Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– To trzy gęby – odliczył na palcach Kargul – Witia, Jadźka i Ania, razem sześć – rozczapirzył paluchy drugiej ręki. – Ja swoje dzieci też zawezwał na okoliczność, że przyszedł na niego koniec.

A jak się doda sąsiadów, księdza proboszcza i resztę samych swoich, to może tym jednym kabanem konsolacji nie opędzi sia?

– A co z Jaśkiem? – Marynia nagle przypomniała sobie o bracie Kaźmierza. – Taż to najbliższa rodzina!

– Dla mnie też – skwapliwie przytaknął Kargul. – Przecie my tu razem z Johnem osiemnaście lat temu naszą Anię chrzcili:

– Trzeba mi lecieć do miasta na pocztę i telegramę do Chicago słać, John by mi nie darował!

– Aj, kobito, taż to konieczność najsampierw Kaźmierza namówić, żeb' on jeszcze z tydzień z umarciem wstrzymawszy sia, jak chce się z Johnem pożegnać. Inaczej nie zdąży on z Ameryki przykołdybać sia…

– Ot tobie na! A spróbuj ty mojego przekonać! Jak on sobie co umyśli, to przeprowadzi choć po trupie!

– Gorzej, że tym razem to po własnym – westchnął Kargul i zaczął z powrotem zaganiać grabiami wieprzki do chlewa. Tylko tego łaciatego ze smętnie zwieszonymi uszami zostawił na podwórzu.

Pogładził go życzliwie po stojącej dęba szczecinie i pocieszył głęboką refleksją: „Ano, poniuraj ty sobie ryjem po błocie i nie bój sia, bo dwóch śmierci nie będzie. Pod tym względem i kabanowi, i człowiekowi jednaki los…”

Łaciaty wieprzek podreptał za stodołę, żeby nacieszyć się rosnącą tam pokrzywą, a Marynia, ściskając kurczowo palce stała w bramie obejścia, patrząc w głąb ulicy: kto pierwszy z rodziny zjawi się w ostatniej potrzebie?

Bocian zastygł z uniesioną jedną nogą i patrzył czujnie w stronę przemierzających łąkę ludzi. Jadźka w fartuchu szła przed Witoldem, który kroczył za nią ciężko w dziurawych gumiakach. Na ramieniu niósł drewniane grabie, bo wiadomość o stanie Kaźmierza zastała go przy grabieniu drugiego pokosu siana. Chciał iść prosto do obejścia ojca, ale Jadźka stanowczo zaprotestowała:

– Jakby to wyglądało? Powszechnie szanowany obywatel z życiem się żegna, a ty w gumiakach?

– Dla mnie to żaden „szanowany obywatel”, tylko mój ojciec – zaoponował Witia. – Jak chłop umiera, to mu orkiestra nie gra, tylko co najwyżej skowronek śpiewa. A ojciec całe życie od skowronka do żaby na nogach przy gospodarce się kręcił. Lepiej pójdę jak stoję. Na pociąg można się spóźnić, ale nie na koniec czyjegoś życia…

– Twój ojciec to prawdziwy chłop; a taki oczu nie zamknie, póki wszystkich swoich spraw z tym światem nie załatwi.

Witia nie był pewien, czy ta opinia Jadźki była wyrazem uznania dla charakteru Pawlaka, czy też przytykiem do jego uporu i bezmiernej chytrości. Sam jako Pawlak chciał postawić na swoim i od razu iść do ojca w gumiakach i przepoconej koszuli, ale Jadźka przypomniała mu, że ich Ania pobiegła po księdza Durdełłę:

– Ksiądz z wiatykiem będzie, a ty jak od gnoju?

– Może ja tam ważniejszy od księdza – mruknął Witia. – Może być, że mój ojciec więcej ma mnie do powiedzenia jak Panu Bogu.

– Owa, ty nawet do sekretarza partii na Uniwersytecie nie dopchałeś się, żeby dać przed egzaminem wsówkę za przyjęcie Ani, a teraz od samego Pana Boga ważniejszy?

– Pewnie tato będzie chciał ostatnią wolę ogłosić.

– Żebyś tylko nic nie obiecywał – ostrzegła go Jadźka, najwyraźniej podejrzewając starego, że ten potrafi nawet własną śmierć rozegrać z korzyścią dla siebie.

