Литмир - Электронная Библиотека

Otwarłem oczy, na duchu podniesiony, i do Genui wróciłem myślami. Nie było czego zazdrościć Massenie. Gdy pierwsze zapasy strawione już zostały, a nie ustawały donosy o zbożu chowanym przez patrycjat, general-en-chef zarządził rewizje w pałacach. Żyta i owsa wory całe z piwnic wyciągano, lecz że gąb do karmienia było sporo, na piętnaście tylko dni starczyć to mogło. Korsarzy liturgijskich i korsykańskich sowicie opłacono, by koraby kupieckie na Morzu Śródziemnym rekwirowali, lecz jedynie kilku śmiałkom udało się przerwać brytyjską blokadę. Głód w ślepia zaglądał, szczurów już nawet – bo o koniach dawno zapomniano – brakować zaczynało. W podwójnej linii wałów dwanaście z piętnastu tysięcy żołnierzy zdolnych było jeszcze do boju, brakowało amunicji, brakować poczęło nadziei.

Adiutant Masseny, Polak jako i ja, choć matkę miał Francuzkę i nad Sekwaną się urodził – Frączewski, wpław przez morze blokadę przerwał koło Finale, w pobliżu Nicei. Czy się do Sucheta i dalej do Bonapartego przedarł? – któż mógł wiedzieć. Ruszył drugi wysłaniec, Lescuver, z ponagleniem do Konsula. Lecz Ott ani drgnął. Gdyby armia rezerwowa ruszyła z Dijon, Ott musiałby oblężenie zwinąć, by mu na kark nie wskoczyły oddziały nasze. Ale Ott trwał.

Z zamyślenia wyrwała mnie kanonada potężna, dochodząca gdzieś z daleka od Monte Creto. Massena skoczył do okna i firankę szarpnięciem odsunął.

– Austriacy biją ze swych gniazd, ale przecież nie do nas, bo kule nie ptaki, tak daleko nie polecą!

Spojrzał na Soulta z radością. Obaj już się domyślili i ja też – ktoś musiał Otta ukłuć w plecy.

– Bonaparte idzie! – krzyknął Soult, gdy w tej samej chwili drzwi się rozwarły i stanął w nich oficer służbowy, anonsując parlamentariusza. Ten, nie czekając wezwania, do komnaty wstąpił, sprężył się przed Masseną, obcasami strzelił i papier jakowyś okazał, a oczy mu się śmiały, jakby wór złota znalazł.

Massena bez pośpiechu rozwinął pergamin, czytał chwilę i śmiechem ryknął serdecznym, choć mnie się wydawało, że sztuczny był to śmiech. Pyszna scena, nie mojego pióra godna. Oficerek wyprężony jak trzcinka, z uśmieszkiem bezczelnym i generał w pysk mu się śmiejący, tak iż tamtemu tupet począł z gęby zjeżdżać, a zęby wyszczerzone kwasu dostały.

– Z dział bijecie, zwycięstwo nad Suchetem świętując. Grzeczny wasz generał, że mi o tym tak rychło donosi. Ha, ha, ha… Powiedz pan, poruczniku, swemu dowódcy, by mi częściej liściki tak zabawne przysyłał, gdyż czasu ostatnio nie miałem, by komedie oglądać, a śmiechu się nigdy człowiek za dużo nie naje. Ha, ha, ha…

I my z Soultem zaczęliśmy się śmiać, ale nam do śmiechu nie było. Massena przestał rechotać nagle, jak gdyby mu zatkano usta.

– To wszystko, poruczniku!

Trzask obcasów.

– Żegnam więc.

Z klapnięciem zamka u drzwi splótł się brzęk szklanek i drobiazgów leżących na stole. Myślałem, że sobie Massena rękę roztłamsi, z taką mocą wyrżnął pięścią o mapę.

– Dam ja ci święto! Soult, ludzi w pogotowie stawiaj, wieczorem ruszamy!

Ruszyliśmy, jak rzekł. Prowadziłem kolumnę Soulta, który otrzymał rozkaz, by obejść wzgórze Monte Ratti i od tyłu skoczyć. Druga kolumna, dowodzona przez Miollisa, miała się wedrzeć od frontu na strome zbocza, flankowane szańcami: Quezzi, Richelieu i św. Tekli. Rzekę Bisagno przekroczyliśmy właśnie, w miejscu gdzie znałem bród, gdy nagle huk donośny powietrzem wstrząsnął i nie ustawał już. Miollis widać wspinaczkę zaczął, a Anglicy, okręty swoje podprowadziwszy, bili całymi burtami w niego i w miasto. Krzyk z tyłu się rozległ:

– Generale!

