Zacząłem od tego, co mnie we wrotniach raziło. Kazałem zerwać znak herbowy Rezlera, który nad wjazdem wisiał. Na jego miejsce parobek wstawił wielki, zepsuty zegar, znaleziony na strychu. Zegar czekał cierpliwie na reperację i niezmiennie pokazywał południe, co nikomu nie wadziło. Przepych nuworysza, jakim Rezler się otaczał, a który – przyznać muszę – po ojcu moim zastał i jeszcze powiększył, chcąc zaćmić poprzednika, nie był mi potrzebny. Przyjęć dla sąsiadów ni dla zwierzchności urzędniczej nie zamiarowałem wyprawiać, wszystko, co mi było potrzebnym, to dwie dobre szkapy pod wierzch. Kamerdynerów, kredensiarzy, laufrów – całą tę hołotę w liberii, której się namnożyło podczas mojej niebytności w domu – wylałem razem z niemieckimi oficjalistami. Bryki wykwintne i cugi powozowe od razu przeznaczyłem na sprzedaż. I tak ze wszystkim, co obce i niepotrzebne.
Czasu było niewiele, Francuzi stali u progu. Sąsiad Dukwicz, który znał mnie dobrze i o wyprawie mojej za insurekcji słyszał, ludzi ku mnie gromadzić począł. Anim się obejrzał, jak się zwaliła z Szamotuł hurma miejskich łyków, a potem panowie bracia z okolicy. I jakby hasło jaskółką po niebie poleciało – Dominik w domu stanął. Ledwie go poznałem. Wzrostu słusznego, wąs pod nosem, trochę tylko po ojcu na gębie wyblakły, ale panny przed nim umykać nie będą. I tak jak go kiedyś zakląłem, polskim, dobrym słowem przemówił – matki krew nieodrodna. Nie śniłem, że z niego taki swojak wyrośnie. Ale wyrósł, znać, Bóg nie inaczej chciał.
Dla nich wszystkich szabelka świszcząca ważna była. Ba! I miłość ojczyzny przecież, ale pańska jeno, szlachecka, batami od chłopskiej odgrodzona. Dla Dominika przygoda, Wybicki, Napoleon… batem nie bić! Ot sprawy! Mnie zaś chłop krzyż w rękę wsadził i pamiętać kazał. Pamiętałem. Nie będę się spieszył, nie od razu. Poczekam, co Napoleon ustanowi, jeśli – co daj Panie Boże – jeśli zwycięży, ale że cudów nie ustanowi, że mu chłopom kaszy mannej z nieba sypać nie pozwolą, łatwo było wydumać. Kto by mu wtedy z panów herbowych w szeregu stanął? Ano, zobaczymy.
A gdy przyjdzie pora klątwy dotrzymać i wypełnić, com przysięgał, przecież ziemi całej nie dam, nie uwłaszczę, bo się będę bał, że mi tę ziemię zmarnują, jak te okupniki-olędry pruskie, których nawet Rezler nie znosił i których przymuszony osadzał. Pouciekali już, kilka tylko rodzin zostało, a i tych trzeba będzie pewnie wykurzyć. Tedy co? Wolę dać – łatwo się to mówi. Pańszczyznę zniosę, czynsz i najem za zapłatę wprowadzę. Może gdyby nie Gil i nie Torres, sam bym w dyby kładł i niewolników z nich czynił, ale mi to teraz było wstrętne, czego panowie bracia pojąć nie potrafili i za półgłówka mnie mieli. Może i prawda, że niedobrze mam w głowie, za jedno mi!
Jak ma ta wolność wyglądać, na krzyż chłopski zaprzysiężona? Wolę dać, znaczy hazard zacząć, rozprzęgną się czy też nie? Wolnymi trudniej rządzić, choć prawdą jest to, że nie w tym największa niedola jako Polacy do posłuszeństwa nie nawykli, ale to, że mało wśród nich takich, co by rozkazywać i komenderować umieli. Kiedy Francuz powie służącemu krótko, co najwyżej: “Fermez la porte, sil vous plait”, u nas się mówi: “Zamknij drzwi, bo wieje”, motywując rozkaz i zostawiając podwładnemu pole do samowolności. Służący odpowiada, że nie wieje, zaczyna się dyskurs i polecenie nie zostaje wykonane. Tedy jak z tą wolą? Jak pańszczyznę znieść? Całą albo też część, na czynsz wjechać, pozwolić z ziemi uchodzić? A jeżeli czynszu płacić nie będą? Jezu, ileż to pytań i żadnej odpowiedzi. Ale co rzekłem, uczynię, doli ich ulżę. A na razie czas mam. Do Poznania mi trza, jak obiecałem.
