Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Na każdego przychodzi jego godzina – wymamrotał Kaźmierz poprzez pianę, którą po raz drugi Witia rozkładał pędzlem na twarzy. – Partię mógł ja przechytrzyć, ale śmierci nie…

– Co też ojciec – Paweł podrzucił w górę kluczyki od fiacika. – Zaraz pojadę po najlepszego lekarza…

– A po jaką zarazę?! – Kaźmierz spojrzał nieprzychylnie na młodszego syna, jakby nie mógł się nadziwić jego głupocie. – Ja sam wiem, co u mnie za choroba i jakie na nią lekarstwo, co by mnie do zdrowotności przywiodło…

Ile razy miał im dawać do zrozumienia, że w ich rękach jest jego życie? Zawsze powtarzał, że albo jest rodzina, albo tałałajstwo. I oto cała rodzina stoi przy jego łożu, głucha na jego słowa, jakby on mówił jakimś obcym językiem. Nagle wyrwał się Kargul i triumfalnym basem ogłosił, że znalazł wyjście:

– Można do gazety ogłoszenie dać, że oddasz ziemię za dożywocie.

Pawlaka jakby ukłuła od spodu jakaś sprężyna: poderwał się z poduszki, aż Witia lekko go drasnął brzytwą. Kaźmierz wbił wzrok w Kargula, jakby go chciał przyszpilić do ściany, a jego ręce odruchowo szukały na pierzynie rękojeści sierpa.

– Taż mnie on jakby sagan waru na łeb wylał! – sapnął, prychając pianą. – Ot, pomorek, radzak się znalazł! Dla cudzych żem ręce po łokcie sobie urobił!? Ty, Kargul, lepiej se w portkach mieszaj, jak w mojej rodzinie…

– A cóż tak raptem naburdasił sia? – łagodził Kargul, zaskoczony impetem Pawlaka. – Młode ze wsi poszli, to my starzy z ręką pod kościół mamy iść?

Może by Kaźmierz jeszcze ostrzejszym słowem go potraktował, gdyby nie to, że usta zatkał ręcznik, którym Witia zbierał resztki piany po goleniu. W tej chwili za oknem rozległ się cieniutki, srebrzysty dzwoneczek. Kaźmierz czujnie zerknął przez muślin. Za oknem mignął tylko czarny cień.

– Ki czort? – wyszeptał, kiedy w otwartych drzwiach ukazał się biret księdza Durdełły. Za nim wkroczył chłopiec w komeżce i Ania z fryzurą „afro”. Na twarzy Kaźmierza pojawił się wyraz popłochu.

Wcisnął się głębiej w poduszkę, przyciągając rękoma pierzynę pod brodę, jakby chciał się ukryć przed księdzem niczym mysz przed kotem.

– A ksiądz do kogo?

– Do potrzebujących…

– A na cóż było fatygować duchowną osobę?

– Wyspowiadać się pora, synu…

– Aj, Bożeńciu, taż kiedy całkiem nie pora, proszę księdza – przekonywał śpiewnie Pawlak, zerkając niepewnie na Marynię, która zapaliła właśnie stojącą na stoliku nocnym gromnicę. – Najsampierw, że w moich latach zapomniał człek, co to grzech, a potem, że… że czosnek ja dla zdrowotności jadłszy i silnie śmierdzę. Widząc, że ksiądz przysiada na łóżku, zasłonił usta dłonią. – Nie śmiałbym księdzu dobrodziejowi nachuchać…

Ksiądz Durdełło nic Pawlakowi nie odpowiedział, za to wymownym spojrzeniem dał wszystkim obecnym do zrozumienia, że to, co teraz nastąpi, jest sprawą tylko między umierającym Pawlakiem a Panem Bogiem, którego on, proboszcz tutejszej parafii, jest tylko pośrednikiem. Kaźmierz w popłochu patrzył, jak cała rodzina znika za drzwiami. Został tylko on, spocony ksiądz Durdełło, natrętne muchy i płomień gromnicy.

Ksiądz proboszcz czuł się jak szeryf, który wreszcie ma na muszce latami wymykającego się sprawiedliwości przestępcę.

– Grzeszyć – grzeszysz, Pawlak – powiedział nie bez satysfakcji, zdejmując biret i przecierając mokre czoło chustką.

