Rozległ się rozpaczliwy krzyk Maryni. Stała w drzwiach chlewika z ręką przy ustach, jakby chciała zdławić krzyk strachu.
– Ot durna – zgromił ją Kaźmierz. – Czego boi sia?
Z wybałuszonymi oczyma wcisnęła się w róg chlewika.
– Taż to dzika świnia! – Marynia dopadła Kargula i schowała się za nim. Słysząc ten okrzyk Kaźmierz rozjaśnił się cały w uśmiechu pełnym dumy. Patrząc na Kargula, rzucił z triumfem:
– Widzisz, jaka ta rozdziawa silnie przestrachana?! – uspokojony reakcją Maryni zaczął wycierać czarne od pasty dłonie o kamizelkę.
– Teraz już nie ma na nas mocnych!
Zagnał wieprzka do kojca i pogładził go po łbie, jakby dziękując za wrażenie, jakie wywołał na jego żonie. Marynia przenosiła spojrzenie ze świni na czarne od pasty ręce Kargula, na porozrzucane po podłodze puste pudełka po paście, na szczotki.
– Powariowali, czy co?
– A coż jej oczy dęba stanęli jak u czerepachy? – Kaźmierz wskazał dumnym gestem miotającego się w kojcu wieprzka. – Tu o nasze przyszłość idzie!
– Kaźmierz – załamała ręce Marynia – Jaka to przyszłość będzie jak od zwykłej świni ona zależy?
– Ot, koczerbicha jedna! – ściął ją wściekłym spojrzeniem jak kosą ścinał chwasty przy drodze. – Teraz to jest dzik! Zapamiętaj to sobie i cicho-sza.
– Taż to oszukaństwo!
– Ot, dziermoli – Pawlak wzruszył ramionami, jakby nie było o czym mówić. – Jakie tam oszukaństwo? Zwyczajna polityka.
– Nawet baran, jak chce do znaczenia dojść, na lisa on musi przefarbować sia – poparł wspólnika Kargul.
Pawlak podszedł do Maryni i z groźną miną zapowiedział:że o tym, co tu się dzieje, nikt nie może się dowiedzieć. Ani młodzi, ani dyrektor, ani ten myśliwy, dla którego cały ten cyrk urządzili.
Kiedy Pawlak instruował żonę, Kargul podszedł do kojca i pieszczotliwie posmyrgał za uszami swego wychowanka.
– No, maleńki, żeb' ty się nam aby dobrze sprawił. W tobie cała nasza przyszłościowa nadzieja.
– Aj, Bożeńciu – westchnęła Marynia, kręcąc głową bardziej nad swoim losem niż nad losem przerobionej na dzika świni. – Jak Tyś dopuścił, żeb' człowiek przez świnię protekcji dochodził, to już koniec świata…
„Dziewczyny oszukane przez mężczyzn nie nadają się nawet na świadka na czyimś ślubie. Wszystkie uwiedzione są wrogami nie uwodzicieli, a tych, co się uwieść nie dały. Pojechałam rowerem na pocztę, żeby zadzwonić do Wrocławia i zaprosić Irmę na świadka do Urzędu Stanu Cywilnego. Jak usłyszała, że wychodzę za mąż, to spytała, czy już jest po fakcie z moim narzeczonym (ale sformułowanie!). Jak powiedziałam, że nie, to się wyśmiała, że kupuję kota w worku, bo może się okazać, że w nocy będzie mi się podobał mniej niż za dnia i że ona nigdy by nie wyszła za mąż za kogoś nie sprawdzonego w łóżku. Jak jej powiedziałam, że Zenek wyciągnął mnie z wody, to zaczęła drwić, że takie udawaczki jak ja zawsze się topią na płytkiej wodzie w obecności ratownika. A kiedy spytałam, czy już złapali tego uwodziciela, co miał takie samo imię jak mój narzeczony i podawał się za asystenta, to usłyszałam, że się wyśmiewam z cudzego nieszczęścia i że teraz iść za mąż dziewicą to kompromitacja, bo znaczy, że się nie było obiektem prawdziwego pożądania. Powiedziałam że w takim razie ona jest nieskompromitowana i Irma rzuciła słuchawkę. Chciałam się nałykać świata, a teraz to myślę, że może tylko na prowincji potrafią tak się kochać jak ja i Zenek? Jak wracałam z Lutomyśla, kupiłam sobie nocną koszulę (mocno wycięta i taka krótka, że właściwie to wcale jej prawie nie ma). Ale kiedy mnie Zenek w niej zobaczy?
