– Przecież to ten sam, co narzeczony naszej Ani!
Słowo „narzeczony” przeszło jej przez usta z takim trudem, jakby miała przełknąć muchomor sromotnikowy. Teraz jednak kapral zrozumiał wagę ich podejrzeń. Mimo to nie podjął na razie żadnych działań, gdyż jak przystało na milicjanta, Franio składał się głównie z samych wątpliwości.
– A kto potwierdzi tożsamość?
– O, patrzaj, jaki to skrupulant – Jadźka przeniosła wzrok na portrety dostojników, jakby brała ich na świadków, że współpraca z władzą nie jest lekkim zajęciem. – A kto potrzebny, żeby potwierdzić ich tożsamość?
Franio idąc w ślad za jej spojrzeniem obejrzał się odruchowo przez ramię. Z portretów patrzyli na niego uważnie pierwszy sekretarz i prezes rady ministrów, jakby czekając na jego decyzję. Franio wyprostował się, obciągnął mundur.
– Proszę mi tu na posterunku prowokacji nie urządzać, bo towarzysz Gierek ani Jaroszewicz nie mogą być, niestety, przyrównywani do uwodzicieli.
– Niestety – przyświadczył Witia, używając słówka, którym wciąż podpierał się kapral. – Ale to, że oni nie są, jest tak samo pewne, że tamten jest oszustem!
– Jaki macie dowód, że to ten sam, niestety? Kto potwierdzi jego tożsamość?
– Najpierw przymknąć, potem potwierdzić – Witia uznał politykę faktów dokonanych za rzecz oczywistą. Najlepiej złapać przestępcę na gorącym uczynku. A tu czas nagli. Każda chwila się liczy! Niech Franio nie udaje głupiego. Dobrze wie, że dziadkowie porwali ich córkę, gwałtem ją dla siebie chcą żenić.
Franio westchnął ciężko. Rozumiał ból rodziców, ale bał się wtrącać w rodzinne sprawy. W dodatku Ania skończyła już lat osiemnaście, prokurator nic już do tego nie ma, niestety. Jak się dziewczyna da uwieść – to już na swój własny rachunek.
– Ale do niego prokurator może coś mieć – naciskał Witia. – Chce Franio mieć pewność, że to ten sam, niech dzwoni do telewizji we Wrocławiu i tam mu podadzą wszelkie dane. Powiedzą, jak wyglądał i ile zła moralnego zdążył posiać w całym ich województwie!
– Jak go nakryjecie, awans murowany!
– Żeby za każdą uwiedzioną dawali awans, to ja bym już dawno generałem był, niestety – stwierdził Franio, przybierając minę człowieka, któremu obce są ambicje karierowicza. Ale jak u każdego milicjanta, wyraz twarzy nie odzwierciedlał prawdziwych uczuć.
Widać wizja awansu wpłynęła w końcu na ostateczną decyzję Frania: zaczął kręcić korbką telefonu, żeby zamówić połączenie z wrocławską telewizją. W głębi duszy liczył na to, że szarość milicyjnego życia w gminie Rudniki zostanie przerwana wydarzeniem na skalę co najmniej wojewódzką. Może nawet trafi do telewizji jako ten, co zdemaskował oszusta?
Aż zbielały palce kaprala, zaciśnięte na korbce. Rozgrzał się od kręcenia bakelitowy aparat telefoniczny, ale w żaden sposób nie udało mu się nawiązać łączności z centralą – a co dopiero z Wrocławiem. Otarł rękawem munduru spocone czoło. Wstał zza biurka, sięgając po raportówkę.
– Nic z tego, niestety – pokręcił głową z ubolewaniem, patrząc na telefon. – Technika nawala. Telewizja do nas dociera, niestety, a my do niej nie!
– Jak to?! – Jadźka, która czekała na ławce pod plakatem „Strzeż się chorób wenerycznych”, zerwała się jak oparzona – nie weźmiecie go jak stoi?!
Zgodnie z zasadami zachowania tajemnicy służbowej Franio zrobił minę, która miała oznaczać: „nic ci do tego, babo”. Zapiął obciążony kaburą pas i skierował się ku wyjściu. Jadźka zastawiła mu drogę własnym ciałem.
– Jak go nie aresztujecie, to ja do rejonu zamelduję o kumoterstwie z Pawlakami!