Wiozłem spyżę, część powozów do sprzedaży i raty z intrat, które do skarbu wpłacić chciałem. I Kami.
Poznań, którego tak dawno nie widziałem, obce mi okazał oblicze. Nigdy tu nie było tyle gwaru, tyle ruchu i szczęku wojskowego, co teraz. Bramy w murze otaczającym gród, ponure zawsze, wydawały mi się dziwnie wesołe i umajone, choć przecież zima sroga następowała. Dawniej latem tu bywałem. Stanowiące większość, małe, jedno- i dwupiętrowe domki, kryte gontem, spowijały wówczas tumany kurzu bijące spod kół i kopyt. Smutne kościoły i ponure place, na których obluz wart czyniono, ludzie insi… Teraz zaś, choć miasto przybrało jawnie wojenną fizjognomię i taplało się w późnojesiennym błocku, rozpierało je od środka życie kolorowe i krwiste. Tłumy szlachty i chłopstwa na rynkach i na placu Sapiehy, kościoły, farny i Bernardynów, pełne, mury oblepione proklamacjami, grupy młodzieży z bronią, wozy z sianem i ze słomą pod ratuszem, wszędzie magazyny, mieszczki spacerujące z Francuzami, bieganina, gęstwa, jesienno-zimowa wiosna wewnątrz kwitnącego grodu. On był teraz wolnej, odradzającej się Polski stolicą.
Żywność, zdobyczne działo i jeńca-oficera odstawiłem komisarzowi komisji wojewódzkiej, do której ze znanych mi ze słyszenia należeli: Jaraczewski, Sczaniecki, Kołaczkowski, Kwilecki, hrabia Szołdrski, ziemianin bogaty nad podziw, i paru innych. Znałem tylko prezesa owej komisji, Józefa Jaraczewskiego, starościca soleckiego. Znałem go z roku 1794, kiedy stawał w powstaniu wielkopolskim. On to wskazał mi adres Dominika, a kiedy już Żydowi powozy odsprzedałem i wynająłem pokój na ulicy Klasztornej, która z Wodnej do klasztoru oo. Jezuitów prowadzi, spotkał się ze mną raz jeszcze i poinformował nieco, bom mało co w sytuacji się orientował.
A było o czym słuchać.
Wybicki z Dąbrowskim i ich komisja twardą już łapą rządy sprawowali. Proklamacje, odezwy, manifesty wszelkie sypały się jak z rękawa. Wybicki zajął się administracją cywilną, a sprawy wojskowe zostawił Dąbrowskiemu. Od razu było widać, że nie idzie tej dwójce łatwo, szczególnie Wybickiemu. Głową trykał, bez skutku, by najposażniejszych ze szlachty, całe to ziemiaństwo w złoto opływające, magnatów wpływowych i arystokrację starą, w poczynania swoje włączyć. Takich jak ja, drobnych szaraków, starych towarzyszy z insurekcji, mieszczan takoż, tych pełno było. Zjeżdżały szlachciury do Poznania, wiwatując i w szabelki waląc, ale do rządów wyszukać głowy mocarne trudno było Wybickiemu. Z konieczności też pruskie kamery i rejencje zachował, wciskając do nich Polaków. Dla pozoru jeno zwano je po polsku komisjami lub izbami.
Czemuż to wielkie pany odgrodziły się od Wybickiego chłodną i wyczekującą rezerwą? Któż ich, kalkulatorów chytrych, pojmie? Może przez jego właśnie osobę? Toż Biernacki jakobinem go zwał, a może przez pobór, który jak za Prusaka ręce od pola i od roboty we dworze odrywał. Niepomni byli, że wojsko krajowi potrzebne nie tylko pańskie.
Brać miano systemem kantonowym po jednym rekrucie z dziesięciu dymów, z czego zebrałoby się ładne parę tysiączków. Z tych Dąbrowski mógłby stawiać nowe legie. Ot, wojsko chłopskie. Bali się go panowie bracia, bo już chłopi po całym departamencie szaleli, lasy rąbali, odmawiali pańszczyzny, czynili ruchawkę. Tedy się magnat ni szlachcic najbogatszy nie ruszał, za tyłek własny dzierżąc.