Jeździec zdyszany dopadł czoła kolumny.

– Generale! W mieście bunt, tłumy na ulicach!

– Gdzie Massena?

– Nie wiem, byłem przy…

– Karsnecky! Bierz drugi batalion i biegnij do miasta, nóg nie żałuj!

Nie żałowałem. Biegliśmy jak szaleńcy, płuca z piersi wypluwając. Tchu już brakło i nogi mdlały, gdy w bramę wpadliśmy. Za późno, Massena już sytuację opanował. Pod ścianami marmurowych pałaców ustawiono szeregi wichrzycieli i rozstrzeliwano bez litości. Ze zgrozą zauważyłem, że co drugi nosi moderunek gwardii narodowej. Pojąć tego nie mogłem. Kto ich podjudził, czemu przeciw nam, dobroczyńcom swoim, rękę podnieśli? Długo w noc biłem się z myślami, nie mogąc przepomnieć oczu młodego genueńczyka, który osuwał się na ziemię wzdłuż ściany. Wczoraj jeszcze razem z żołnierzem francuskim dzierżył w ryzach oligarchię własnego grodu, dzisiaj zaś występował w interesie tej oligarchii. A jeśli nie w jej, to w czyim?

Na szczęście Soult i Miollis opanowali szaniec na Monte Ratti, Austriaków w wąwozy spędzili i przywiedli 1500 jeńców. 1500 gęb do żywienia! Massena nie zważając na to promieniał. Odznaczenia i awanse sypnęły się jak manna, a jeniec-oficer poniósł list do Otta z wiadomością, że kanonada, którą Austriacy rankiem usłyszą, będzie odprawiona na cześć wczorajszego zwycięstwa. Godny Cezara respons.

Rozpalony sukcesem general-en-chef w dwa dni później zebrał sztab cały, by dowódców do nowego skoku przekonać. Przekonywać nie było trzeba. Zazdrośni o sukcesy, na osłabienie wojska nie bacząc, rwali się do akcji.

Wieczór był już późny, gdy nad mapą ślęczeli, analizując sytuację. Generałowie Soult, Arnaud, Petitot, pułkownik Mouton i jeszcze kilkanaście głów młodych i starych, formowało wokół stołu wianuszek podobny do naszyjnika z zapięciem, które całość w kupie trzymało. Tym zapięciem był Massena. Chudy i ciemnowłosy, o czarnych oczach i długim nosie, suchy, nierozmowny i zgorzkniały, ciągnął już za sobą welon legendy. Frączewski opowiadał, że nim Massena stopień swój osiągnął i Korsakowa pod Zurichem rozbił, chłopcem okrętowym był i przemytnikiem. Choćby i diabłem był, cóż z tego. Miasta bronił jak lew, kąsając Otta z talentem niezrównanym, który podziw i uwielbienie wzbudzał. Generałowie jego o laurach jeno myśleli i rozkazy wiernie wypełniali, on zaś o tysiących zdychających z głodu zapominać nie mógł. I dlatego teraz wskazywał na Porto Fino, sugerując kierunek uderzenia.

– … A jeńcy gadają, że Ott prowadzi tamtędy transporty z żywnością. Przedrzemy się wzdłuż morza i przechwycimy konwój.

– Generale! – Soult nie potrafił powstrzymać się od podniesienia głosu – generale! Cóż nam da te kilka worków mąki? Gdyby tak uderzyć całą siłą na Monte Creto, można by było Otta z kopytami przegonić precz, złamać pierścień oblężenia… To jest szansa!

– To jest szaleństwo – mruknął Massena.

– Bonapartego też szaleńcem zwano, gdy pod Lodi i pod Arcole stawał!

Massena zbladł, jakby mu policzek wymierzono. Słowa tamtego… Rozejrzał się wokół, lecz oczy wszystkich mówiły mu, że zgadzają się z Soultem. Wahał się jeszcze. Soult dostrzegł to i w lot okazję chwycił:

– Głowę daję, że zwyciężymy!

– Dobrze, będzie jak chciałeś. Przegrasz… dasz głowę!

