Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Ot, kałakunio – sapnął, patrząc na Kargula z taką pogardą, jakby się właśnie dowiedział, że to on od lat donosił na sąsiada, że jest stałym słuchaczem Wolnej Europy. – Ty mnie politycznie nie kołuj, bo jak kosę złapię, to czyjaś głowa spadnie!

– Głupsza spadnie – Kargul przypomniał sobie, że nieraz już używali tych gróźb i okrzyków. Po co było szukać nowych słów, kiedy stare już tyle razy zdały egzamin?

– Idź precz, bo jak ci dam, to aż się przykociurbisz! Gdzie mój sierp?!

Zamiotło nim na wszystkie strony. Rozglądał się w poszukiwaniu narzędzia sprawiedliwej zemsty. Na wszelki wypadek Kargul cofnął się o krok do tyłu. Zahuczał groźnie, zaciskając pięści.

– Ty, Pawlak, od nowa nie zaczynaj, bo my już raz zaczęli. To już nie sanacja. Teraz nowa sprawiedliwość!

– Stary bzdyk cholerski! – Kaźmierz zmierzył go nienawistnym spojrzeniem, jakby dopiero teraz uprzytomnił sobie, że to Kargulowe zaprzaństwo ciągnie się bez mała pół wieku. – A tobie ki czort kazał w Krużewnikach na trzy palce naszej ziemi odorać?! Już raz brat mój, Jaśko, wziął na Kargulowe plemię bicz boży w swoje ręce i ja teraz w osobistej swej postaci tu stojący po raz drugi sprawiedliwość kosą wymierzę!

Ruszył do stodoły po kosę. Marynia uwiesiła się u jego ramienia.

– Ty mi kosy nie przypominaj, bo to nie sanacja. Mam ja prawo za sobą i zięcia młodego, ty konusie!!

– Konusie?! – Kaźmierz aż zapiał, tak boleśnie ugodził go ten epitet, odnoszący się do jego mikrego wzrostu. – Ale za to panny młodej nie masz, ty… ty draniu sobaczy!

Wyciągnął z kieszeni klucz do drzwi, za którymi zamknął Anię, i z triumfalną miną machał nim w powietrzu. Wtedy zza okiennic rozległ się łomot. Ania od wewnątrz biła pięściami w okiennice, aż te dygotały, pobrzękując żelazną sztabą.

– Ano zobaczymy, ile ty dasz radę ją utrzymać – Kargul popatrzył na Zenka, jakby jemu dedykował następne słowa: – Baba zawsze ma czarcią naturę a już po ślubie bezlitośnie chce dostać, co jej należy sia! Ja dotąd Ani upilnował…

– A teraz pilnuj lepiej swoich gnid na głowie – odciął się Kaźmierz i przebierając spiesznie nogami dopadł okna i jął umacniać zawleczki sztaby. Postawił przy ganku widły i z wysokości schodów, niczym z trybuny, złożył oświadczenie, że kto spróbuje po jego wnuczkę rękę wyciągnąć – z pomocą bożą przerobi go na rzeszoto.

– Przez milicję odbiorę – zapowiedział Zenek, wypinając swój nagi tors jak gladiator, gotów stawić czoło nawet najdzikszym zwierzętom.

– Nie ma takich mocnych, co by mi grzeszyć kazali – Pawlak stanął na tle okiennic, jakby chciał dać do zrozumienia, że w razie potrzeby będzie przy nich trzymał wartę aż do końca swoich dni. – A teraz poszedł ty precz z moich oczu, mordo zakazana, bo jak ja jemu tą oto ręką dam błogosławieństwo, to on się w pogrzebacz zegnie, habaź jeden!

Za jego plecami nie ustawał łomot pięści, bijących w bezsilnej złości.

– Teraz żałuje, żem ich upilnował – stwierdził ze szczerym żalem Kargul, zwracając się do Anielci. – Ale czy ja mógł pomyśleć, że Pawlak aż taki dogmatyk?

„Gdybym go mogła choć na chwilę mieć przy sobie, to może bym go przekonała, żeby przestał być taki dogmatyk. Jak mówi magister Palimąka – w miłości jak w życiu: coś za coś, nic za nic. Jeśli współżyć po cywilnym to grzech, jestem gotowa zgrzeszyć, a przed kościelnym się wyspowiadać. Zeniu, ty mnie przekonałeś, że jest po co żyć. Ja cię przekonam, że lepiej żyć ze mną niż z legitymacją ZMS-u. Zaśpiewaj dla mnie tę piosenkę: „Na wakacje przyjechała taka mała…”

Zamarła z długopisem nad otwartą stroną pamiętnika. Za zamkniętymi okiennicami świergot ptaków oznajmiał wstający świt.