Ale synowie jego do Poznania czmychali, szkapy ze stajni ojcom porywając! Takoż drobniejsza szlachta, której w kraju najwięcej, tedy do tłuczenia wroga rąk nie brakło. W samym grodzie entuzjazm panował taki, że się zdawało, iż to cała Polska umyśliła czynić konfederację w Poznaniu. Z całej Wielkopolski napływały dary i pieniądze, kobiety oddawały kosztowności… nieprawdopodobne! To się widzieć dało, ale żeby nie Jaraczewski, nie wszystko bym spostrzegł jak należy – wiele on mi rzeczy poufnych do ucha włożył. Choćby o tym, że Wybicki z musu urzędników pruskich na posadzie ostawia, bo Polaków zdolnych niewielu skaptował, i że Dąbrowski karami srogimi chłopom zagrozić musiał za lasów bezprawne trzebienie. To, że się obaj oni szarpią, nadskakują gdzie trzeba i gdzie trzeba grożą, gną kark lub podnoszą na przemian, że głaskają, nęcą, kupują, to się i z obwieszczeń wyczytać dało, jeśli kto czytać, jak potrzeba, umiał, a nie tylko litery przerzucał.
Sama odezwa berlińska, rzekomo w imieniu Napoleona pisana, wyglądała jakby ją składał żak z akademii, o gorącej głowie, a nie mąż dojrzały i dyplomata, za jakiego pewnikiem miał się Wybicki. Lecz kto na to wtedy patrzał? Po latach dopiero, gdy ulotkę ze szpargałów Dominika wyciągnąłem i przyjrzałem się jej dokładnie, a do tego znając już historii bieg, pojąłem, że chociaż patriotyzmu w niej było co niemiara, ale konkretnej obietnicy żadnej. Podniet mnóstwo i żadnych zapewnień. Machiavel lepiej by nie ułożył. Wtedy jednak dałem się porwać fali, która już całą Wielkopolskę obejmowała. Dziś, gdy w czarny czas piszę te słowa, nie żałuję, bo tamte lata jedynym słońcem w naszym życiu były, drugiego nie wiem, czy Bóg doczekać pozwoli. Rozpędzaliśmy się na rumakach w to słońce, a z nami cały naród, szczęśliwi jak nigdy…
Duma mnie rozparła, gdy przyszły wieści dokładne z Kalisza, bo i ja przecież, choć na mniejszą skalę, Prusaków poturbowałem, aż o tym głośno było wszędy. Tam w Kaliszu dzierżawca pobliskiego Opatówka, kapitan artylerii Miaskowski, przywiózł do miasta odezwę berlińską i sprawił, że dwaj dawni generałowie Kościuszki, Skórzewski i Lipski, weszli do Kalisza zbrojnie i na czele szlachty i mieszczan rozbroili pruski garnizon. Niedołężnych i inwalidów puścili wolno, urzędy zajęli, magazyny opieczętowali, jako i ja w Szamotułach uczyniłem, i korpusik zgrabny utworzyli, który dalej poznańską insurekcję rozpowszechniał.
Cały kraj Przemysławów powstawał, bujała się kolebka owa, którą Zimorowicz zapowiedział! Kamery znoszono, pludrów po lasach i po drogach bito, jako i ja uczyniłem. Ale mnie za to nagrody wielkie nie spotkały.
Przyzwał mnie do siebie Dąbrowski, podziękował i namawiać począł, bym do jednego z miast garnizonowych ruszył – a za takie miał Rogoźno, Gniezno, Leszno i Kościan – i bym tam gromadził nowobrańców, odziewał, musztrował, bym koszary szykował, dezerterów pruskich ściągał, jednym słowem, bym z pomocą starych wiarusów wojsko polskie czynił. Kiedyś ręce bym mu całował. A teraz… czemu odmówiłem, narażając się na gniew, bo spojrzał na mnie tak jakoś i pożegnał się chłodno. Czemu? Przecież nie dlatego, że obok Wybicki stał, ledwie mnie dostrzegając, za – Jaraczewski mi to potem wyklarował – za “masakrę”, którą urządziłem w landraturze szamotulskiej, przez co miasto czas jakiś musiało się obywać bez urzędu. Sam nie wiem. Ale prawdy najbliższe to było, żem się bał przemienić w koszarowego urzędasa, chłopów poganiać, kroku uczyć, psia mać! Nie dla mnie to, nie dam się z konia zsadzić! Nie w piechocie, w czworoboku stać, lecz czworoboki szarżować i rozbijać, pęd czuć, wiatru świstanie koło uszu. Nasłuchałem się cudów o Muracie, królu kawalerzystów cesarza, o jego prawej ręce Lasalle’u, z nimi bym szedł na czele naszych konnych.