Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kiedyś Kaźmierz przeżył podobne olśnienie: nazajutrz po objęciu gospodarstwa w sąsiedztwie Kargula ruszył na wieś w poszukiwaniu roweru. W poniemieckiej szkole natrafił na umieszczone na półkach słoje, a w nich okazy gadów, płazów, cielę o dwóch głowach i wątrobę alkoholika. Olśnienie nie dotyczyło tego, że istnieją takie dziwne zjawiska, lecz że wszystkie one tkwią w spirytusie.

Spirytus naonczas był cenniejszy niż złoto. Zapas przelanego ze słoi spirytusu rozwiązał mu wiele problemów. Ta „żmijówka” – jak ją nazwał – pozwoliła nawet wytargować od ruskich krowę ze stada niemieckich krów pędzonych na Wschód.

I tym razem, kiedy patrzył na oddalający się cień samolotu, pojął prawdę filozofii życiowej Tadeusza Budzyńskiego, który powtarzał zawsze, że na wszystko jest jakiś chwyt. I oto on właśnie znalazł taki chwyt.

Poprawił maciejówkę i starając się przyozdobić twarz przyjaznym uśmiechem, otrzepał troskliwie rękaw dyrektorskiej marynarki z pajęczyny:

– Aj, Bożeńciu, przecie my wszyscy chrześcijanie. Po co te hańdry-mańdry?

Dyrektor zmarszczył się, podejrzliwie przyjmując tę nagłą zmianę frontu. Zbyt wiele ostatnio poniósł porażek, by mógł sobie pozwolić na utratę twarzy po raz kolejny. Zgodnie z radą Warszawiaka sam się postarał o to, by uznano go za alkoholika; ofiarę nałogu, który pomieszał mu rozum do tego stopnia, że nie wiedział, co mówi do delegacji radzieckich kołchoźników. Trzeba przyznać, że społeczeństwo lokalne przyjęło to ze zrozumieniem, a władze usiłowały w tej słabości dopatrzeć się pozytywnych cech: upił się, bo chciał być gościnny. Do jakiego stopnia ktoś taki jak dyrektor może nawet po pijanemu pozwolić sobie na błąd szczerości – to była sprawa dla komisji kontroli. Tak więc Pilch nie stał na pozycji całkiem straconej. Dopóki nie zawiódł myśliwskich pasji towarzysza Szproty, mógł liczyć na wyrozumiałość. Pasjonaci rozumieją cudze słabości. Wiedział, że w tej chwili nie było ważne, czy dyrektor Ryszard Pilch stanął w obronie zaborczej polityki sanacyjnego państwa i popierał wyprawę kijowską, której uczestnikiem był jego ojciec zwany powszechnie Rotmistrzem; ważne było, czy towarzysz Stefan Szprota zdobędzie wymarzone trofeum myśliwskie, ile zabije dzików. Im większa będzie ich waga, tym mniejsza będzie waga jego wykroczenia. Nie mogąc spełnić oczekiwań przedstawiciela wojewódzkiej kontroli, starał się tym bardziej wykazać nieustępliwość wobec przeciwników uspołecznionego rolnictwa.

– Mam panu wyliczyć przestępstwa? – odhaczał na palcach kolejne zarzuty: – Przekabacenie na swoją stronę państwowego stażysty – to raz…

– Bo on silnie w naszej wnusi zachwyciwszy sia…

– Wprowadzenie w błąd pilota to dwa! – pod nos Kaźmierza niczym bukiet kwiatów podjechały rozczapierzone palce Pilcha. Pawlak, bagatelizując wyraźnie oskarżenia, odsunął je na bok.

– Taż on na niebie, a my na ziemi – Pawlak objął szerokim gestem niebo wraz z zawracającym wielkim łukiem samolotem rolniczym. – Ja nie mówię, żeb' jemu muchomora zadać, ale jak on na moje niebo wlata, to może chyba przy okazji czut-czut mojej stonki wytrzebić!

Dyrektor, głuchy na wszystkie argumenty Pawlaka, który przecież dawał dowody daleko posuniętej gotowości do kompromisu, odhaczał na palcach trzeci zarzut:

– Zagarnięcie kombajnu „bizon” – to trzy!

