– Cacusiana taksówka, nie ma co – przeniósł wzrok wyżej i dotknąwszy ozdobnych szarf, które zwisały po obu stronach pojazdu, zerknął z niepokojem na okno sypialni Kaźmierza. – Żeb' tylko on tego nie widział…
Wanda, wysiadłszy z fiacika, rozprostowywała zmarszczki na gremplinowej sukni. Spojrzała zdziwiona na Kargula, który starał się zepchnąć samochód gdzieś w bok: dlaczego chce ukryć przed nieboszczykiem wieniec, przeznaczony wszak dla niego?
– Kiedy pogrzeb? – spytał z bolesnym wyrazem twarzy Paweł. Marynia wyszarpnęła się z jego ramion, jakby to pytanie zabrzmiało niczym czyjaś głośna czkawka w czasie mszy świętej.
– A mnie skąd wiedzieć?!
– Jak to?
– Nie wiesz to, że ojciec zawsze chce sam o wszystkim decydować?
– Przecież nie żyje!
– A tobie kto to powiedział?
Wanda, ciągnąc za rękę Mareczka, podeszła do ganku. Nie mogła zrozumieć, dlaczego oblicze Maryni wyrażało najwyższe oburzenie.
Chyba zrobili, co było w ich mocy: po otrzymaniu depeszy Paweł natychmiast zwolnił się z pracy, ona kupiła wieniec, zdążyła wpaść do fryzjera i bez obiadu ruszyli w drogę.
– Serce? – dopytywała się teraz, patrząc ze współczuciem na wdowę po swoim teściu.
– Komisja – Marynia wypowiedziała to takim tonem, jak dawniej mówiła o kimś „bolszewik”.
– Jaka komisja? – Paweł patrzy to na matkę, to na Kargula. – Chyba konsylium?
– Czy to tak nagle się stało, że lekarze nie mogli go uratować? – Wanda pragnęła jakoś wyrazić swoje zaangażowanie. – Moglibyśmy z Wrocławia specjalistę przywieźć.
Marynia machnęła tylko ręką, jakby nie było już o czym mówić.
– Taż chciałam doktora Smolisa z Lutomyśla wezwać, a on, że nic tu już doktorzy nie pomogą, tylko księdza mu trzeba.
– I zdążył ksiądz?
– A tylko go patrzeć – rzucił Kargul, oglądając się za łaciatym wieprzkiem, który najadłszy się pokrzyw wesoło brykał koło fiacika – Ania po niego pognała, żeb' z wiatykiem przykołdybał sia.
– A co mu ksiądz teraz pomoże – smętnie pokiwał głową Paweł.
– Jakże to? – Marynia patrzyła na syna, zaskoczona jego postawą. – Toż tato wasz nie heretyk jakiś, żeb' bez świętych olejów w ostatnią drogę wybierać sia.
– Przecież… przecież już po wszystkim – wydukał Paweł, ale w tej chwili poczuł lekkie trącenie w łokieć: żona, patrząc wymownie na żałobny wieniec, wyszeptała niepewnie: – A może myśmy się pospieszyli?
Paweł wyciągnął z kieszeni granatowego ubrania złożony w czworo blankiet depeszy i podsunął go przed oczy matki. Marynia powoli wysylabizowała nabazgrany ręką poczciarza tekst: „Ojciec umarł, stop, przyjeżdżajcie…” Załamała ręce, jakby przeczytane głośno słowa zabrzmiały niczym nieodwołalny wyrok:
– Aj, Bożeńciu, taż ja wysłałam że „ojciec umierający”…
– A ludziska u nas powiadają, że poczta u nas powolna – zaburczał Kargul. – Od nas wyszło, że umierający, a tam doszło, że umarty.
Kociubą by ich przez łeb! Żeb' oni tak szybko ten dobrobyt zbudowali, jak tę telegramę przerobili, to my by dawno Amerykę przegonili.
– Złożę reklamację – zdecydował Paweł, chowając depeszę do kieszeni. – Jak my z takimi urzędami możemy zbudować drugą Polskę?