Słyszałam, jak babcia Marynia rozmawiała z babcią Kargulową, że ślub będzie w moje imieniny, ale noc poślubna dopiero po organach, bo teraz tylko idzie o podkładkę do posady i odroczenia wojska…”
Był wieczór, kiedy Ania skończyła pisać kolejną stronę pamiętnika.
Stanęła przed lustrem w nowej koszuli, by zobaczyć się oczyma Zenka. Zdejmowała ją z siebie kilka razy jakby ćwiczyła przed premierą najważniejszą scenę sztuki. Ale kiedy dojdzie do tej premiery, skoro Zenek stoi twardo na gruncie naukowego światopoglądu? – zastanawiała się dziewczyna, patrząc w lustrze na swe bujne ciało jak na owoc, który się marnuje w tym lipcowym upale.
W tej chwili z bramy obejścia Pawlaka wytoczył się wóz, zaprzężony w klaczkę i ogiera. Obok Pawlaka, który dzierżył lejce, tkwił Kargul; na wozie zaś telepała się jakaś skrzynia, przykryta baranicą. Pawlak cmokał na konie, skłaniając je do raźnego kłusa.
Kargul strzygł niespokojnie oczyma na boki, jakby wieźli nie własnego wieprza, lecz beczki z zacierem na bimber.
– No jak, dycha? – spytał półgłosem Pawlak. Kargul uchylił baranicę i stwierdził, że kaban rozbojarzył się w kojcu, jakby jechał do lochy, co się latuje, a nie na swoją zgubę.
Po drodze pozdrowił ich młynarz Kokeszko, ze zdziwieniem wpatrując się w baranicę, spod której dobiegał przygłuszony kwik.
– Aby do lasa dotarabanić sia, a już my bitwę wygrali – mruczał pod nosem Kaźmierz, uchylając grzecznie czapki w odpowiedzi na ukłon przejeżdżającego na rowerze listonosza Żebrowskiego.
Każdy znajomek wydawał się mu zagrożeniem. Groził demaskacją, mógł zachwiać fundamentem ich przyszłości, dla którego gotowi byli ponieść ofiarę z okazałego tucznika. Cała nadzieja była w tym, że nikt ich po drodze nie nakryje na tym szalbierstwie oraz że ów myśliwy na widok dzikiego zwierza chybi. Wówczas oni dotrzymaliby umowy wobec dyrektora Pilcha, ten zaś zrehabilitowałby się wobec inspektora Szproty. Szprota mógłby mieć pretensje jedynie do siebie samego, że się nie sprawdził jako strzelec.
Las był coraz bliżej, ale na drodze pojawiła się niespodziewanie przeszkoda w osobie wójta. Fogiel właśnie wyszedł z gospody, ocierając wąsiska z piany po ciepłym piwie, kiedy ujrzał zbliżający się zaprzęg. Patrzył na klaczkę i deresza nieomal jak na swoje: miał obiecane, że gdy załatwi Zenkowi posadę w Gminie i odroczenie z wojska, Pawlak odstąpi mu oba konie ze sporym upustem. Sam się przecież zgodził, że wobec mechanizacji koń to przeżytek…
Na widok wójta Kaźmierz skierował spojrzenie w przeciwną stronę, polecając półgłosem Kargulowi to samo. Obaj więc zwrócili głowy w lewo, jakby sam widok „Gospody Ludowej” napawał ich obrzydzeniem.
Wójt machał ręką, wołał do nich, zapraszając gestem na piwo.
Chwycił się zatyłka wozu, a kiedy podcięte batem konie ruszyły z kopyta, zaczął przebierać nogami, żeby nie stracić kontaktu z załogą wozu. Dysząc głośno, deklarował gotowość zapłacenia już w tej chwili zaliczki za oba konie.
– Pieniądze wezmę, jak konia będę chciał zbyć sia – rzucił przez ramię Kaźmierz, zupełnie jakby zapomniał, że jeszcze rano obiecywał wójtowi poważne ulgi w transakcji.
