Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Znalazł wyjście – mruknął dyrektor pod nosem, patrząc na oddalającą się trójcę. – Ucieczka w śmierć.

– Kto to? – spytał pilot, podnosząc się z klęczek.

– Repatriant zza Buga.

– Ja pytam o żywych, panie dyrektorze.

– Na nic panu to patrzenie – Pilch bez trudu domyślił się intencji pilota. – Dziewczyna jedzie zdawać na studia.

– A może nie zda?

– To co z tego?

– Taka jak nie zda, to płacze, a kto płacze, ten wymaga pocieszenia. A ja, panie dyrektorze, to od tego jestem superspecjalista.

– A alimenty kto potem płaci?

– Dobrego pilota nikt nie dogoni – stojąc na schodkach barakowozu, który był zarazem jego sypialnią, magazynem i warsztatem naprawczym, popatrzył w stronę niknącego w zieleni pól orszaku. – Szkoda, że ona tędy akurat z księdzem szła. Na nieszczęście wierzący jestem…

Trzepotały na wietrze ozdobione złotymi literami wstążki żałobnego wieńca, umieszczonego na bagażniku mknącego szosą fiata 126 P.

Jego kierowca cały czas instruował siedzącego na tylnym siedzeniu synka, żeby nie domagał się od babci Maryni czekolady, jadą bowiem nie na imieniny czy wesele, lecz na pogrzeb.

– A czym się różni pogrzeb od wesela? – dopytywał się dociekliwie Mareczek. Paweł wymienił z żoną pełne niepokoju spojrzenie: nigdy nie byli pewni, czy ich pociecha jest z natury swej nierozgarnięta, czy też, zadając tego rodzaju pytania, chce ich wprowadzić w zakłopotanie.

– Na pogrzebie się płacze, a na weselu tańczy – rzuciła przez ramię Wanda Pawlak. Siedziała sztywno, cały czas dbając, by się nie pogniotła zbytnio jej suknia z krempliny.

– No to tatuś woli pogrzeby – stwierdził Mareczek, a widząc w lusterku wstecznym wytrzeszczone ze zdumienia oczy ojca, wyjaśnił spokojnie: – Zawsze powtarzasz, że nie lubisz tańczyć.

Paweł, lekko strwożony logicznym umysłem syna, przycisnął pedał gazu. Wstęgi wieńca na dachu „malucha” załopotały jak skrzydła zrywającego się do lotu orła.

Może gdyby nie ten wieniec na dachu, kapral milicji Franciszek Marczak nie zwróciłby uwagi na fakt przekroczenia przepisów drogowych. Stał właśnie pięćdziesiąt metrów od przejazdu kolejowego za stacją Rudniki obok swego motocykla z przyczepą i wypytywał przyjacielsko pijanego traktorzystę Podobę, kto jego zdaniem mógł być sprawcą kradzieży 80 metrów siatki z ogrodzenia majątku PGR-u. I wówczas na jego oczach czerwony fiacik przekolebał się przez szyny, nie honorując obowiązującego znaku „stop”. Gdyby to była „nysa” Tadeusza Budzyńskiego (zwanego przez wszystkich w okolicy „Warszawiakiem”), kapral nawet by nie zareagował, bo przecież wiadomo, że znaki są po to, żeby były, a nie po to, żeby ich mieli przestrzegać miejscowi, co przez tory przejeżdżają tam i z powrotem nieraz i dziesięć razy na dzień. Nie zareagowałby też, gdyby nie zatrzymała się przed torami ciężarówka GS-u; bo przecież nie po to jej kierowca zanosił skrzynkę piwa na posterunek, żeby mu Franio utrudniał życie. Ale obcy – i to jeszcze z takim wystrojem na dachu – nie mógł liczyć na pobłażliwość władzy.

– A to haman – mruknął Franio, przyciągając raportówkę na biodro.

– Za wsiarz takiego i zamandatować – podjudzał kaprala traktorzysta Podoba, rad, że w ten sposób odwróci uwagę od siebie i nie będzie musiał wić się w ogniu krzyżowych pytań na temat sprawcy zniknięcia siatki. Nie miał lekkiej sytuacji, bo kiedy zniknęły z pegeerowskiego stada dwa barany, Franio znalazł miesiąc później dwie baranie skóry suszące się na płocie działki przyzagrodowej Podoby i ciężko było go przekonać, że to resztki kożucha po dziadku. Podbechtał więc Podoba kaprala do wykonania obowiązków służbowych, mając nadzieję, że w tym czasie uda mu się odjechać na rowerze w stronę lasku, który wabił go zbawczym cieniem.

