Литмир - Электронная Библиотека
A
A

„Jak ja wypadnę w oczach komisji egzaminacyjnej? Jeszcze pomyślą, że jestem buras z PGR-u! A matka, jak mnie zobaczyła, zakazała mi się dziadkowi pokazywać na oczy, bo jak on zobaczy te sprężynki na głowie, to pomyśli, że mi się we włosy nietoperz wkręcił! Dlaczego wszyscy starzy są tak samo przeciwko władzy, jak i przeciw modzie?…”

To ostatnie zdanie było nieomal prorocze, gdyż w tej chwili do domu Witii i Jadźki wpadła zdyszana Marynia i zanim zdążyła wykrztusić hiobową wieść na temat Kaźmierza, na widok skołtunionej na „afro” głowy wnuczki dramatycznym gestem zakryła oczy.

– A coż ona?! Z pożaru biedulka uciekła, czy jak?

Marynia zamrugała oczyma, wietrząc kolejne nieszczęście, które spadło na rodzinę.

– Na egzamin jej taką nowoczesną zachciało się być – mruknęła Jadźka, patrząc też ze zgrozą na głowę córki, która przypominała jej szczotkę na drucie, używaną przez kominiarzy.

– Wyczupirzyła się, że aż strach taką po księdza wysłać – stwierdziła Marynia, patrząc na wnuczkę jak na cyrkową woltyżerkę.

– Taż ksiądz Durdełło pomyśli, że Murzynka jakaś do niego przyszła o ostatnią posługę prosić!

– A kto umiera, babciu?! – spytała Ania.

– Dziadek twój – przez zdławione gardło Maryni przecisnęła się wreszcie ta straszna wieść. – Ania, ano galopem leć na skróty po księdza, żeb' on z wiatykiem do dziadka pofatygował sia!

– To akurat dziś się dziadkowi zebrało na umieranie, jak ja jutro jadę do Wrocławia na egzamin?!

Ani nie w smak był egoizm dziadka. Jadźka zgromiła córkę wzrokiem.

Objęła teściową czułym uściskiem, a ta wzniosła oczy do góry i powiedziała, jakby akceptując wyroki nieba: „Dwóch śmierci nie będzie, a przed jedną ty nie ucieczesz, człowiecze”…

Ania była w dżinsach, kiedy spadło na nią zadanie przyprowadzenia do zagrody dziadka księdza Durdełło z ostatnim namaszczeniem.

Ksiądz niechętnie widział wszelkie modne stroje. Nie czytając „Filipinki”, nie mógł wiedzieć, że Barbara Hoff uznała, że dżinsy już wychodzą z mody. Ania otworzyła szafę, wybrała kwiecistą sukienkę, która przypominała łąkę w maju. Ta sukienka wzbudziła zachwyt w zootechniku Palimące. Do tego stopnia zapatrzył się raz w tę majową łąkę, oblekającą ciało Anny Pawlak, że omal nie wjechał swoim „wartburgiem” na słup stacji „trafo”. Teraz Ania musiała wybrać: czy chce zrobić dobre wrażenie na PGR-owskim zootechniku, czy raczej złe na księdzu proboszczu. Nie ulegało wątpliwości, że raczej nie wypada prowadzić księdza do umierającego w żółto-niebiesko-czerwonej sukience, nie sięgającej nawet kolan. Sporo czasu jej zeszło, nim zdecydowała się na bluzkę w kolorze jesiennych liści i granatową spódniczkę. W tym stroju miała zamiar nazajutrz wystąpić przed komisją egzaminacyjną. Na życzenie matki ukryła swoje „afro” pod chusteczką. Kiedy ją wiązała pod brodą, pomyślała, że jutrzejszy egzamin będzie dla niej wyzwoleniem od ciężaru opieki tej zacofanej rodzinki. Studia jawiły się jej nie jako lata pracy, lecz jako szansa wyzwolenia się spod kontroli, szansa spotkania wielkiej miłości. Nie wiedziała tego – bo wiedzieć jeszcze nie mogła – że miłości znaleźć nie można, trzeba na nią zachorować.