– Powiedziałeś, Pawlak, że aby ci ich na ślub potrzeba – przypomniał wójt, z wysiłku sapiąc, ale nie puszczając zatyłka wozu. – Warto na ten kawałek drogi do Urzędu konie zaprzęgać?
– Do Urzędu to ja taksówkie wynajął, a na prawdziwy ślub to one pójdą w paradnym przystrojeniu.
– Weź choć zadatek na nie – Fogiel jedną ręką trzymał się wozu, drugą wyciągał z kieszeni spięty gumką plik banknotów. Wtedy Kaźmierz wstrzymał konie i oświadczył zaskoczonemu natrętowi, że on wcale nie musi mu teraz koni sprzedawać, bo znalazł lepszą posadę dla Zenka, niż ta, którą mógł wójt zapewnić. Fogiel spojrzał na Kargula, jakby u niego szukał wyjaśnienia przyczyny tak nagłej zmiany frontu: przecież obiecali konie za posadę? Co lepszego mógł Pawlak znaleźć, skoro z PGR-u na udry poszedł do tego stopnia, że milicja tam była kombajn odbierać!?
– Iiii tam, wójt to tyle wie, co zje – z wyższością stwierdził Pawlak. – Ja lepszy tam z tyłu na wozie klucz do szczęścia Ani i Zenka znalazłszy…
W tej właśnie chwili ów klucz do szczęścia zaszamotał się w kojcu.
Spod baranicy do uszu zdumionego wójta dobiegło pochrząkiwanie.
– A co wy tam wieziecie?
– Aj, Bożeńciu, wójt prosto niemożliwie ciekawy stał sia – zdenerwował się Pawlak i podciął konie. Wójt usiłował dosięgnąć baranicy. Zacisnął jej skraj w garści, ale Kargul całym ciężarem ciała opadł na wierzch kojca, przyciskając baranicę swoim ciężarem. Wójt został z oddartym kawałkiem w ręku, dręczony pytaniem, co też mogło się stać, że tamci nie potrzebują już jego protekcji.
Zbawienny las był coraz bliżej. Mieli już skręcać z wiejskiej drogi w polny trakt, gdy natknęli się na Jadźkę i Witię. Kaźmierz zwolnił, żeby nie wyglądało, że jadą do pożaru. Wójt z daleka rzucił pytanie, skierowane do dzieci Pawlaka i Kargula:
– Nie wiecie, co tam wasi wiozą w tej skrzyni?
– Może zmądrzeli i pana młodego wywożą do lasu! – głośno rzuciła Jadźka, a Witia dorzucił od siebie: – Szkoda, że wy telewizji dzisiaj nie oglądali!
Kaźmierz ściągnął lejce, żeby do tamtych dotarło, co on miał im do powiedzenia na temat telewizji:
– Jak ja na wasze durackie gęby patrzę, to mnie za dwie telewizje wystarczy! My tu o przyszłość ziemi zabiegamy, a te trutnie zatracone czas na te telewizacje marnują!
– Dzięki niej może Ania życia nie zmarnuje – Jadźka darła się coraz bardziej piskliwym głosem. – Oszusta przyhołubili!
Witia, zauważywszy rosnące zaciekawienie wójta i pomny ostrzeżeń kaprala Marczaka, jął odciągać żonę, by przedwcześnie nie zdradziła, jakiego to asa mają w rękawie.
– Oddajcie córkę! – Jadźka wyrwała się z jego uścisku.
– Chcą zobaczyć, że nasza dziewuchna śliczniusia odziana na ślubie będzie, niech przyjdą do Urzędu obejrzeć!!
– Prędzej może na sądzie się spotkamy!
– Ot, koczerbicha jedna – Pawlak uniósł się z siedzenia i usiłował dosięgnąć synową choć końcem bata. – Ty mnie sądem grozisz? Kociubą ciebie prześwięcić!?
W tym momencie konie przerażone krzykiem Pawlaka i świstem bata poderwały się do galopu. Kaźmierz, jak zdmuchnięty płomień świecy, zniknął z pola widzenia Jadźki i Witii, waląc się na plecy w słomę tuż obok kojca, w którym pochrząkiwał niespokojnie wypastowany na czarno wieprz. Przez chwilę jego nogi w cholewach majtały się w powietrzu. I tak wóz wraz z dziwnym ładunkiem i pasażerami zniknął z pola widzenia Jadźki, Witii oraz wójta Fogla.