Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Tu żaden paragraf naruszony nie był – Pawlak szukał poparcia swej tezy u dyrektora Pilcha. Ten nabrał w płuca powietrza, jakby chciał wydać jakieś ważne oświadczenie dla prasy, ale nie wiedząc, co powiedzieć wpatrzonym w niego członkom karnej ekspedycji, wykonał nieokreślony gest i mruknął, że wszystko gra…

– A kombajn? – twarz Frania znów przypominała przestraszonego zająca, który stojąc słupka wietrzy nadchodzące zagrożenie.

– W ramach sąsiedzkiej pomocy – wykrztusił z siebie Pilch, powodując, że teraz już Franio sprawiał wrażenie zająca, który złapał się we wnyki. Szarpnął się do tyłu, jakby czym prędzej chciał dopaść motocykla i pojechać zameldować wyżej o odkrytym nadużyciu. Kaźmierz położył mu rękę na ramieniu. Widać było, że wyraźnie współczuje doli milicjanta, niezdolnego pojąć, że życie nie jest takie proste, jak donos czy paragraf.

– A coż ty taki zadziwiony, a? Żeb' ty, Franiu na ślub Ani założył defiladowy mundur! Ślub będzie głośny. Może być przyjdzie kogo pałką po łbie pogłaskać, żeb' on przykucnął. A gości nie byle jakich spodziewamy się – wymownie obejrzał się na Pilcha, chcąc mu dać do zrozumienia rangę gości. Dyrektor, choć cały czas przestępował nerwowo z nogi na nogę, jakby już chciał biec prosto do wyznaczonej na polowanie dąbrowy, uśmiechnął się przymilnie.

Podoba ze zgrozą obserwował, jak na jego oczach dyrektor zdradza interesy PGR-u, nie dążąc wcale do ukarania „tych dziadów zabugalskich” – jak ich sam nazwał, gdy porwali mu kombajn. Ale nie tylko on i kapral Marczak nie rozumieli, co zaszło między Pilchem a Pawlakiem.

Nie mniej zaskoczony Kargul obserwował przyjazny gest dyrektora, który położywszy rękę na ramieniu Pawlaka oddalał się w stronę bramy. Najwyraźniej uzgadniali coś między sobą, pokazując sobie wzajemnie zegarki.

Kargul i Zenek otworzyli szeroko wrota stodoły. Podoba wdrapał się na „bizona”, z góry patrząc na Zenka z nienawiścią, która nie pozostawiała wątpliwości co do tego, że chciałby go widzieć pod kołami maszyny.

– I co? – spytał Zenek Kargula. – Wywali mnie?

– Coś mi się widzi, że prędzej ty premie dostaniesz, jak zwolnienie – mruknął Kargul, sam nie mogąc pojąć, czym Kaźmierz nakłonił Pilcha do takiej fraternizacji.

Kombajn ruszył przez podwórze. Siedzący na szczycie tej ruchomej góry Podoba nie spostrzegł nawet, że wpasowując się w bramę obejścia, miażdży pozostawiony tam przez siebie rower. Rozległ się zgrzyt i koła kombajnu zrobiły z roweru coś, co przypominało sprężyny wypatroszonej kanapy.

– Zapłacicie mi za to, dziady zabugalskie! – wrzasnął Podoba, oglądając się z rozpaczą na to, co jeszcze przed chwilą było jego rowerem. Przez to zapatrzenie zahaczył o tył „warszawy” dyrektora Pilcha. Dyrektor zaczął wygrażać mu pięścią: „Jak jedziesz, patałachu? Mało że dzików nie chciał wystawić, to jeszcze po pijanemu jeździ!”

– To ja piłem?! A kto te „warszawę” tak po pijaku poharatał?! – darł się w odpowiedzi Podoba, dla którego był to dzień samych strat: stracił godność, kombajn, a teraz rower, zyskując w dodatku opinię pijanego, choć do tej pory nie miał w pysku więcej jak dwie setki…

Jadźka z Witią dotarli na drugi koniec wsi Rudniki w momencie, gdy z bramy Pawlaków wytoczyło się czerwone cielsko „bizona”. Kombajn wyprzedził motocykl kaprala Marczaka. Na jego widok Jadźka stwierdziła z ulgą, że niepotrzebna była ich fatyga, milicja już tam była.

