, z każdym kilka łaskawych słów zamienił, nie jednego za ucho pociągnął – nie tańczył. Nam zaś, na służbie będącym, danserować nie zezwolono, atoli co młodsi, Tomicki, Suchorzewski, Morawski czy Ziemecki, na zakaz nie zważali i do panien biegli na wyprzódki. Ja takoż zakaz łamałem, gdy przybiegała Kami ciągnąc do tańca.