– Oj, Władek – Kaźmierz pokiwał z politowaniem głową nad naiwnością swego wspólnika. – Taż kiedy ty nauczysz sia ekonomicznie myśleć? My uruchomimy produkcję, myśliwe trafią, a państwo sobie dolary weźmie, tak?
– Tego pieniądz, czyj dzik – mruczał Kargul, któremu żal było marnować taki oryginalny pomysł na jednorazowy użytek.
– Dzików u nas jak pchłów w kożuchu – Kaźmierz zsiadł z grzbietu świni i oddaliwszy się o dwa kroki, przyglądał się z wysuniętym przez zęby językiem swemu dziełu. – Tylko skąd tych turystów wziąć?
Obszedł kojec i patrzył przez chwilę, jak Kargul drugą szczotką pracowicie pucuje podgardle wieprza. Od grzbietu aż po brzuch warstwa rozmazanej pasty pokrywa różową szczecinę, po której szczotka ślizgała się jak po mydle.
– Nie glansuj tak do połysku, Władyś – Kaźmierz przekrzywił głowę i krytycznie przyglądał się wspólnemu dziełu. – Taż to nie kamasze, tylko zwykła świnia.
– A widział ty kiedy zwykłą świnię, co by tyle pasty zużyła co kompania wojska?
– Ale za to z niej dzik wyszedł prosto cacusiany – delektował się Kaźmierz, obejmując wzrokiem zaczernioną już część wybranki. – Jak na obrazku.
Stanęli obaj ramię w ramię i przekrzywiając głowy, oceniali stan prac dekoracyjnych. Kargul nie był teraz taki przekonany co do efektu artystycznego jak przed chwilą, kiedy to zamierzał przejść od razu na produkcję seryjną. Zacmokał z troską, przesunął kapelusz na tył głowy, brudząc go pastą.
– Żeb'ja był bleszczaty choć na jedno oko, może by i uwierzył, że to cudactwo to dziki kaban.
– Bo ty jego znasz od takiego – Kaźmierz pokazał rękę na wysokości swojej cholewy. – Miastowe w żaden sposób nie połapią sia, że jego stworzyła ludzka cywilizacja! – podszedł do chrząkającego niechętnie wieprza, którego wyraźnie dręczył terpentynowy zapach pasty do butów, bo co chwila rzucał niespokojnie łbem i tarł ryjem o ściółkę. – Aj, na coż ta denerwacja – poklepał go przyjacielsko po karku, przemawiając jak do dziecka. – Żeb' on wiedział, jaka jemu bezlitośnie historyczna rola przypadłszy, to by on od razu poweselał…
– Śliny szkoda na te agitacje, jak on za chwilę prosto śmierci w oczy spojrzy – mruczał Kargul, jeżdżąc szczotką po ryju szarpiącego się wieprza. – Czego to ludzie nie wymyślą, żeb' te biurokrację złamać. Czysta wariacja: los fachowca w ręce kabana oddawać!
Kaźmierz przerwał na chwilę pastowanie podbrzusza wieprza i unosząc szczotkę w górę, pogroził nią Kargulowi:
– Władyś! Żeb' tylko pan młody ani dziewuchna nasza nigdy nie dowiedziawszy sia, co my przez kabana ich przyszłość na twardych fundamentach kolaboracji z dyrekcją PGR-u ustanowili…
Kargul skinął głową w milczeniu. Wyraz jego twarzy świadczył, że w pełni zdaje sobie sprawę ze swej odpowiedzialności: chłop nie od dziś musiał się chwytać różnych wybiegów, żeby nie dać się władzy ludowej, tak więc i ten przypadek mógł jedynie świadczyć, że nie zamarł w nich ten sam duch oporu, który ocalił ich przed blisko trzydziestu laty od wstąpienia do spółdzielni produkcyjnej. To wspomnienie znowu jakby ich zbratało bo przez dłuższą chwilę w milczeniu przerabiali świnię na przyszłą ofiarę myśliwskich pasji towarzysza Szproty.
Kaźmierz z wysuniętym na brodę językiem szorował troskliwie uszy wieprza. Kiedy ten zaczął się szamotać w kojcu, Kaźmierz zanucił pod nosem coś na kształt kołysanki, jakby chciał w ten sposób uśpić czujność ofiary: „Nie będę się żenił, bo mi baby nie trza.