– Zawsze liczył, że Ania na wsi zostanie, pożeni się i ziemię po nim obejmie… – stawiając bocianie kroki Witia smętnie pokiwał głową nad zaprzepaszczonymi nadziejami ojca. – I teraz pewnie też tato pytać będzie, co z Anią…

– Może być nasza Ania tak wysoko zajdzie, że ją kiedy w telewizji pokażą – westchnęła Jadźka patrząc w błękitne niebo, na którym kołował majestatycznie bocian.

– Tej całej telewizji to tato nie może Panu Bogu i nam wybaczyć, bo uważa, że nasza Ania przez to, że się tak tego świata napatrzyła, chce ze wsi uciekać. – Witia przypomniał sobie przysięgę ojca. – Przecież powiedział, że u niego w domu ta cała telewizja będzie po jego trupie!

– Może i było w tym trochę racji, że on nieprzyszłościowy? No bo jak ktoś teraz telewizji przeciwny, to on niedzisiejszy.

– Komisja uznała tatę za nieprzyszłościowego nie przez to, że nie ma telewizji, tylko że następców nie ma! – zgromił ją Witia. Nagle obydwoje przystanęli, patrząc w stronę zalanego słońcem bezmiaru złotych zbóż. To od tamtej strony niósł się cieniutki dźwięk dzwoneczka, któremu akompaniowały chóry skowronków.

Ręka ministranta targała dzwoneczkiem. Chłopiec przyobleczony w białą komeżkę kroczył z powagą przez miedzę, wiodąc za sobą księdza Durdełłę z wiatykiem i Annę Pawlak w szykownej bluzce, przeznaczonej na jutrzejszy egzamin. Szli skrótem przez pola majątku PGR-u. Ministrant prowadził ich miedzą między młodymi kartoflami a rzadkim żytem i wyłysiałą pszenicą. Ta miedza wyprowadziła ich prosto na rozległą łąkę, którą decyzją dyrektora PGR-u Ryszarda Pilcha zamieniono na polowe lotnisko. Przy obitym blachą barakowozie prażył się w lipcowym upale samolot rolniczy „gawron”. Jego pilot z nagim torsem prał w misce swoje koszule, kłócąc się zajadle z dyrektorem Pilchem o podział kompetencji.

– Wedle przepisów mnie nie obowiązuje ładowanie na samolot preparatów chemicznych – wrzeszczał pilot, nie przestając ugniatać w rdzawoburej wodzie pranych koszul. – Ma tu być oddelegowany specjalny człowiek odpowiedzialny za chemizację!

– A skąd ja panu wezmę chemika? – dyrektor Pilch machał rękami jak wiatrak, bo nie nawykł do tego, żeby mu ktoś stawał okoniem. – Po to zamówiłem samolot, żeby latał, a nie żeby stał! Od stojącego samolotu stonka mi z kartofli nie ucieknie. Pan tu się najął prać czy latać?!

– Będzie latanie, jak ktoś odpowiedzialny będzie podpisywał faktury i ładował do zbiorników tę truciznę – pilot, nie wyjmując rąk z brudnej wody, zapatrzył się w stronę, skąd niósł się cieniutki trel dzwoneczka. Dyrektor Pilch kopnął z wściekłością łóżko polowe, które pilot rozłożył w cieniu skrzydła „gawrona”.

– Jutro przyjedzie stażysta, to go tu skieruję, ale na razie ja płacę za każdy dzień wynajęcia samolotu, a pan tu plażę sobie urządza?! – w bezsilnej złości wywlekł łóżko spod skrzydła na słońce. Pryskając śliną, wyliczał sankcje, jakie spadną na głowę pilota, który od początku wydał mu się człowiekiem nieodpowiedzialnym, gdyż – jak mu doniósł traktorzysta Podoba – wieczorami grał na harmonii i śpiewał legionowe piosenki. Już chciał mu wytknąć to zamiłowanie do złych tradycji, lecz nagle zamilkł, widząc że pilot kornie pochyla głowę. Pilch zamilkł zdumiony: czyżby pilot uznawszy jego pretensje, przepraszał go aż na kolanach?

Nie słyszał ani dzwoneczka ministranta, ani skowronków na niebie.

Jak zwykle słyszał tylko siebie. Nauczył się krzyczeć głośno, zgodnie ze swoją dewizą, że w pegeerze pracują chamy, a do chama tylko głośno, bo inaczej nie zrozumie. Poza tym przywykł także w domu głośno krzyczeć, bo jego ojciec – eks-rotmistrz kawalerii – bardzo słabo słyszał. Tak więc krzyk wydawał się magistrowi Pilchowi najwłaściwszą formą komunikacji.