– Po primo pierwsze, wy też Pawlaki, a po primo drugie, do rejonu to ja go już osobiście w obrączkach odstawię, niestety – rzucił Franio z miną niepokonanego szeryfa, do której nie pasowały wytrzeszczone oczy zająca. – Najpierw muszę mieć, niestety, tamtą uwiedzioną, żeby mu ją stawić do oczu – użył zwrotu z żargonu milicyjnych protokółów. – Przywiozę ją i zrobimy taką konfrontację, że aż ziemia zadrży!!
Widać już wyobrażał sobie to drżenie ziemi na podwórzu Pawlaka i Kargula, bo zerknął na portrety przywódców, jakby się chciał upewnić, czy ci słyszą i widzą, na kogo naprawdę mogą liczyć. Jak on działa – to wióry lecą! Zaraz ruszy motorem do Wrocławia, w telewizji dowie się o tę uwiedzioną pannę Blankę i osobiście przywiezie ją do Rudnik, by postawić Zenobiuszowi Adamcowi do oczu.
– A jak Franio nie zdąży przed ślubem?
– Tej Blanki?
– Naszej Ani i tego oszusta.
– Tym lepiej, niestety – nie zwracając uwagi na pełne przerażenia spojrzenia Witii i Jadźki, kapral uzasadnił rzeczowo; dlaczego to z punktu widzenia prawa byłoby korzystne opóźnienie działań. – Będzie wtenczas oskarżony o potrójną bigamię, niestety.
– A Ania?!
Franio Marczak widział wbite w siebie dwie pary oczu, w których czaił się ból i niepokój o los córki. Ale on wiedział, co mówi: po primo pierwsze – to przyłapać przestępcę na gorącym uczynku, po primo drugie – to mieć świadków. A co do Ani, to unieważni się ślub, niestety…
– Ale nocy poślubnej nie da się unieważnić! – Jadźka oskarżycielsko wycelowała palec w pierś kaprala. Ten potwierdził jej obawy skinieniem głowy i ulubionym słówkiem „niestety”.
– Sprawiedliwość wymaga ofiar – rozłożył ręce. – Ale prawo jest prawem, niestety. Trzeba działać przez zaskoczenie – to powiedział już konspiracyjnym szeptem, jakby w obawie, że jego plan taktyczny przestanie być tajemnicą służbową. – Biorę to na siebie, niestety.
A wy idźcie do domu i czekajcie. A nikomu ani mru-mru.
Wytrzeszczył znowu swoje wypukłe zajęcze oczy i położył palec na ustach, oglądając się na portrety, jakby odbierał od Jadźki i Witii przysięgę milczenia. Obydwoje skinęli równocześnie głowami i wydawało im się, że postacie z portretów spojrzały na nich z większym ciepłem.
Stali w milczeniu na schodkach, obserwując przygotowania kaprala do akcji. Moszcząc się na siodełku motocykla Franio przyciągnął na brzuch raportówkę. Wyjął z niej kajdanki, potrząsnął nimi w powietrzu, patrząc wymownie na Jadźkę i Witię. Miało to oznaczać, że mogą być spokojni: jeśli nawet Urzędnik Stanu Cywilnego wręczy Ani i Zenkowi złote obrączki, to on, Franio, ma dla tego oszusta o wiele lepsze, z nierdzewnej stali.
Ruszył ostro drogą do Lutomyśla, jakby gnał odebrać już czekające na niego kapitańskie szlify.
Jadźka, zamiast do domu, skręciła w prawo.
– Ty gdzie? – spytał Witia.
– Do kościoła. Pomodlić się.
– Za Anię?
– Za tego oszusta – widząc zaskoczenie na twarzy męża, wyjaśniła z zaciętą miną – Niechby ten drań jak najwięcej dotąd uwiódł. Wtedy by dostał wyrok jak na kościelnym ślubie: dożywocie!
„Przymierzałam welon i aż mi żal, że nie będę go mogła nigdy włożyć. Ale przynajmniej, choć nie wezmę kościelnego ślubu, to sobie zrobię zdjęcie, żeby moje dzieci widziały, jak mi ślicznie było w ślubnym welonie.