Wolę na tym chlebie wychować se wieprza”…
– Aj, Kaźmierz, taż ona by musiała bezlitośnie durnowata być, żeb'
w to uwierzyła – Kargul smętnie pokiwał głową, jakby nie mógł się pogodzić z tym, że bierze udział w takiej manipulacji – Czy ona choć raz w tej łepecie sobie pomyślawszy, że odda życie dla naszej przyszłości?
Z podwórza dobiegła ich przez zamknięte drzwi chlewika kaskada radosnego śmiechu Ani, zupełnie jakby dziewczyna dosłyszała tę uwagę Kargula i nie była w stanie powstrzymać swej żywiołowej reakcji. Pawlak zamarł ze szczotką uniesioną w górę.
– Ano zacichnijmy – przyłożył dłoń do ucha, zostawiając na nim smugę pasty – Chyba, że ze szczęścia tak ona chichra sia!
– Aj, człowiecze – westchnął Kargul. – Młode to, byle czym weselą sia, a na nas starych cała czarna robota zlata.
– Możesz nie robić – zauważył Pawlak, zerkając spod oka na wspólnika. – Sam skończę.
– A potem będziesz chciał młodych pod swój dach wziąć – domyślił się Kargul.
– Ot, pomorek? A kto jemu posadę przez ten pomysł zagwarantował, a? – Kaźmierz klepnął świnię po zadzie jak wyścigowego konia, na którego postawił cały swój majątek. – Czyja głowa to wymyśliła, żeb' pójść na rękę dyrektorowi Pilchowi, a?
– Przeróbka twoja – zgodził się niechętnie Kargul – Ale kaban mój!
– Bo z wyglądu najbardziej paskudny był – pospiesznie rzucił Kaźmierz, żeby wspólnik nie miał wątpliwości, co zdecydowało o wyborze świni. Kargul jakby poczuł wyrzuty sumienia, że własnego tucznika zmusza do odegrania roli tarczy strzelniczej. Poczochrał pieszczotliwie świnię pod gardłem.
– Ja koło ciebie rok chodził, dbał, żeb' ty z wagi nie zleciawszy i skąd mógł wiedzieć, że ty do wyższej polityki przeznaczony… – zajrzał w oczy przyszłej ofierze towarzysza Szproty. – Jakby tak mnie kto chciał czarnym szuwaksem na Murzyna przerobić, tak ja by jego chyba kosą przegonił!
– Awo! Co takiemu kabanowi za różnica ginąć czarny czy biały? – Kaźmierz uniósł ryj świni do góry i nie zważając na rozpaczliwy kwik, zaczął pastować jej nozdrza. – Ważne, że on do kolaboracji indywidualnego rolnika z państwowym PGR-em przyczynia sia.
– Czy ten kaban na bohatera urodziwszy sia? Aż przykro pomyśleć: miał naturalną śmiercią od obucha paść, a jemu przyjdzie ginąć jak na wojnie.
– Na coż ta denerwacja, Władyś? Może być – przeżyje: Pore ja naznaczył mroczne, dam znak, wypuścisz ty jego z kojca. Póóójdzieee w rojsty!
Kaźmierz machnął szczotką, jakby już w tej chwili wyganiał z kojca przefarbowaną na dzika świnię w chaszcze.
– I szukaj wiatru w polu – Kargula wcale nie pocieszyła ta wersja, w której jego wieprzek miał uniknąć śmierci, przepadając w krzakach. – Jak będzie silnie przestraszony, taż on do drugiej gminy ucieknie!
– Wróci – Kaźmierz przeglądał pudełka po paście, szukając pełnego – Przecie swojska. Witia ją przepłoszył, a przyleciała z powrotem jak sobaka.
– A nie daj Bóg trafią? – niepokoił się Kargul, pastując teraz przednie nogi wieprzka. Kaźmierz miał już wyraźnie dość tych wątpliwości i obaw wspólnika: on dał pomysł, by wyjść z sytuacji, a Kargul tylko świnię – a i to cały czas kombinuje, jakby jeszcze na tym zyskać. Zamiast wykonać zadanie, to partaczy robotę, narażając ich przyszłość.