– Jaki tam ze mnie grzesznik? Konia ja nie biję, żony nie całuję.

Ja człek rzetelny. Jedyny mój grzech, że ja bezlitośnie przeciwny socjalizmowi był…

– To ci z góry jest wybaczone – ksiądz Durdełło położył dłoń na ręce Pawlaka, dając tym gestem do zrozumienia, że w tym uczuciu do ustroju nie jest osamotniony. – Ale gorzej, że w kościele cię nie widzę.

– Nie chodzę, żeby grzechu uniknąć – z głębokim wewnętrznym przekonaniem wyjaśnił Kaźmierz przyczyny swej długotrwałej absencji. – Przez te dzisiejsze krótkie mode. Jak nie daj Boże panienka przede mną, wiernym, uklęknie, chcąc nie chcąc bezlitośnie zgrzeszę.

– Jaki przykład dajesz, Pawlak, swoim dzieciom, swoim wnukom? – ksiądz widać postanowił przed ostatnim namaszczeniem wyprać do czysta duszę Pawlaka. Na wspomnienie wnuczki Kaźmierz jakby się ożywił: Podparł się na łokciu i przybliżywszy usta do nachylonego ku niemu księżowskiego ucha wyszeptał konfidencjonalnie, jakby zdecydował się wyjawić jakąś mroczną tajemnicę swego życia:

– Mam ja ostatnie życzenie do księdza proboszcza…

– Słucham cię, synu.

– Ania, wnuczka moja, zdawać do szkół wybiera sia. Mam ja prośbę do duchownej osoby, żeb' ksiądz na jej intencję przed dużym ołtarzem świece zapalił – Kaźmierz zaczął gmerać ręką pod poduszką, wydobył spod niej pękaty portfel i wysupławszy z niego plik banknotów, wciskał je teraz w spoconą dłoń księdza. – Spraw, dobry Panie Boże, żeb' noga jej bezlitośnie poślizgnęła sia i żeb'

ona na wieś wróciła…

Ksiądz Durdełło patrzył teraz na umierającego jak na diabła: wszystkiego mógł się spodziewać, ale nie tego, że jego parafianin w swym ostatnim życzeniu będzie jego, proboszcza, namawiał do grzechu. Powolnym ruchem zdjął z szyi fioletową stułę.

– Własnej wnuczce źle życzysz, Pawlak? Może by dziewczyna karierę zrobiła…

– Awo! Kariera rzecz ruchoma, a ziemia była, jest i będzie. I dam ja każdy grosz na mszę, żeb' jej pan Bóg rozum na egzaminie poplątał!

Ksiądz Durdełło pochylił się nad gromnicą i jednym dmuchnięciem zgasił jej złoty płomień.

– Widzę, że nie czas jeszcze do ciebie z olejami, synu…

Ręka Kaźmierza, ściskająca banknoty przeznaczone na przekupienie Pana Boga, zawisła w powietrzu.

Kiedy stojąca przy oknie Aniela Kargulowa zobaczyła przez muślin firanek, że nagle zgasła gromnica, przeżegnała się szeroko.

– Zły znak – wyszeptała do Maryni, a ta zakryła twarz rękoma. W dodatku ksiądz Durdełło, który ukazał się na ganku, popatrzył z głębokim współczuciem na Anię i powiedział z westchnieniem:

– Biedne dziecko.

– To już z nim tak źle?

– Pośpieszyliśmy się – ksiądz zwijając stułę popatrzył na zdobiący dach czerwonego „fiacika” żałobny wieniec – I państwo, i ja.

Założył biret, obszedł naokoło samochód i rzeczowym tonem zwrócił się do Pawła:

– Ile pali?

– Sześć.

– A moja „skoda” dziesięć – ksiądz Durdełło z wyraźną zawiścią popatrzył na właściciela „fiacika”. W tej chwili łaciaty wieprzek wlazł mu pod sutannę. Ksiądz kopnął go pod ogonem i zdegustowany opuścił podwórze Pawlaków.

– Podejdźcie-no bliżej – choć głos Pawlaka brzmiał słabo, był to jednak głos osoby pogodzonej z Bogiem, która nie ma czasu na głupstwa ziemskiego padołu. Wszyscy obecni popatrzyli po sobie i przysunęli się bliżej. Dostrzegli w oczach Kaźmierza łzy: czy nad swoim losem płakał, czy nad losem swej ziemi, którą mu przyszło osierocić? Wysunął przed siebie obie ręce, w których trzymał sierp, jakby uznając, że tamta scena była tylko próbą generalną.