– Prędzej za „deptanką”, jak za tym oszustem – Witia domyślił się, że przyczyną kontroli w obejściu jego ojca mógł być donos o pędzeniu samogonu na wesele. – Widzisz przecie, że Franio nikogo w koszu nie wiezie.

Franio zbliżył się ku nim. Głowa w plastykowym hełmie podrygiwała na każdym wyboju jezdni. Nawet mu się nie śniło, że wedle opinii rodziców Ani ma szansę na błyskawiczny awans.

– Będzie nam jeszcze dziś dziękował – Witia machaniem ręki zatrzymał motocykl. – Jak on tego uwodziciela swoją czapką nakryje, zaraz mu belka przybędzie!

Liczył, że szansą awansu skusi kaprala do współdziałania w zdemaskowaniu oszusta. Trzeba było działać szybko i sprawnie, inaczej sprawy zajdą za daleko: wyznaczony na imieniny Ani dzień ślubu zbliżał się nieuchronnie, a po ślubie nastąpi noc poślubna i stan posiadania Ani zostanie raz na zawsze naruszony. Pełen determinacji Witia wybiegł na środek drogi. Franio zatrzymał się.

Jego twarz znowu przypominała swym wyrazem mocno przestraszonego zająca.

– O co chodzi?

– O twoją karierę – rzucił Witia, a Jadźka potakująco skinęła głową. Minął ich w tej chwili „bizon” z Podobą za kierownicą, a za nim przejechała poobijana „warszawa” dyrektora Pilcha.

Bystre oczy Jadźki dostrzegły Pawlaka i Kargula, wyglądających zza bramy. Patrzyli w ślad za oddalającą się ekspedycją karną, jakby chcieli się upewnić, czy zagrożenie bezpowrotnie minęło. Na ich widok Jadźka wykrzywiła się z nieukrywanym obrzydzeniem:

– Kindnapery! Ciekawe, czy paczki będą mu do więzienia słać!

– Komu?

Franio wytrzeszczył na nią oczy, a jego wystraszona mina wskazywała, że spodziewa się jakiegoś zagrożenia.

– Zawieź ty nas na posterunek, a dowiesz się, jaką my dla ciebie mamy niespodziankę.

Jadźka wcisnęła się do kosza, Witia ulokował się na tylnym siedzeniu „jawy” i objąwszy w pasie Frania, szepnął mu jeszcze do ucha, że jak dobrze pójdzie, to oni cnotę córki ocalą, a on sierżantem zostanie.

Z daleka odjazd motocykla obserwowali Pawlak i Kargul. Widząc, jak ich dzieci szukają oparcia w milicji, obaj równocześnie pokręcili z goryczą głowami. Kaźmierz jak zwykle był szybszy z komentarzem.

– Patrzaj tylko, Władek, kogo ty wychował! Prosto bezlitosna zgryzota – wyjrzał jeszcze na drogę, jakby spodziewał się, że może Bóg się zlituje i Jadźka wypadnie z kosza motocykla. – Twoja córka to ziółko spod ciemnej gwiazdy: władzę ludową chce przeciw nam buntować!

– Taż Witia też na tej czortopchajce telepał sia…

– A kto jego podbechtał, a? Wiadomo, chłop w portkach miesza, a baba w rodzinie. Twoja Jadźka tam wszystkim kręci!

– Bo ma głowę po mnie – Kargul skorzystał z okazji, żeby choć raz zademonstrować przewagę nad szybszym sąsiadem. – Jak Ania.

– Aha, trafił! – przyświadczył ku jego zdumieniu Kaźmierz i zaraz dodał ze złośliwym grymasem. – Widać po kim ma głowę, bo egzaminy oblawszy…

– Boś się o to modlił.

– Ot, choć raz prawdę przyznał, że to ja wszyściuteńko pozałatwiał – chętnie zgodził się Pawlak, bo ta opinia potwierdzała jego wpływ i talenty dyplomatyczne. – I z niebem, i z władzą. U mnie będą młode na pomieszkaniu – oświadczył triumfalnie. – Bom posadę z Pilchem dla Zenka przyłatwił za dzika, co my jemu na strzał wyprowadzim!