Ledwie wyszła za bramę obejścia rodziców, ściągnęła chustkę z głowy na widok nadjeżdżającego „wartburga” zooteehnika. Na widok fryzury „afro” kierowca przyhamował tak ostro, że omal nie wjechał prosto w marynarza, który ze wzrokiem wbitym w przyszłość dzierżył w ręku koło steru. Plakat z napisem „Program Partii programem narodu” wisiał na płocie Sierakowskiego, i ten, choć osobiście jako bezpartyjny nie wierzył w prawdziwość tego hasła, pilnował plakatu, bo wójt Fogiel od tego, czy plakat przetrwa na płocie do święta 22 lipca, uzależnił przydział eternitu na stodołę Sierakowskiego. Wartburg zatrzymał się o pół metra od ozdobionego plakatem płotu i Ania nie bez satysfakcji stwierdziła, że jej fryzura robi piorunujące wrażenie. Może to być dobry prognostyk na jutrzejszy egzamin: w tej komisji są chyba nie tylko doktorzy czy profesorowie, ale także mężczyźni.

Zanim Ania dotarła na plebanię w Rudnikach, do rąk zamieszkałego we Wrocławiu Pawła Pawlaka doszła już wysłana na życzenie Maryni depesza.

Ksiądz Durdełło, którego Ania zastała w sadku przy plebanii, powitał Anię w starym kapeluszu i czarnej siatce na twarzy.

Nurkował co chwila w głąb swoich uli, a nad nim wirował brzęczący słup pszczół, do których ksiądz Durdełło przemawiał pieszczotliwie: „Tylko spokojnie, bydlaki, tylko spokojnie; cholery jedne…” Na wieść o tym, że dziadek Ani oczekuje go z ostatnim namaszczeniem, ksiądz Durdełło westchnął z nieukrywaną boleścią:

– Jak już tacy patrioci odchodzą, to faktycznie zwycięży niedługo Front Jedności Narodu. Popatrz, dziecko, na te bydlątka boże – ręką w rękawicy wskazał wirujące wokół ula pszczoły – One z byle czego robią miód, a taki Gierek z miodu, jakim jest nasz naród, robi byle co…

Zanim ksiądz Durdełło dogadał się z pszczołami, zanim zdjął z głowy stary kapelusz i siatkę, z Wrocławia zdążył już wyruszyć w drogę do Rudnik młodszy syn Kazimierza Pawlaka.

Jego czerwony Fiat 126 P mieścił całą rodzinę: obok ubranego w ciemny garnitur Pawła siedziała w szarej sukience jego żona, Wanda. Z tyłu przylepił nos do szyby siedmioletni Mareczek, uradowany niespodziewaną wycieczką, którą spowodowała depesza o śmierci dziadka. Dziadek nie mógł mu sprawić większej przyjemności. Na dachu „malucha”, przywiązany misternie sznurkiem, spoczywał ogromny wieniec żałobny: tarcza z krwistoczerwonych róż, okolona ramą zielonej jedliny. Za mknącym pospiesznie „maluchem” powiewały wstęgi szarf, na których złote litery wyrażały synowski ból i cierpienie z powodu odejścia nieodżałowanego seniora rodu Pawlaków…

Tymczasem ten, dla którego przeznaczone były wieńce i szarfy, leżał dalej w pościeli, a jego szeroko otwarte oczy patrzyły martwo w sufit. Gdyby nie te muchy, co mu uparcie nad głową bzyczały, można by pomyśleć, że Kaźmierz już dawno spełnił swoją obietnicę i pożegnał się z tym światem. Ale natrętne muszyska co i raz lądowały na jego czole, brodzie, policzkach – i wówczas ręce Pawlaka, które spoczywały na pierzynie niczym odrąbane od pnia gałęzie, podrywały się ku twarzy. Rozlegało się głośne plaśnięcie, wzmagało się bzyczenie spłoszonych much. Rozgniecione dłonią ofiary Kaźmierz rzucał na podłogę przy łóżku. Przerwał polowanie, gdy do izby zajrzała Marynia. Zastygł w bezruchu jak rzeźba na sarkofagu. Pozwalał nawet muchom wwiercać się w małżowiny uszu.

Nie odpowiadał na żadne pytania, jak człowiek, któremu pozostało odbyć już tylko jedną rozmowę: z samym Panem Bogiem.

Marynia westchnęła ciężko i wycofała się za drzwi. Wówczas Kaźmierz uniósł rękę i podjął swoje polowanie.