Ale nie te głosy poruszyły w Ani nadzieję, że spełni się jej życzenie i że za chwilę usłyszy ową piosenkę, która stała się hymnem ich niespełnionej do końca miłości.

Posłyszała za oknem czyjeś kroki, potem brzęk sztaby okiennic. W wymiętej ślubnej sukience, w której spędziła skulona pod kocem całą noc, przysunęła się do okna.

– To ty?

– Taż pewnie, że ja – odezwał się raźnym głosem jej dziadek. – Niech śpi spokojnie. Nikt jej krzywdy nie zrobi. Zapomnij ty raz na zawsze tego koniosraja.

– To mój mąż – Ania uderzyła piąstką w okiennice. Deska uderzyła Kaźmierza w ucho, którym przylgnął do okiennicy. W uchu mu zajęczało, jakby posłyszał sygnał straży pożarnej.

– Ot, bałwatuńcio! Bezlitośnie durny drań sobaczy! – wykrzykiwał, rozcierając ucho.

– Jemu przysięgałam i jego kocham! – rzuciła Ania, uderzeniem pięści jakby nieodwołalnie stemplując swój wybór.

– Ot dziermolisz, dziewuchna ty nasza – wbił wzrok w okiennice, przemawiając do niewidocznej wnuczki ze sztucznie serdecznym wyrazem twarzy, jak do dziecka, któremu dla jego dobra odmawia się porcji lodów. – Oszustowi przysięgałaś, a od takiej przysięgi ja ciebie w osobistej swej postaci tu stojący zwalniam! A kochanie to nie zołza, samo przejdzie. Taki habaź dla ciebie nie w guście jest.

Musiał ją chyba jakiś diabeł opętać, musiał ktoś na nią jakiś urok rzucić, skoro każde jego dobre słowo, każda rada dobra i życzenie wzmagało tylko opór dziewczyny. Łomotała obydwiema pięściami w okiennice, wykrzykiwała w kółko pytanie, świadczące niechybnie o braku inteligencji: „Jakim prawem mnie więzicie?!”

– Ot, zbiesiła sia czy prosto bezlitośnie durnowata? – rozzłościł się Pawlak i huknął trzonkiem od wideł w okiennice. – Żeb' ty wstydu swojego po wsi nie obnosiła! Po tym, co zaszło, to ty człowiecze z tego pohańbienia choć pod ziemie wejdź i przewal sia!

Zapadła cisza. Pawlak ostrożnie przyłożył ucho do okiennicy i przez chwilę nasłuchiwał, co też dzieje się po tamtej stronie.

Doszedł go szloch tak niepowstrzymany, że Kaźmierz nie mógł powstrzymać się od refleksji, że szczęśliwy powinien być ten, po kim ktoś będzie tak płakał. Gorzej, że właśnie temu komuś chętnie wbiłby sierp prosto w serce.

Okiennice były zamknięte, widły stały na ganku, a klucz od drzwi pokoju, w którym zamknął Anię, tkwił w jego kieszeni.

Teraz Pawlak musiał ruszyć odkręcać to wszystko, co dotąd z takim trudem namotał w imię zapewnienia sobie i swojej ziemi szczęśliwej przyszłości. Po polowaniu na malowanego dzika miał pewność, że dyrektor Pilch nie będzie zabiegał o posadę dla Zenobiusza Adamca.

Zresztą zapewne przyjdzie mu szukać posady dla siebie samego: zaraz po powrocie z dąbrowy towarzysz Szprota załadował swój arsenał do czarnej „wołgi” i pojechał do województwa złożyć odpowiedni raport na temat kwalifikacji dyrektora Pilcha, który przez wiele lat zdołał ukrywać swe rewizjonistyczne poglądy pod pozorem lojalności.

Pawlak w dniu nieszczęsnego ślubu wziął od wójta zaliczkę za swoje konie w zamian za obietnicę posady dla męża Ani. Teraz niósł te spięte gumką pieniądze: zwróci zaliczkę i w ten sposób unieważni kontrakt.

Kiedy wkroczył do biur Urzędu Gminy, Fogiel aż rozjaśnił się na jego widok:

– Podziękujcie, Pawlak – podsunął mu jakiś urzędowy papier. – Właśnie podpisałem z sekretarzem angaż dla mechanizatora.

– Taż ja akuratnie chciał poprosić…

Fogiel, przekonany, że Pawlak nadal naciska na posadę dla Adamca, przerwał mu, serdecznie go zapewniając, że nie ma o co prosić, sprawa jest pozytywnie załatwiona.