Ranek 13 maja. Już dobrą godzinę sunęliśmy wąwozami ku Austriakom, jak duchy rozpływające się w mżawce, która utrudniała widoczność. Wtem strzał pojedynczy echo poniósł po górach i żołnierz w pierwszym szeregu padł na kolana, a potem w mokrą od rosy wysoką trawę. Polak to był i po polsku zakrzyczał w śmierć zapadając. Strzałkowski ze swoimi wysforował się na czoło, jak łeb taranu, ale i jak tarcza, która pierwsze pociski przyjmie na swój grzbiet.

Bez komendy szarpnęło ludzi do przodu. Rwali po zboczach jak górskie kozice i spychali Austriaków samym impetem uderzenia. Bagnety pracowały w trzewiach, szable cięły i kłuły, strzały na oślep przewiercały niebo i łupiny żołnierskich czaszek. Długo tak, za długo… Koło południa sięgnęlimy górskiego siodła, mając już prawie na dłoni sukces obiecywany przez Soulta. Kolumna Arnauda dopadła baterii austriackiej, gdy naraz ranny kanonier lont w jaszcze wsadził… Słup ognia z ziemi wytrysnął, rozrzucając po skałach krwawe strzępy. Przycichło. Przerażeni ludzie kulili się, jakby prochowy wulkan jeszcze raził. Z prawej strony, od przełęczy, zamajaczyły dwie białe kolumny, pchające przed sobą oddziały Moutona. Soult rozpaczliwym gestem pchnął do ataku rezerwy trzecią półbrygadę, ale tego dnia niebo i piekło zawarły pakt przeciw niemu, bo zerwała się burza potworna, zwyczajna o tej porze i zapał szeregów zgasł jak płomień zalany strumieniem wody. Broń i moderunek namokły w jednej chwili, a Austriacy z krytego szańca, niewidocznego pośród ulewy, wyrywali czerwone smugi w naszym szyku.

Szedłem tuż za generałem, czepiając się krzewów, które wyścielały zbocze, gdy nagle ból przeszył mi biodro, jak strumień wrzątku i o ziemię cisnął. Porwali mnie żołnierze i w dół nieśli. Z góry następowali Austriacy. Koniec! – pomyślałem – wszystko przepadło!

– Gdzie generał?

Żołnierz, ocierając twarz rękawem, pokazał do tyłu.

– Został tam.

– Dlaczego nie zabraliście go?

– A niechaj go francuskie ciarachy ciągną, my Polaków zabrali i to dość.

– Co z nim?!

– Trup pewnie. Kula, która waszmościa w bok kopnęła, jego na śmierć utłukła.

Baterie z wałów twierdzy osłoniły nas przed pościgiem. Ale w mieście nie lepiej się działo. Keith, korzystając z ulewy, zbliżył się do portu i bombardował go seriami salw, które wzniecały pożary i zabijały ludzi na ulicach. Tłumy oszalałych kobiet przebiegały aleje, krzycząc o chleb dla dzieci i dzwoniąc dzwonkami. Na Boga, czyż innej chwili wybrać nie mogły? Rozpraszano je i zbierały się znowu, niepomne na deszcz, podrywające mężczyzn, rozwścieczone, dzikie. Widok tego sabatu większy ból mi przynosił niźli rana, która powierzchowną się okazała.

Wieziono mnie na wózku do lazaretu. Mieścił się on w Palazzo Doria-Tursi, lecz by tam dotrzeć, trzeba było przecisnąć się wśród kłębowiska głodowej rozpaczy. Chwyciłem za rękę dziewczynę przebiegającą mimo, ładną, ale o rysach wykrzywionych furią. Wrzasnąłem, przekrzykując tumult:

– Przeciw komu, przeciw komu, kogo przeklinacie?!

– Ciebie, Francuzie! I tę wojnę ohydną, którą przywlekliście!

– Wolność wam przynieśliśmy. Nie rozumiesz, głupia?!

– Bratu memu to powiedz, może zrozumie! Pięciu lat nie dożył, z głodu wczoraj skonał! Takeście go wolnością nakarmili! Dość tej wojaczki, chcemy żyć jak ludzie. Zabierzcie precz tę wojnę! Przeklęci, byście zdechli wszyscy w męczarniach! – zaklęła ohydnie, anim podejrzewał, że z takich ust takie się słowa posypać mogą i rozszlochała się w głos.

20
{"b":"89260","o":1}