Kapral Marczak stanął przy koszu swego służbowego motocykla i machnął lizakiem z taką miną, jakby trzymał w ręku kosę przecinającą nić życia. „Maluch” zahamował z piskiem opon, a Franio, patrząc na wieniec, rzucił swoim cienkim głosem eunucha obłudnie łagodne pytanie:

– A gdzież to tak się spieszymy, panie kierowco?

– Nie widzi pan?! – Wanda Pawlak przez otwarte okno pokazała na dach, uważając, że wieniec wystarczająco tłumaczy ich pośpiech.

– Ja tu jestem od pytania, niestety – skarcił ją z godnością Franio.

Dopiero teraz skierował wzrok do wnętrza samochodu. Twarz pasażerki wydała mu się nieobca, ale widać uczesanie prosto od fryzjera musiało ją na tyle odmienić, że kapral nie mógł w niej rozpoznać synowej Kaźmierza Pawlaka, do którego on, Franciszek, mówił zwykle „wujku”, bo przecież ożeniony był z Hanią, Kargulową córką, i przez to stał się jakby jednym z samych swoich.

– Pan Paweł? – kapral Franio poznał kierowcę, ale nie mógł go skojarzyć z wieńcem na dachu „malucha”. – A do kogo pan docent z tym bukiecikiem jedzie?

– To dla dziadziusia – pospieszył z wyjaśnieniem Mareczek.

– A co się wujkowi stało?

Franio sam poczuł, że głupio zabrzmiało to pytanie: to on, władza na tym terenie, nie wie nic o takim wydarzeniu, jak śmierć Pawlaka? Czuł, że jego autorytet wali się w gruzy. W tej chwili, opierając się o rower, podszedł chwiejnie traktorzysta Podoba.

– Dla kogo to? – wskazał brodą wieniec na dachu.

– Dla wujka Pawlaka – mruknął kapral – Tylko dziwne, że żadnego zgłoszenia zgonu nie było, niestety.

– Dla Pawlaka? – Podoba pomacał brudnymi paluchami zwisające szarfy wieńca: – Przedwczoraj kupował od Kujawskiego puszkę kradzionej czerwonej farby, żeby swoje kury poznaczyć i od Kargulowych odróżnić, bo przecie płotu między nimi nie ma, a inwentarz ruchomy…

– Skąd wiesz, Podoba? – Franio przyglądał mu się badawczo spod daszka czapki.

– Sam widziałem.

– Skąd wiesz, że ta farba kradziona była? – Franio ujawnił właściwy sens pytania.

– A skąd miał ją wziąć, jak w GS-ie nie ma? – Podoba uznał fakt transakcji za całkowicie naturalny i przeszedł do uwag bardziej metafizycznych. – Patrz pan; człowiek kury farbą znaczy i nie wie, że sam już jest przez Pana Boga naznaczony.

– Zaraz, a może to przez Kargula? – zastanawiał się głośno Paweł, kierując pytające spojrzenie na milicjanta. – Może wasz teścio znów o coś wojnę z ojcem zaczął?

Kapral Franio nieomal z żalem musiał zaprzeczyć.

– U nas panuje spokój, niestety. Nawet nie mam się czym w raporcie pochwalić! Wszystko normalnie: piją, kradną i biją się – dotknął z szacunkiem końca szarfy, jakby to był pułkowy sztandar. – A myślałem, że nie ma na niego mocnych, niestety…

Zasalutował uroczyście, jak na odprawie warty, i odprowadził wzrokiem oddalający się czerwony samochód, za którym wesoło powiewały końce żałobnych szarf.

– Uczciwi odchodzą, a złodziejachy zostają, niestety – stwierdził refleksyjnie i położył rękę na ramieniu traktorzysty Podoby. – Albo zapodasz, Podoba, kto zwinął siatkę, albo cię zamandatuję, niestety.