Pawlak cały rozjaśnił się w przymilnym uśmiechu, obnażając żółte zęby. Tylko jego chytreńkie oczy nie brały udziału w tym popisie obłudy, patrząc na Pilcha niczym na lisa w kurniku.

– To z grzeczności! Jak pan dyrektor zaproszenia na wesele jego stażysty z moją wnusią odmówił, tak musiał człek innego sposobu chwycić sia, żeb' takie poważne osobe u siebie gościć. Oddam kombajn, jak my dogadamy sia – ściszył głos, przechodząc do przedstawienia tajnych warunków kontraktu. – Mówił pan, że ja nieprzyszłościowy? Ot, moja przyszłość.

Pilch poszedł wzrokiem w ślad za spojrzeniem Pawlaka i ujrzał wychylonego z okna pokoiku swojego stażystę w podkoszulku. To właśnie Zenek uosabiał ową przyszłość, na którą stawiał Pawlak, pragnąc tylko ze strony dyrektora Pilcha zrozumienia i współpracy: on, Kaźmierz, da młodym ziemię, proboszcz Durdełło – ślub, a dyrektor niech tylko posadę jemu załatwi, żeby chłopak mógł odroczenie z wojska uzyskać…

Pilch wzruszył ramionami: niby dlaczego miałby ustępować? Za zajęcie kombajnu postanowił stażystę zwolnić dyscyplinarnie, stawiając go jeszcze przed kolegium orzekającym. Jako dyrektor PGR-u musi stać na straży interesów państwa.

– Z takiego gadania prosto bezlitosna zamoroka na łeb mi lizie – Pawlak pokiwał głową, litując się jakby nad pokrętnością dyrektorskiego światopoglądu. – Taż mój prywatny spadkobierca będzie temu państwu na posadzie służył.

– To są pańskie prywatne koncepcje. Jestem tu służbowo.

Chciał odsunąć z drogi Pawlaka i dotrzeć do kombajnu, ale Kaźmierz jak w tańcu przesunął się o krok i znów stali twarzą w twarz.

– Aj, Bożeńciu. Taż na służbie też czasem można być człowiekiem.

– Pan chce mnie obrazić? – Pilch tak się nadął, że omal nie uniósł się w powietrze. – Ja tu nie przyszedłem na pogaduszki, a w obronie interesów państwa.

– Jeden jest sposób urodzenia, a tysiąc zginienia – znacząco popatrzył w oczy dyrektora. – Taż ta władza także samo jemu się teraz do tyłka dobrawszy, jak i mnie. Po co te hańdry-mańdry? Będziem się bili czy godzili? Zrozum człowiecze drugiego, a i on ciebie zrozumie…

Mówił coraz ciszej, coraz bardziej poufnie, żeby wreszcie dotarło do Pilcha, że tylko wspólnie mogą odwrócić zły los. Ale Pilch wciąż nie rozumiał, do czego Pawlak zmierza. Na co liczy? Dlaczego wciąż broni dostępu do „bizona”?

– Nie zaprzeczy pan, że to jest nasz kombajn. Przyjechałem z milicją go odebrać.

– Awo, kombajn nie igła. Jego każdy znajdzie, ale na ten przykład… dzika bardziej trudnowato. Trzeba dojście znać…

Wbił wzrok w twarz dyrektora niczym pokerzysta, który powiedział „street” i teraz czeka na reakcję partnera. Na słowo „dzik” dyrektor zastrzygł uszami. Nerwowo przestąpił z nogi na nogę, przełknął ślinę, jakby się zastanawiał, czy ma wchodzić w tę rozgrywkę.

– A pan… zna? Bo ja obiecałem komuś ważnemu…

– Dla ważnego należy sia dobra sztuka – stwierdził ze zrozumieniem Pawlak, dziękując w tej chwili Bogu, że udało mu się na polu podsłuchać rozmowę dyrektora z Podobą i teraz pod wpływem zabawy Zenka w myśliwego wpaść na pomysł takiego wyjścia z sytuacji, na którym wszyscy by zyskali.

– Ale skąd ją wziąć? – Pilch patrzył czujnie w oczy Pawlaka.

– A jak dzik będzie?

– Fachowców potrzebujemy – Pilch obejrzał się za siebie, jakby w obawie, by nikt z jego świty nie był świadkiem tej nagłej zmiany frontu. Podoba stał teraz przy motocyklu kaprala Marczaka i obaj wyczekująco wypatrywali znaku, by ruszyć po kombajn.