– Zamiast budować drugą, lepiej było tej pierwszej nie burzyć – zauważył Kargul i ze zgrozą spojrzał na Mareczka. Chłopczyk przyklęknął przy korycie i zaczął przywoływać dwutygodniowe prosięta: „Cip-cip-cip-cip”… Prosięta pochrząkiwały, patrząc nieufnie na siedmiolatka. Marynia popatrzyła na wnuczka, jakby był opóźniony w rozwoju.
– Taż to parsiuczki, Mareczku, a nie kurczaki.
– Co mama się dziwi – Wanda wzięła chłopca w obronę – On tak rzadko na wsi.
Marynia obejrzała się na okno, za którym spoczywał w pościeli Kaźmierz.
– Dobrze, że on tego nie widzi – westchnęła. – Jakby Kaźmierz zobaczył, że jego wnuk nie wie, jak się parsiuki wabi, a jak kury, taż on by się wstydził przed Panem Bogiem w osobistej swej postaci stawić. Przez to właśnie on się do królestwa niebieskiego wybiera, że następców nie ma. Była tu komisja rolna…
– Dyrektor Pilch jej przewodził, żeb' go gołego w samą zimę ogień prosto w przerębel wygnał, koniosraja! – włączył się Kargul w relację Maryni. – Chce nasze ziemie na PGR przejąć, żeb' mieć wszystko, pod sznurek. Oni by chcieli nawet dusze chłopską upaństwowić! Żeb' ich wilcy!
– Co oni do waszej ziemi mają? – dziwił się Paweł – Objęliście ją jako wysiedleńcy i pionierzy…
– A przez was mamy ją stracić – Kargul oskarżycielsko wycelował trzymany w ręku nóż w pierś Pawła. Nóż był przygotowany na zaszlachtowanie wieprza i tuż przed przyjazdem fiacika Kargul ostrzył go osełką długo i troskliwie.
– Przez nas?
– A cóż jemu tak oczy dęba stanęli, jak u czerepachy?! Przez was, boście wszyscy do miasta poleźli wielkie urzędy zacharapczyć, a nas bez przyszłości zostawili, jak tego kundla na łańcuchu. I przez to my przegrani!
– Komisja z gminy obejrzała gospodarkę, ojca też – Marynia przejęta ogromem krzywdy, która spadła na ród Pawlaków, relacjonowała przebieg wydarzeń ze łzami w oczach. – I powiedzieli, że on nieprzyszłościowy.
– Dlaczego?
– Następców nie ma.
– I przez głupią komisję ojciec umierać się wybiera?
– A na cóż chłopu po tym świecie szastać sia, jak jemu bez ziemi żyć, to jak jaskółce bez skrzydeł? Świt wstał, a on dalej w pościeli leży – Marynia otarła wierzchem dłoni łzę w kącie oka. – A dotąd tak nie było, żeb' on pod pierzyną choćby dzionek przelenił. I tak leży, w sufit patrzący, a muchy po nim chodzą, jak po zjełczałym serze…
– Nic, tylko przyszedł na niego koniec – Kargul uzupełniał gorliwie słowa Maryni, zerkając czujnie na Pawła, jakby chciał sprawdzić, czy docent Pawlak pojmuje dramat swego ojca. – Ot i zagrzęźli my, a czort karty rozdaje.
– Nie ma na co czekać – zadecydował Paweł. – Pojadę po doktora.
Ruszył do samochodu, ale Kargul zastąpił mu drogę.
– Co tu po doktorach? Jak zdrowy chłop się kładzie, to nie po to, żeb' wstać – pokiwał smętnie głową i ocierając ostrze noża o cholewę, ruszył w stronę chrząkającego wesoło wieprzka. W tej chwili w bramie pojawili się Witia i Jadźka. Na widok wieńca, który przykrywał cały dach fiacika, stanęli jak wryci.
– Zapóźnilim? – spytał Witia, przełykając ślinę, bo gardło mu gniotła buła krawata.
– Nie. To myśmy się pospieszyli – uspokoił go Paweł.
W bramie ukazała się pękata sylwetka wójta Fogla. Stał, kiwając się w przód i w tył, wpatrzony jak zahipnotyzowany w wieniec z szarfami, które zwisały po obu stronach „malucha”.
– To już z nim tak źle? – przenosił spojrzenie z Kargula na Marynię. – A obiecał swojego ogierka dać na wystawę rolniczą!