– Za co? Za co, panie władzo? Za niewinność?!

– Za co siedziałeś przez rok? Też za niewinność, niestety?

– Za kłusownictwo. Ale ja już się dawno wyrzekłem tej przyjemności i nie masz pan na mnie haka.

– Na takich jak ty zawsze jest hak! – Franio sięgnął już do raportówki – Albo zapodasz, kto podprowadził siatkę, albo stówa za jazdę po pijaku. Praworządność musi być, niestety.

– Niestety – przyświadczył ponuro Podoba, zastanawiając się, czy ten bezwzględny szantaż zostawia mu jakieś wyjście awaryjne. – Taki Pawlak to już ma z głowy wszystkie kłopoty. Wiesz pan, kiedy człowiek jest wolny? Kiedy spada grabarzowi na łopatę… Nie ma wolności! Tylko wobec śmierci ludzie są równi.

– Marnie jest, niestety… – mruknął do siebie kapral, grzebiąc w raportówce.

– Z czym, panie władzo? – Podoba zaniepokoił się, że to odnosi się do jego sytuacji.

– A z tym, że jestem ogólnie niedoinformowany.

– Pana wina – Podoba nasunął beret z antenką na czoło i celując oskarżycielsko palcem w guzik munduru kaprala, rzucił mu prawdę prosto w oczy: – Bo pan masz za słaby łeb na tę gminę. Wystarczy dwie sety i pan dajesz nura pod stół. Kto tutaj nie umie pić, ten mało wie.

– Znaczy, że pan wiesz dużo, niestety.

Podoba, chwiejąc się, z nogą na pedale roweru, uczciwie przyświadczył prawdzie słów kaprala.

– Dużo za dużo wiem. Aż ciężko tę prawdę dźwignąć!

– No to trzeba będzie choć połowę tego ciężaru zrzucić, niestety.

– Niestety nie! – twardo zaoponował Podoba. – Bo nie chcę, żeby mi wyszykowali taki wieniec jak ten, co go wiózł ten picuś-glancuś.

Popatrzył w stronę Rudnik, gdzie widać było czerwonego „malucha” i powiewające w pędzie czerwone szarfy ze złotymi literami.

Czerwony „fiacik” przemknął przez wieś, płosząc gęsi i omal nie przejeżdżając wójta Fogla, który wyszedł z lecznicy, ogłuszony opinią weterynarza Jeżewskiego: z powodu złamania nogi wójtowski kasztan nadawał się tylko na mięso! Dla złagodzenia wyroku doktór Jeżewski nalał wójtowi pół szklanki spirytusu. Sobie zresztą też.

Wypili, oko wójta zaszkliło się łzami, kiedy ostatni raz spojrzał na kasztana. Zerwanym z głowy kapeluszem zasłonił sobie twarz i tak wyrwał się za bramę lecznicy. Gdyby nie refleks Pawła Pawlaka, wójt poszedłby prosto w ślady swego kasztana. Usłyszał trąbienie, pisk hamulców, poczuł na twarzy jedwabisty dotyk, jakby musnęły go anielskie skrzydła. Były to szarfy ze złotymi literkami, wyrażającymi ból po śmierci ojca i dziadka. Teraz cudem ocalony wójt stał pośrodku drogi i wygrażał pięścią kierowcy:

– A żeby ci się ten wieniec na własny grób przydał! Żeby cię matka makaronem z kolczastego drutu nakarmiła! – krzyczał wójt, a siwe wąsiska nastroszyły mu się groźnie. Ze zdumieniem zauważył, że „maluch” z wrocławską rejestracją skręcił w podwórze Pawlaka.

Brama była szeroko otwarta, jakby czekała na przyjazd weselnych gości. Paweł zajechał przed ganek, a spod jego kół wyskoczył w ostatniej chwili łaciaty wieprzek, którego Kargul przeznaczył na stypę. Na widok wysiadającego syna Marynią wstrząsnął szloch.

Paweł objął matkę, ale nie bez satysfakcji kątem oka dostrzegł, że Kargul ogląda z podziwem samochód; pogładził ręką lakier, ścierając w tym miejscu warstwę kurzu, kopnął buciorem w oponę i pokiwał głową z uznaniem.

4
{"b":"89250","o":1}