Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Oj, Bożeńciu, a na co mnie żyć, jak ja tej ziemi nic dać nie mogę? Sanację ja przeżył, wojny dwie światowe, z sąsiadami nie licząc – przeniósł spojrzenie na Kargula, żeby ten sobie czasem nie pomyślał, że zapomniał o jego przewinach. – Wędrówkę ludów z rodziną przeszedłszy z woli Stalina, ojczyźnie ani ziemi nigdym nie sprzeniewierzył sia. Gospodarzył ja tak, że od Sławoja srebrny krzyż dostał, a od Bieruta złoty – nie poruszając głową, zauważył, że Kargul i Aniela skwapliwie gestami przyświadczają prawdzie jego słów. – Najsampierw ja był ogłoszony pionierem, potem kułakiem, a Polakiem ja był zawsze…

Znowu zrobił pauzę, jakby czekając na reakcję zgromadzonych. Nikt jednak się nie odezwał. Wszyscy czuli, że zaraz padną najważniejsze słowa. Marynia uniosła głowę i klęcząc przy łóżku, zawisła wzrokiem na wargach Kaźmierza. Ten spojrzeniem wskazał jej leżący na nocnym stoliku stary wyszczerbiony sierp. Musiał go Kaźmierz już wczoraj przygotować do tej sceny, bo skądże by się wziął w zasięgu jego ramienia? Zrozumiała polecenie i podała mu sierp. Kaźmierz ujął go w obie ręce i trzymając niczym ksiądz monstrancję, odezwał się drżącym głosem:

– To sierp tatowy, sanacyjny jeszcze, ja jego z rąk dziadka waszego, Kacpra, przejął i pytam was teraz, komu ja jego mam przekazać, a?

– Przecież ojciec tu gospodarzem – odezwała się Wanda, ciągnąc ku sobie Mareczka, który chciał dotknąć tego dziwnego, nieznanego sobie narzędzia.

– Ot, i nie trafiła – Kaźmierz rzucił z wyraźnym zniecierpliwieniem. – Wyszło, że ja dla tej ziemi „nieprzyszłościowy”, bo nie mam jej komu przekazać. Taż od tych pór sensu moje życie nie ma, bo ja nie urzędnik, renta by mnie zabiła.

Kargul każdemu zdaniu przyświadczał gestem głowy, jakby znał na pamięć tekst sztuki i czekał tylko na odpowiedni moment, by wskoczyć ze swoją kwestią.

– Syna masz, gospodarza jak się patrzy – jego głos po cichym szemraniu Kaźmierza zabrzmiał niczym crescendo organów w pustym kościele. – Witia to twoja krew, na ziemię pazerny…

Zanim Witia zdążył się odezwać, Jadźka wysunęła się o pół kroku do przodu.

– Sami ledwo te swoje hektary dajemy radę obrobić.

– Wnuczka jest – przypomina Wanda, pragnąc za wszelką cenę odsunąć uwagę od Pawła.

– Ania – Jadźka zmierzyła bratową nieprzyjaznym spojrzeniem. – My dla niej walczyliśmy o lepszą przyszłość! Jedzie zdawać na studia.

– A gdzież ona? – zaniepokoił się nagle Kaźmierz, jakby dopiero teraz się zorientował, że brak mu w tej scenie najważniejszej osoby dramatu. Uniósł głowę z poduszki i nie wypuszczając sierpa z rąk, patrzył przez okno na podwórze.

– Tylko patrzeć – Marynia pogładziła męża uspokajająco po ramieniu, sama nie mogąc pojąć, dlaczego tak długo nie widać wnuczki ani księdza Durdełły. Głowa Kaźmierza opada bezwładnie na poduszkę, a z jego ust wyrywa się zdanie, które zabrzmiało jak ostrzeżenie dla pozostających przy życiu: „Żeb' wy mi tylko Ani nie zmarnowali…”

– My dla niej wszystko, byle tylko w górę szła – wyrwała się Jadźka z gorliwym zapewnieniem. – Witia nawet do Wrocławia jeździł z teczką pieniędzy, żeby jakoś komisję egzaminacyjną podkupić, bo teraz bez łapówki to nawet gwoździ calowych nie dostanie.

– A co? Wzięli? – spytał rzeczowo Kaźmierz niczym przesłuchujący aferzystę prokurator.