W pewnej chwili dobiegło do niego z podwórza kwiczenie świń.

Wsparł się na łokciu i poprzez muślin firanek starał się dojrzeć, kto tam się rządzi jego inwentarzem.

W otwartych drzwiach chlewika Pawlaków stał Kargul. Pot ściekał mu spod ronda kłapciatego kapelusza, kiedy przegarniał grabiami stado Pawlakowych świń. Małe i duże wieprzki kłębiły się w zagrodzie, a Kargul przyglądał im się krytycznie, jakby szukał okazu nadającego się na okładkę „Przekroju”.

– Może ten? – Kargul grabiami wypchnął z chlewika średniego wieprzka i spoglądając w stronę Maryni, czekał na jej opinię, jakby obydwoje byli w jakimś jury konkursu na miss świńskiej urody. Ale Marynia jakoś nie mogła się zaangażować w sprawę wyboru kandydatki na stypę po Kaźmierzu. Ubrana w ciemną suknię, jakby za chwilę miała iść do fotografa, patrzyła niecierpliwie na bramę, oczekując przybycia najbliższych: Jadźka pobiegła na pole po Witię, powinni być pierwsi; Ania poszła po księdza; chyba nie będzie go prowadzić asfaltem, tylko na skróty przez pola, więc tylko ich patrzeć; Pawełek, choć aż we Wrocławiu mieszka, to ma przynajmniej swój samochód, do którego jego ojciec sporo grosza dołożył, jakże bowiem inaczej asystent na Politechnice mógłby się zdobyć na taki luksus?

Kargul wygnał świniaki przed chlewik, żeby z lepszej perspektywy wybrać ofiarę godną tego, by zaspokoić apetyty gości na konsolacji po gospodarzu. Z praktycznych względów zdecydował się na niewyrośniętego wieprzka o kłapciowatych uszach.

– Niech no Marynia na tego parsiuczka obejrzy sia – łomocąc grabiami po grzbiecie łaciatego wieprzka wypchnął go na środek podwórza. – On by mi na oko pasował: od wiosny mniej żarty, a taki więcej markotny. W sam raz na konsolację on nadaje sia.

Marynia, słysząc tę opinię, aż skuliła się w ramionach: Jakże to?

Jeszcze księdza przy Kaźmierzu nie było, jeszcze wyspowiadać się nie zdążył ani wyrazić swej ostatniej woli – a Kargul już ucztę po nim szykuje?! Łaciaty wieprzek z nastroszoną szczeciną stał, smętnie pochylając łeb, jakby rozumiał, że w tej chwili decyduje się jego los. Marynia przeniosła spojrzenie ze świńskiego ryja na otwarte na wpół okno pokoju, w którym Kaźmierz spoczywał w upstrzonej przez muchy pościeli: nie daj Boże, usłyszy jeszcze bas Kargula i rzeczywiście uzna, że nie ma dla niego odwrotu! Położyła palec na wargach, żeby powstrzymać sąsiada, który z coraz większym zapałem rekomendował wybraną sztukę.

– Ano, patrzaj, Marynia – szturchał grabiami poniżej podkręconego w precelek ogona wieprzka. – Sam Kaźmierz labidził, że ten kaban z wagi wam zlatuje, cienki jak deszczka zrobiwszy sia, taż należy sia skorzystać z okazji i jego zaciukać – nie zwracając uwagi na rozpaczliwe gesty Maryni, wskazującej okno sypialni, tubalnym głosem z gospodarską troską rozpatrywał wady i zalety wieprzka, przeznaczonego do uświetnienia ostatecznego pożegnania Kaźmierza.

– Tylko ile gąb na tej konsolacji ma być, a? Żeb' on za chudy nie był na te uroczyste okazje…

Czekał na opinię Maryni, bo stypy nie urządza się na łapu-capu.

Wiadomo, że na wsi tak cię wspominają, jak się na stypie objedzą, tyle łez wyleją, ile wódki wypiją.

– A telegramę on nadał? – upewniła się półgłosem Marynia, jak zwykle w uroczystych momentach zwracając się do sąsiada w trzeciej osobie.

– Taż, pewnie.

– Znaczy Pawełka z Wandzią i Mareczkiem tylko patrzeć…

2
{"b":"89250","o":1}