– Jak pan dyrektor posadę zagwarantuje, to dzik będzie taki cacusiany, że prosto ten myśliwiec bezlitośnie zachwyci sia! – wyjął z kamizeli swój cebulasty zegarek, zerknął na wskazówki, ale potem porównał godzinę ze słońcem i półgłosem ustalił, że Pilch ma być o zachodzie słońca razem z myśliwym w dąbrowie koło torfowiska.

Dyrektor odruchowo też sprawdził czas na zegarku. Objął Pawlaka w nagłym odruchu wdzięczności. Z rosnącym zdumieniem patrzyli na to od strony bramy zarówno Kargul, jak i kapral Franio oraz kombajnista Podoba. Skąd mogli wiedzieć, że nie kombajn jest teraz najważniejszy, lecz stan dzikiej zwierzyny. Pilch żalił się Kaźmierzowi, że przez ten samolot to ma same kłopoty: mało, że pilot śpiewa dywersyjne pieśni w rodzaju „My pierwsza brygada”, to jeszcze lata tak nisko nad lasem, że wszystkie jelenie, koziołki i dziki wypłoszył, tak że towarzysz Szprota poczuł się oszukany i z większą zajadłością podjął przesłuchiwania świadków incydentu, który miał tak niekorzystny politycznie wpływ na jego karierę. Nie pomogły koniaczki, którymi Pilch chciał zmiękczyć kontrolera sumień i umysłów. Towarzysz Szprota nie dał się skusić nawet na jeden kieliszek. Tylko dziki mogły uratować sprawę. Towarzysz Szprota chciał jak najszybciej wejść do kręgu zasłużonych myśliwych. Odkrył, że myśliwi się popierają, więc i on popierał myśliwstwo. Ale czy Pilch może liczyć na obietnice Pawlaka?

– Taż ja z języka świdra nie robię. Zaprowadzę. Aby on tylko dobre patrony miał i nie był bleszczaty na oba oczy, to dzik jemu prosto na fuzję podejdzie. Trach-trach i leży – Kaźmierz popatrzył na swoje świnie, które taplały się w błocie! – I to nie jakiś wyskrobek, tylko bezlitośnie przedwojenna locha!

– On liczy na odyńca. Z szablami.

– A nie wystarczy, że pan Rotmistrz szable ma? – zażartował Pawlak, ale spostrzegł natychmiast, że nie było to dyrektorowi w smak. – Jak lochę trafi, poszukamy jemu i odyńca, czemu nie…

– Naprawdę?

– U mnie słowo droższe pieniędzy!

– Liczę na pana – Pilch odetchnął z ulgą i poklepał Pawlaka serdecznie po ramieniu.

– A mówił pan, że ja nieprzyszłościowy – Kaźmierz nie mógł sobie odmówić małej satysfakcji. Kiedy się odwrócił, by po zawarciu tego historycznego porozumienia spojrzeć triumfalnie na Kargula – natknął się na surowe oblicze kaprala Marczaka, który wytrzeszczał zajęczo wypukłe oczy.

– Oddajcie kombajn, obywatelu – zaatakował służbowo, chcąc widocznie wykazać się wobec Pilcha gotowością obrony mienia państwowego.

– Jak powiedział? – Kaźmierz badał wzrokiem twarz Frania, jakby chciał w niej doszukać się choćby śladu resztek sumienia. – To ja dziś rano jeszcze dla niego „wujko” był, a teraz „obywatel”?! Kto jemu pozwoleństwo dał na moje podwórze przykołdybać sia i godność moją bezlitośnie poniżać?!

– Zagarnęliście mienie państwowe – Franio wyrzucił z siebie gotową formułkę. Podoba, żądny odwetu za porażkę w zmaganiach z Zenkiem, gorliwie przytakiwał głową.

– Ale na swoim! – włączył się do wymiany zdań Kargul, chcąc załagodzić sytuację. – Zapamiętaj ty, Franiu, że żaden z nas nigdy przeciw państwu nie był, co najwyżej przeciw durniom. Ty na naszym podwórku na order ani gwiazdki nijak nie zarobisz, bo ani ja, ani Pawlak to nie jakiś tam koniosraj czy inny chwost złodziejski…

35
{"b":"89250","o":1}