Patrzył czujnie na Witię, jakby od jego odpowiedzi zależało, czy warto mu jeszcze będzie pożyć choć trochę, czy też ma poważnie potraktować rolę żegnającego się z życiem gospodarza. Z wyraźną ulgą odebrał przeczący gest głową syna.

– Nie wzięli.

– No, jest jeszcze uczciwość w narodzie – westchnął Kaźmierz.

– Nie, tato. Nie wzięli, bo zawsze najmniej dwóch było w pokoju.

Jeden drugiego pilnował i nie szło dać, choć ty weź i pod ziemię przewal się.

– Człowiecze. Taż brać każdy bierze, tylko wsówki trzeba umieć dawać – Kargul z wyraźnym zgorszeniem patrzył na Witię. – Należy się ustawić pod wychodkiem i tak długo czekać, aż tego ważnego potrzeba wygoni. I wtenczas go masz jak na widelcu…

– Dla mnie to nie w guście – skrzywił się Kaźmierz.

– Po co łapówki? – włączył się Paweł, dotknięty trochę opinią, na temat pracowników naukowych wyższych uczelni. – Jak Ania ma punkty za pochodzenie, to obowiązkowo zda, byle choć trochę tej geografii umiała.

Nie zabrzmiało to dla Kaźmierza jak pocieszenie, raczej jak groźba, odejmująca mu wszelką nadzieję. Westchnął głęboko, płosząc muchy z górnej wargi.

– Moja matka, Leonia, też chciała, żeb' ja ręce białe miał. Na księdza mnie pchała mówiący, że całe moje zajęcie to będzie śluby i rozgrzeszenia dawać. Aja jej na to: „Matulu, nie pójdę ja na księdza, bo chcę konie i krowy chować…”

– Kto księdzu obory broni? – wyrwał się basem Kargul, a Kaźmierz odpowiedział mu słowami, które były jakby kontynuacją tamtego dialogu z matką:

– Ziemię ja chcę mieć…

– Przy plebanii nie gorszy majątek jak we dworze – upierał się Kargul, jakby nawet w tak szczególnej chwili nie mógł zrezygnować ze zwyczaju, który kazał mu zawsze we wszystkim mieć odmienne od Pawlaka zdanie.

– Ale żonę ja chciał mieć – Kaźmierz głos nieco nasilił, jak zawsze, kiedy upór Kargula burzył mu krew w żyłach. – A z nią dzieci, żeb' kiedyś tę moją ziemię między siebie dzieliły. Jak my tu nastali, ziemia ta minami była faszerowana, jak dobra kasza skwarkami. Teraz ona złotem pszenicznym się odpłaca. Ale bez następcy w rozsypkę wszystko pójdzie, choć ty weź i zabij sia.

Ziemia dziczeje bez ludzi, w jałowiznę popadnie. Prosto bezlitosna zgryzota…

– Przecież państwo może ją przyjąć.

Kiedy Kaźmierz usłyszał to stwierdzenie Wandy, aż szczęki zagryzł, by nie bluznąć zbyt mocnym słowem.

– Ot tobie na! Gada jak koczerbicha! – syknął przez zęby. – Taż oddać takiemu państwu to gorzej jak grzechu cudzołóstwa dopuścić sia. Żeb' gęby darmo nie studzić, to powiem tylko, że oni w pegeerze połowę tego zbierają co ja! I takiemu państwu ja mam swoje dziedzictwo oddać? – wysunął przed siebie sierp czekając, kto pierwszy wyciągnie ręce po to berło Pawlakowego królestwa. Ale nikt się nie ruszył, nikt się brać oręża nie kwapił. Witia w sufit patrzył, jakby muchy liczył, Jadźka troskliwie bluzkę w spódnicę upychała, a Paweł specjalnie upuścił kluczyki od samochodu, żeby się schylić i choć na chwilę zejść z pola widzenia ojca. Opadły bezwładnie ręce Kaźmierza z sierpem. Znów przez chwilę tylko brzęczenie much dało się słyszeć w dusznej izbie, do której z podwórza dochodziło radosne pochrząkiwanie łaciatego wieprzka.