– Żeb' jego wilcy, no! – Pawlak zgasił jego uśmiech lodowatym spojrzeniem. – Ja przyszedł prosić, żeb' wy jego przegnali stąd na cztery wiatry! Jak on państwową posadę dostanie, to ja z takiego państwa wystąpię!

Fogiel spojrzał w bok na portrety Gierka i Jaroszewicza, jakby dając do zrozumienia, że nie wszystko wszędzie można mówić.

Pawlak, wyzywająco ignorując spojrzenie na obu dygnitarzy, położył na biurku wójta banknoty.

– Koni nie sprzedaję – oświadczył uroczyście jakby co najmniej składał deklarację polityczną. Fogiel nastroszył wąsiska: przecież jeszcze wczoraj Pawlak się zgadzał, że koń to przeżytek?

– Człowiecze, taż do wczoraj to ja był bezlitośnie stumaniony, prosto jak sanacyjny chłop – wyznał szczerze Kaźmierz, któremu niełatwo wszak przychodziło przyznać się do własnych błędów. – Do postępu ten czort łabajowaty mnie namawiał, a sam taki postępowy, że z moją wnusią na kocią łapę chciał żyć!

– Przecież ślub wzięli – Fogiel próbował bronić powagi urzędu.

– Ale na szczęście zgrzeszyć nie zdążyli.

– Chcesz, Pawlak, skrzywdzić swoją wnuczkę? Kto wziął ślub, a nie miał nocy poślubnej, to tak jakby do partii wstąpił i kariery nie zrobił! Całe życie będzie sobie taki w brodę pluł!

– Niech-no mnie wójt jakimś porównaniem nie obraża, bo partia nie rodzina. Albo jest rodzina, albo tałatajstwo. A posłuch u mnie musi być!

Po złożeniu tego oświadczenia Pawlak odwrócił się tyłem do portretów oraz do wójta i udał się w dalszą drogę, by szukać pomocy u tych, których dotąd uważał za wrogów.

Zanim dotarł do obejścia swego syna, zauważył przy kiosku z gazetami starą „warszawę” Ryszarda Pilcha. Dyrektor właśnie wysunął się zza kierownicy i ruszył do budki kupić papierosy. Na widok Pawlaka niemal posiniał na twarzy, odwrócił głowę jak stary pies, który udaje, że nie widzi rywala, by nie musieć rzucać się na niego z zębami. Z wnętrza samochodu kiwał na Pawlaka Rotmistrz.

Ubrany był jak do dalekiej drogi: mimo słonecznego dnia miał na sobie marynarkę i prochowiec, jakby jeszcze dzisiaj miał się znaleźć w środku listopadowej zawieruchy.

– Panie Pawlak – Rotmistrz przywoływał Kaźmierza z taką miną, jak kiedyś musiał to robić wobec rekrutów. – Doszło do mnie, że pan chce się pozbyć swoich pięknych rumaków.

– A ktoż panu Rotmistrzowi takie baśniaki naopowiadał?

– Pan Fogiel wczoraj mówił, że przejmuje ogiera i klaczkę…

– Taż wiadomo, że nasz wójt to bezlitosny bałwatuńcio! – Pawlak lekceważąco machnął ręką, jakby szkoda było mu słów na ocenę charakteru i prawdomówności wójta. – Do wczoraj to ja był silnie pod względem politycznym skołowany, ale teraz przejrzał ja ekonomicznie na oczy i wolę na konie stawiać jak na władzę ludową!

Słysząc tę deklarację Rotmistrz, rozpogodził się: nie zawiódł się na Pawlaku ani jako na miłośniku koni, ani jako na świadomym praw ludzkich obywatelu. Chciał skorzystać z okazji i pogłębić wspólnotę łączących ich przekonań, ale w tym momencie Pilch wskoczył za kierownicę i ruszył szybko, uwożąc starego, jak się wywozi kompromitującego świadka. Nie było tajemnicą, że jutro pod wodzą towarzysza Szproty ma zjechać trzyosobowa komisja, by rozstrzygnąć sprawę światopoglądu i zasad moralnych dyrektora PGR-u. Lepiej, żeby nie zastali na miejscu Rotmistrza, od którego zaczęła się cała afera z wycieczką przyjaźni. „Warszawa” odjechała, a Kaźmierz, patrząc na zakrywającą ją chmurę kurzu, pomyślał z głuchym bólem, że takie czasy przyszły, w których starzy stali się dla swych dzieci tylko zawadą na drodze kariery.

44
{"b":"89250","o":1}