– Oj, Władek, z ciebie bezlitośnie niezdały człowiek. Ty lepiej by pisanki robił – z wyrazem niesmaku pokazał pozostawione na boku wieprza sinobiałe plamy: – Taka robota dobra na Wielkanoc. Mówił ja tobie: kupić dwadzieścia pudełek pasty.
– Wziął wszystko, co było w GS-ie – bronił się Kargul.
– Ot, pomorek. Jak my teraz wypadniem? – Kaźmierz cofnął się i badawczo przyglądał się wieprzkowi. Kargul wzruszył ramionami.
– Czy to do nas ma strzelać?
Kaźmierz zmierzył go groźnym spojrzeniem. Czuł się odpowiedzialny za obiecany towar. Klepnął świnię po zadzie i zobaczył w tym miejscu białą łatę. Może by tak sadzą dokończyć?
– W nocy każdy kot czarny – Kargul cofnął się aż do progu chlewika i krytycznym okiem przyglądał się przefarbowanemu tucznikowi. – Ano, Kaźmierz, obróć ty jego. No z profila on prosto wymarzony dzik!
– A od ogona on zajść się nie da – uspokajał sam siebie Pawlak. – On zawsze silnie strachliwy był.
Największy jego niepokój budziły uszy i ogon rzekomego dzika.
Ustawił farbowańca frontem do Kargula i patrzył pytająco na sąsiada. Czekał na ocenę niczym malarz na wernisażu swych dzieł.
– Cacany – Kargul przechylił głowę, zmrużył oczy, jakby celował z fuzji. – Nic tylko nim dzieci straszyć.
– No to o co tobie więcej idzie, a?
– Trochę on felerny. Szablów nie ma – Kargul patrzył przez zmrużone powieki na ryj wieprza. – Takiego łba nad łóżko nikto nie powiesi.
– Awo! Przekona ich sia – Kaźmierz, jak zawsze, starał się znaleźć jakieś praktyczne wyjście. – Teraz wszystko felerne. Jak sejm i zaopatrzenie szwankuje, to i dziki mogły też zejść na psy. Taż mógł się trafić taki czut-czut nieudaczny…
Kargul pokręcił z powątpiewaniem głową. Uniósł w górę skręcony w precelek ogon wieprzka i spojrzał wymownie na Pawlaka, jakby to on był winien, że natura wyposażyła ich ofiarę w tak mizerną ozdobę.
– A to-to jak zagadasz?
– Usztywnim – bez najmniejszego wahania Kaźmierz zdecydował się naprawić błąd natury. – Drutem się okręci. A te myśliwce za ważne, żeb' ogona czepiać sia.
Kargul jednak miał teraz wciąż same zastrzeżenia do wyprodukowanego prototypu: a to ogon był za wiotki, a to sierść za gładka, a to uszy za miękkie.
– Nie bojaj sia – Kaźmierz pstrykał palcami w opadające uszy wieprzka, jakby strącał stonkę z liści kartofli. – Jak będzie silnie przestrachana, zaraz uszy sztorcem postawi.
Chcąc przekonać wspólnika, zapowiedział próbę generalną tego całkiem nowego gatunku ssaka. Trzeba go obejrzeć w ruchu. Co innego, jak wieprz stoi pokornie w kojcu, a co innego, jak słysząc palbę zacznie wiać, ratując swe życie. Wyciągnął deski z boku kojca, ale pastowana świnia ani drgnęła. Porwał derkę, którą miał zamiar przykryć kojec w czasie transportu tego okazu, którego próżno by szukać w jakichkolwiek atlasach zwierząt. Machnął derką, kopnął go pod ogon, ale wieprz stał nieporuszony jak na cokole pomnika.
– Ty co, zbiesił sia?! – wrzasnął na niego Pawlak.
– Człowiecze, i na co nam było czynić takie inwestycje, jak on drętwy? – Kargul zdjął kapelusz z głowy i w geście rezygnacji trzepnął nim o posadzkę. – Na pomniku jemu stać! On taki sam bambaryła jak ten Lenin w Lutomyślu na rynku.
Nagle drzwi od chlewika zaskrzypiały. Kaźmierz rzucił się w stronę kojca i okrył go derką, by zasłonić wieprzo-dzika przed niepowołanymi oczyma. Przestraszony nagłą ciemnością wieprz kwiknął rozpaczliwie, wierzgnął i zrzucając z siebie derkę szurnął do przodu niczym sprinter na starcie.