– Ano, podejdź tu, Pawełku – Kaźmierz mówiąc to, patrzył w sufit, jakby już całkiem przestał liczyć na kontakt z żywymi. – Do ciebie jako najmłodszego prośbę ja mam…

– Ja mam pracę naukową – Paweł, przekonany, że chodzi o następstwo tronu, zaczął się powoływać na perspektywy czekającej go kariery.

– W tym roku katedrę mam dostać…

Kaźmierz zgromił go wzrokiem i Paweł zamilkł, dając ojcu dokończyć prośbę:

– Żeb' ty mnie na tę ostatnią drogę ogolił – Kaźmierz sierp odłożył, przeciągnął dłonią po siwej szczecinie, aż zaskrzypiało pod paznokciami, jakby ktoś nożem szron z szyby zdrapywał. Marynia słysząc to życzenie, ręce załamała. Zdjęła z szafy gromnicę, postawiła na nocnym stoliku przy łóżku. Tylko Kargul zauważył, że Kaźmierz przyjął te przygotowania bez specjalnego entuzjazmu.

Tymczasem Paweł, rad że ojciec nie zmuszał go do zmiany drogi życiowej, pobiegł do samochodu po czarną, płaską walizeczkę.

Wydobył z niej elektryczną maszynkę do golenia. Kaźmierz z wyraźną nieufnością zerkał zezem na jego przygotowania. Kiedy Paweł wetknął sznur do kontaktu przy łóżku i pochylił się nad ojcem z bzyczącą niczym osa maszynką, ten poderwał głowę z poduszki jakby go giez ukąsił.

– Ty co?! – patrzył zezem na maszynkę – Barana będziesz strzygł?!

– Amerykańska – zachwalał Paweł, pochylony nad poduszką. – Od stryja Jana prezent za doktorat.

Kaźmierz odepchnął zdecydowanie uzbrojoną w bzyczącą maszynkę rękę syna. Na jego twarzy malował się wyraz bezgranicznej nieufności.

– Ot, wymyślili te durackie maszyny – zasłonił policzek ręką, broniąc dostępu syczącym groźnie ostrzom. – Do królestwa niebieskiego i bez tej waszej amerykańskiej mechanizacji wejdę. Witia, ano weźmij brzytew!

Ruch się zrobił jak w poczekalni małej stacyjki, kiedy daleki gwizd parowozu zapowiada przyjście spóźnionego pociągu: Jadźka rzuciła się do kuchni po gorącą wodę, Witia zaczął ostrzyć na skórzanym pasie starą brzytwę z singerowskim ostrzem. Marynia przykryła ręcznikiem podgardle Kaźmierza, Witia pokrył pianą policzki ojca i zaczął ciągnąć brzytwę od prawej skroni. Zapadła cisza. Kaźmierz, jak aktor, który traci kontakt z publicznością w najważniejszej scenie sztuki, najwyraźniej czuł się tym zaniepokojony.

– A cóż tak raptem zacichli, a? – zapytał, wypluwając pianę. – Cisza jak po śmierci organisty…

Wanda wysunęła się z grupy widzów i położyła dwie pomarańcze obok gromnicy. Kaźmierz zerknął na nie, obojętnie, jak ktoś, kogo już nie cieszą rozkosze tego świata.

– A na cóż grosz wyrzucać? Mnie już tylko dołek potrzebny, półtora na metr – teraz pobekiwał owczym głosem, bo palce Witii uniosły koniec nosa do góry, by zgolić zarost nad górną wargą. – Mama nasza, świeć Panie nad jej duszą, była tu jako pierwsza swojaczka pochowana. Nie będzie się jej teraz przy synku ckniło…

Marynia odwróciła się plecami do łoża, żeby nie na oczach męża zrobić mały znak krzyża na piersiach. Przypomniało jej się, jak babcia Leonia zapowiedziała godzinę swojej śmierci i jak wezwawszy Kaźmierza, wydała mu trzy polecenia: że klaczkę ma oźrebić, Witię bogato ożenić i jej grób posypać tą ziemią z woreczka, co ją sama z Krużewników przywiozła. Dopiero jak jej to Kaźmierz obiecał, uznała, że może spokojnie odejść. I teraz jakby powtarzała się tamta scena, tyle że nie ma tego, kto by obiecał spełnić ostatnią wolę umierającego. W tej chwili w drugiej izbie zgrzytnęły sprężyny poniemieckiego jeszcze zegara, który wybił cztery razy.

6
{"b":"89250","o":1}