Fogla wyraźnie bardziej niepokoiło to, jak jego gmina wypadnie na wystawie, niż stan zdrowia Pawlaka. Marynia wzruszyła ramionami: ot, pierekiniec z tego wójta. Tydzień temu przylazł z komisją rolną i uznał Kaźmierza za „nieprzyszłościowego”, co oznaczało zgodę na przejęcie jego gruntów przez PGR – a teraz obłudnie zmartwioną minę robi, kałakunio jeden…
– Witia, zamknij-no bramę – Marynia popchnęła starszego syna. – Nic tu urząd nie ma do roboty. Niech zostaną sami swoi…
Brzęczące muchy obijały się o szyby, lądowały na nieogolonych policzkach Kazimierza, właziły w dziurki od nosa, a on leżał nieruchomo jak kamień przydrożny. Głowa z aureolą siwych, potarganych włosów spoczywała bezwładnie na poduszce. Ręce trzymał złożone na piersi, jakby już leżał w trumnie. Tylko oczy spod nawisłych brwi dziwnie bystro obserwowały obecnych, przeskakując z jednej twarzy na drugą.
Naprzeciw łoża, nad którym unosiła się w złotej ramie popstrzona muchami Święta Rodzina, skupili się sami swoi: tuż przy poręczy łóżka stała Marynia obok Kargula, który miętosił w łapach swój wyszmelcowany kapelusz; obok nich Jadźka z Witią, a jakby w drugim rzędzie widowni tego spektaklu ulokował się Pawełek z żoną, która kurczowo przytrzymywała za ramię wiercącego się Mareczka. Przy framudze drzwi utknęła Anielcia Kargulowa, nieśmiało pochlipując w skraj fartucha. O tym, że jest to chwila ostateczna, przekonywały ją przygotowana gromnica, ciemne ubrania Pawełka i Witii, a już najbardziej ten żałobny wieniec na dachu fiacika.
Przez chwilę tylko bzyczenie much przerwało skupioną ciszę, wreszcie Pawlak westchnął głęboko, jakby była to próba generalna przed wydaniem ostatniego tchnienia. Patrząc w oczy po kolei wszystkim zebranym, odezwał się słabym głosem jak śmiertelnie ranny, który prosi o ostatni łyk wody.
– Nachodzili się moje nogi świata. Czas mi pod brzózkę na odpocznienie… – zrobił pauzę jak monologujący na scenie Hamlet, który po swoim „być albo nie być” czeka na reakcję publiczności, a dosłyszawszy bolesne chlipnięcie Anielci Kargulowej, podjął śpiewnie dalszy ciąg monologu: – Aj, człowiecze! Żyjesz ty, póki twój zegar nie stanie. Tak i przyszedł na mnie koniec – nie poruszając głową, przeniósł bolesne spojrzenie na Marynię, jakby chciał ją w tej chwili przeprosić za wszelkie kłopoty wspólnego ich żywota. – Nie będę ja więcej waszej matki konierował…
Marynia, jakby pchnięta niewidzialną ręką, przypadła do męża, wtuliła twarz w poduszkę, a jej plecy drgały od powstrzymywanego daremnie płaczu. Kaźmierz popatrzył z kolei na Pawełka, potem przeniósł spojrzenie na starszego syna, jakby badając; czy pojęli wreszcie, do czego zmierza w swych ostatnich słowach.
– Ma tato jeszcze dla kogo żyć – Witia wyrwał rączkę Mareczka z kurczowo zaciśniętej ręki Wandy i wypchnął opierającego się bratanka do przodu – Wnuki rosną…
Kaźmierz z ukosa popatrzył na Mareczka, po czym obdarzył Witię takim spojrzeniem, jakim dyrygent orkiestry wyróżnia flecistę, który zamiast „C” wziął „cis”.
– Nie wy będziecie sierotami – podjął znowu w poprzedniej tonacji.
– Tylko ta ziemia:
Witia zerknął w bok na młodszego brata. Paweł pojął, że nadeszła jego pora, by się włączyć w ten dialog pokoleń.
– Jeszcze tatko pożyje, że ho-ho wystartował z przesadnym optymizmem, lecz zaraz urwał, kiedy Kaźmierz spojrzeniem wyraźnie dał mu do zrozumienia, że choć jest dla innych docentem, dla niego był i pozostanie ostatnim durniem.