– Ja mam harmonogram robót – grzmiał nad kornie schyloną głową pilota.

– Jaki harmonogram? – powiedział półgłosem pilot, patrząc w stronę, z której nadchodził ten dziwny orszak. – Człowiek się z życiem żegna, a pan w kółko o stonce.

Dopiero teraz dyrektor Pilch zauważył, przed kim to pilot przykląkł na jedno kolano. Z księdzem Durdełłą od dawna miał na pieńku, bo proboszcz zwykle pielgrzymki organizował akurat w najgorętszy czas żniw, odciągając jego załogę od wykonania zadań produkcyjnych, tego roku w Dniu Zwycięstwa urządził uroczystą pierwszą komunię i rodzice – zamiast nieść flagi i transparenty „Chcemy żyć w pokoju” – postawili te transparenty pod murem kościoła i poszli patrzeć, które dziecko ma najładniejszą w gminie sukienkę. Tymczasem ktoś farbą emulsyjną dopisał na transparencie słowa „przynajmniej z kuchnią” – i dyrektor Pilch musiał powołać komisję do wykrycia dywersyjnej działalności. Kiedy teraz ministrant przechodził tuż przed śmigłem „gawrona”, dyrektor nie mógł się powstrzymać od głośno rzuconej uwagi:

– Z Bogiem lepiej nie chodzić na przełaj przez państwowe!

Ania dosłyszała kąśliwą uwagę dyrektora. Zatrzymała się na moment na wysokości śmigła „gawrona” i powiedziała głosem prokuratora:

– Gdyby nie pan, nie trzeba by było posyłać po księdza.

– Ja? A co ja mam do tego? – krzyknął głośno Pilch i wzruszył ramionami – Ja nie lekarz!

– Był pan w tej przeklętej komisji – powiedziała Ania z iście Pawlakową zawziętością. – Trzeba być bez serca, żeby coś takiego powiedzieć, że dziadek na zawadzie postępu stoi!

Zadrżały na jej głowie sprężynki zaondulowanych na „afro” włosów, zafalowała pierś pod bluzką, aż pilotowi błysnęło oko. Klęcząc wpatrywał się nie w księdza, lecz w dziewczynę. Proboszcz zatrzymał spojrzenie na dyrektorze. Pilch ukłonił się sztywno, ksiądz odpowiedział lekkim skinieniem, jakby się bał, że biret zsunie mu się z czubka głowy. Na odchodnym proboszcz obdarzył ciepłym uśmiechem klęczącego pilota, doszły go bowiem słuchy, że wieczorami siedzi przy ognisku i choć co prawda pije wódkę prosto z butelki, to gra na harmonii pieśni legionowe, ze szczególnym upodobaniem śpiewając głośno „My, pierwsza brygada”. Jakże chętnie ksiądz Durdełło zaprosiłby takiego solistę na kościelny chór, by ożywił nieco sumę, no, ale wówczas musiałby raz na zawsze pożegnać się z miedzianą blachą na pokrycie kościoła, którą obiecały mu gminne władze. Życie nigdy nie idzie w parze z naszymi skrytymi życzeniami…

Orszak ruszył dalej miedzą, którą można było dojść prosto za stodoły Kargula i Pawlaka: I właśnie fakt, że ten cały pas ziemi przylegający do pól PGR-u, był we władaniu Pawlaka i Kargula, pchnął dyrektora do powołania gminnej komisji rolnej, która z powodu braku następców uznała obu rolników za „nieprzyszłościowych” i zaleciła przejęcie tej ziemi przez majątek państwowy. Spieszył się magister Pilch z tą operacją, chciał bowiem już na święto 22 Lipca – kiedy to spodziewał się gościć wycieczkę kołchoźników z ZSRR – pokazać gościom, że włada tą ziemią od horyzontu po horyzont. Ale przecież nikt nie może mu zarzucić, że postępuje jak dyktator. Dał tym ludziom szansę: jeśli nie mają następców, mogą oddać ziemię, a sami wziąć rentę – albo – gdyby okazali się elementem opornym i nie popierającym rozwoju rolnictwa – mogli dostać od gminy nieużytki, leżące po tamtej stronie torów kolejowych, gdzie kończyło się imperium Pilcha. Ale jakim prawem ktoś go oskarżał, że to on winien jest temu, że ksiądz Durdełło musi w taki upał iść z ostatnim namaszczeniem?!

3
{"b":"89250","o":1}