– Ostatni raz ja pytam: który weźmie ten sierp tatowy w swoje ręce?

Tym razem spojrzenie Kaźmierza nie spoczęło na żadnym z synów, lecz na Ani. Spod fryzury „afro” patrzyły na niego pełne bólu oczy ukochanej wnuczki.

– Dziadku, ja jutro na studia zdaję.

– Z tą murzyńską głową wygląda, jakby spadła prosto Lucyferu na rogi.

Opadły ręce z sierpem, przymknęły się powieki Pawlaka. Nie miał już na kogo liczyć, choć wszyscy teraz zaczęli się prześcigać w propozycjach:

– Może tato z nami być – wysunął się do przodu Witia. – Głodu ani chłodu tato nie zazna.

– Mareczku, zaproś dziadka do nas – Wanda nie chcąc być gorsza od szwagra, wypchnęła synka w stronę łoża. Kaźmierz skrzywił się tylko na tę propozycję.

– Ot tobie na. Mam żyć jak mysz w pudle? U was tyle miejsca, że na muchę zamachnąć się strach: albo o lampę zawadzisz, albo wazon stłuczesz!

– Jak Paweł zostanie profesorem nadzwyczajnym, dostaniemy większy metraż – Wanda ponaglała wzrokiem Pawła, żeby potwierdził jej oczekiwania. Pawlak skrzywił się, jakby miał w ustach zieloną śliwkę.

– Nie durz mnie głowy, bo mnie od waszego gadania jakby tuman jakowyś na oczy wlazł! – sapnął zgryźliwie. – Wy wszystkie takie „nadzwyczajne” – wykrzywił usta z niesmakiem, jakby dla niego te słowa brzmiały wręcz nieprzyzwoicie. – Tylko ja jestem bezlitośnie zwyczajny chłop. A wiedzcie wy, profesory, że chłop wytwarza to, o co cały świat się modli: „Chleba naszego powszedniego”.

– My też na ten chleb pracujemy – zauważył dotknięty lekceważeniem jego pozycji Paweł. Ale i na to Kaźmierz miał gotową odpowiedź.

– Awo! Ty tyle wiesz, co zjesz. Wy tam na rządowym to taką macie robotę, że tylko wam pazury rosną. Aby odbębnić swoje godziny, potem w telewizację patrzeć i renty wyglądać.

– Są jeszcze urlopy – przytomnie zauważył Mareczek, co spowodowało kwaśny uśmiech dziadka.

– Mądre to-to, że aż strach – Kaźmierz pogładził główkę Mareczka, ale nagle jego dłoń opadła bezwładnie. – Ale co z niego za pożytek, jak pługa ni raz on w życiu nie poprowadzi? Wszystko w rozsypkę pójdzie, bo ja nieprzyszłościowy. Nie to, co ty, wnusiu…

Ania, jakby poczuwając się do winy, że jej plany rozmijają się z oczekiwaniami dziadka, przypadła ustami do jego dłoni. A wtedy Paweł, jak prawdziwy naukowiec, odkrył nowe wyjście z sytuacji: przecież Kargul może wziąć ojcową ziemię!

Na moment zapadła cisza. Pawlak poderwał się, odrzucił pierzynę, a jego drżące ręce szukały rękojeści sierpa.

– Jak powiedział?! – zapiał prawie przez ściśnięte wściekłością gardło. – To wy mnie takie rady zjechali sia dawać?!

– A cóż jego ukąsiło? – zdążył wyburczeć Kargul, cofając się na widok uzbrojonej w sierp ręki sąsiada. Pawlak wstał z pościeli i kroczył ku nim w długiej nocnej koszuli, z rozwianym siwym włosem, a wszyscy cofali się w popłochu, jakby to nie żywy chłop, lecz duch napierał na nich z wykrzywioną wściekle twarzą. Pierwsza dopadła drzwi Aniela, żegnając się pośpiesznie.

– Jeszcze krew we mnie nie zastygłszy, a wy już ziemie moją byle chamowi rozdajecie?! – gonił ją krzyk Pawlaka.

7
{"b":"89250","o":1}