Pełna kultura, Francja elegancja. Ale skąd do fotografii mirtowy wianek? Jeszcze kilka dni temu zastanawiałam się, czy po cywilniaku a przed kościelnym można stracić wianek (jak to śmiesznie określa babcia Anielcia). Pytałam się siebie, czy to grzech? A teraz wiem, że grzechem jest, jak człowiek coś robi przeciwko sobie. Moja próba samobójstwa była grzechem – a okazała się szczęściem. Jeśli ktoś mi uratował życie, to chyba ma prawo mieć mnie całą razem z duszą? Zresztą żyjemy w dwudziestym wieku i nawet sam Pan Bóg musi się zdobyć na trochę luzu, inaczej by się strasznie nudził. Najważniejsze, że Zenek się we mnie zachwycił (sam to powiedział), a ja mam drzazgę w sercu, którą tylko on może wyjąć. Jesteśmy dla siebie stworzeni, choć ja jestem tradycyjna, a Zenek nowoczesny, ja romantyczka, a on jest ścisłowcem. Zna na pamięć procenty wzrostu dochodu narodowego od 1970 roku. Jako wychowanek domu dziecka wierzy tylko w portrety i hasła. Dla niego nie istnieje Święty Mikołaj, tylko Dziadek Mróz; liczy się 1 maja, a nie 3-ci, święto niepodległości nie kojarzy mu się z listopada, jak moim dziadkom, tylko z 22 lipca! Ja się mogę z tym pogodzić, ale dziadkowie? Ale czy mam żyć do tyłu? Zenek w końcu bierze ślub ze mną, a nie z nimi, a pieniądze najwyżej zwrócimy.
Ciekawe, co oni zrobią, jak się dowiedzą o Zenka światopoglądzie?”
Tymczasem Pawlak i Kargul zajęci byli w tej chwili zupełnie czymś innym niż rozpatrywanie światopoglądu przyszłego męża Ani.
Zamknęli się w chlewni, z której wygnali wszystkie tuczniki z wyjątkiem tego najbardziej kostropatego, który zdaniem Kaźmierza właśnie ze względu na swą postawę nadawał się do odegrania historycznej roli w życiu ich rodziny. Na cementowej podłodze leżały rozrzucone puste pudełka po czarnej paście. Kaźmierz, wysuwając język przez zęby, jak to robią dzieci przy wiązaniu sznurowadeł, kolistym ruchem zaczerniał szczotką białawą powierzchnię świńskiego zadu. Okraczył zwierzę, jakby miał zamiar go dosiąść i pogalopować wierzchem, siedząc plecami do świńskiego łba. Kargul klęczał na podłodze, przytrzymując za tylne nogi zniecierpliwionego wieprza.
– Oj, nie lubisz ty tego, nie lubisz – mruczał Kaźmierz, mażąc szczotką pod zakręconym w precelek ogonem. – To dla ciebie nie w guście.
– Ot, tobie na! Taż nawet świnia nie lubi, jak się robi z niej wariata – stwierdził Kargul, próbując dłonią rozsmarować pastę na białym boku wieprza. – Opryskiwaczem raz-dwa by poszło.
– Amerykańska technika dobra przy masowej produkcji – Kaźmierz potraktował widać poważnie propozycję Kargula. – Na prototyp ręczna robota opłaca sia.
– Zagraniczne turysty płacą państwu twardą walutę za każdego dzika – Kargul snuł dalej ekonomiczne kalkulacje. Z początku był zaskoczony pomysłem Pawlaka: jak nie zrobisz z wody bimbru, tak nie uda się przy pomocy szuwaksu przefastrygować domowej świni na dziką lochę. Kaźmierz jednak się upierał przy swoim: teraz przyszły takie czasy, że wszystko jest farbowane. Jak Gierek może mówić o PRL-u jako o demokracji, to i zwykła świnia może udawać dzika! Długo wybierał spośród tuczników w chlewie egzemplarz najbardziej nadający się do przeróbki. Upatrzył sobie sztukę o zmierzwionej szczecinie, wydłużonym pysku i – jak to sam określił – kostropatej posturze. Umieścili ją z Kargulem w zbitym z desek kojcu. Za pomocą szczotki i pasty Kaźmierz podjął się dokonać przeróbki. Kargulowi zlecił jedynie prace pomocnicze: miał trzymać wyrywającą się świnię za nogi i od czasu do czasu dać jej po łbie, żeby przykucnęła. Kargul patrzył z początku nieufnie na dzieło Pawlaka, ale w miarę pogłębiania się artystycznego efektu począł się angażować w program tej transformacji domowej nierogacizny w dziką zwierzynę. Po chwili gotów był uznać to za swój pomysł i pragnął go rozwinąć niemal na skalę przemysłową: czy nie mogliby nawiązać koprodukcji z państwem i zamiast tego prototypu wypuścić większą serię takich malowanych dzików jako cel dla zagranicznych myśliwych?