– Ty oczadział, Kaźmierz? – Kargul patrzył spod ronda swego wyszmelcowanego kapelusza takim wzrokiem, jakby widział w Pawlaku oszusta, co sprzedaje śliwki z cudzego sadu: – Skąd ty jemu dzika wytrzepiesz? Taź ty nie myśliwy.

– Trzeba mieć na czym czapkę nosić – poprawił maciejówkę, żeby nikt nie miał wątpliwości, o czyją głowę tu chodzi. – Myśliwi się popierają, to i ja popieram myśliwych – kopnął stertę żelastwa, która została po rowerze Podoby, i wziąwszy Kargula pod ramię, wydał mu polecenie tak poufnym głosem, jakby była to tajemnica najwyższej wagi: – Ano bierz rowera i galopem leć do GS-a! Weźmij dziesięć pudełek szuwaksu. Nie. Lepiej weźmij dwadzieścia!!

– Dwadzieścia pudełek pasty? – upewniał się Kargul. – A na coż tobie taki kram zakładać?

– Zapomniał ty, co Warszawiak zawsze mówi? Na wszystko potrzebny jest chwyt. Tak i z boską pomocą znalazł ja taki chwyt, co nam bezlitośnie spokojną przyszłość zapewni…

Na posterunku pachniało zjełczałą słoniną, bo milicjanci trzymali połeć w szufladzie jako zakąskę. Kapral Franio siedział na tle mapy PRL pod portretem Gierka i Jaroszewicza. Pas z kaburą powiesił na wieszaku. Czapkę zdjął, żeby jej twardy otok nie tamował swobodnego przepływu myśli, ale jakoś żadna myśl nie przychodziła mu do głowy.

Kapral Marczak był w sytuacji głodnego wegeterianina, któremu ktoś podaje na talerzu kotlet schabowy: z jednej strony doniesienie Jadźki i Witii Pawlaków było dla niego szansą zdemaskowania poszukiwanego oszusta, z drugiej jednak – ryzykował, że narazi się Kargulowi i Pawlakowi, których winien uważać za powinowatych.

W razie powodzenia akcji zyska uznanie komendy rejonowej i szansę na awans, zaś w razie niesłusznego oskarżenia czeka go anatema ze strony samych swoich.

Rozdarty między ambicją a lojalnością Franio z wytrzeszczonymi oczyma wypytywał rodziców Ani, na czym zasadza się ich pewność, że ów uwodziciel telewizyjnej ofiary jest tą samą osobą, co narzeczony ich córki.

– Wszystko się zgadzało – Jadźka równie gorączkowo, co chaotycznie relacjonowała fakty z reportażu telewizyjnego. – Taki sam golec jak ten tu podrywacz, takie same słodkie słówka sadził, wódki nie lubił, tylko wino importowane…

Franio patrzył jednym okiem na Jadźkę, drugim na Witię i zastanawiał się, czy aby nie chcą go użyć jako narzędzia do utracenia znienawidzonego kandydata na męża Ani. Widział, jak Jadźka Pawlakowa trzęsła się z przejęcia nad losem jakiejś panny Blanki, ale, on, Franio, nie może podchodzić do każdego dramatu emocjonalnie: gdyby tak władza wtrącała się do każdego uwiedzenia, to nawet w tej jednej gminie nie miałby czasu zająć się ani kradzieżą 80 metrów siatki z płotu PGR-u, ani śledztwem mającym wykryć, co to za „literat” na tablicy z hasłem „Naród z partią” napisał „a dlaczego nie odwrotnie?”…

– Co, nie wierzy telewizji? – napierała na niego Jadźka.

– Telewizji, niestety, wierzę, ale wam się coś mogło pokiełbasić.

– Imię się zgadzało – Witia rzeczowo przystąpił do remanentu szczegółów. – Tak samo jak ten skończył technikum rolnicze, tak samo naciągał dziewczyny…

– A rysopis?

– Miała ze dwadzieścia lat. Ani ładna, ani brzydka – Jadźka zaczęła opisywać uwiedzioną pannę Blankę, ale Franio zgasił ją niecierpliwym gestem ręki: pytał o rysopis uwodziciela.

– Po co pyta, jak wie? – Jadźka widząc, że oczy kaprala robią się coraz bardziej okrągłe, co było widomym znakiem, że ten nic nie kojarzy, przechyliła się przez barierkę i powiedziała z naciskiem:

36
{"b":"89250","o":1}