Ta obietnica ożywiła na nowo nadzieje Jadźki i Witii. Patrząc w ślad za pedałującym w ciężkim upale kombajnistą zastanawiali się głośno, dlaczego za uwiedzenie ma grozić komuś tylko kolegium i co ma właściwie z tym wszystkim wspólnego dyrektor Pilch oraz były wyrokowiec Podoba.
– Może i jego córkę ten łobuz uwiódł? – zastanawiała się głośno Jadźka. – Ta Podobówna to sama każdemu w rozporek lizie.
– Ale kiedy by on zdążył? – Witia z powątpiewaniem pokiwał głową.
– Nasi starzy pilnują go dzień i noc.
– Byle Ani upilnowali, bo inaczej im oczy wydrapię!
Pełni nadziei na rychły koniec podrywacza ruszyli w ślad za pojazdami, które najwyraźniej podążyły w stronę obejścia ich rodziców.
Ania wyciągnęła z kredensu dwa blaszane pudełka, w których coś grzechotało. W jednym było pełno koralików – w drugim tylko kilka.
Były to korale, które Zenek kupił jej na jarmarku wojewódzkim.
Teraz patrzył zdziwiony, dlaczego Ania trzyma je w dwóch oddzielnych pudełkach. Obliczyła, ile dni zostało do ślubu i codziennie przekładała po jednym koraliku. Potrząsnęła pudełeczkiem: już tylko tyle dni…
– Tyle nocy mam czekać? – przytomnie przeliczył Zenek. – Nie szkoda czasu?
– Na wszystko jest pora – Ania ogarnęła go obiecującym spojrzeniem, które wzbudziło lekką podejrzliwość Maryni: w tej właśnie chwili wkroczyła do pokoju z ślubną sukienką i welonem.
Widok welonu spowodował pewien popłoch w oczach Zenka.
– Włoży, jak przyjdzie pora do kościoła wam iść.
Ania w wydekoltowanej sukience przemierzała pokój od pieca do okna. Zenek odprowadzał ją łakomym wzrokiem. Kiedy odwracała się od okna, rozległy się oklaski i okrzyk: „Dla mnie bomba!”
Młody listonosz z włosami anioła, spadającymi mu spod czapki aż na ramiona, szerokim uśmiechem okrasił wyraźny przed chwilą komplement. Zenek rzucił się ku oknu, zatrzasnął je przed nosem listonosza i zastawił swoimi szerokimi plecami widok w głąb pokoju.
– Zdejmij to! – rzucił głosem nie znoszącym sprzeciwu. Wedle niego sukienka za wysoko odsłania nogi, dekolt sięga prawie pępka, nie ma mowy, żeby w tym poszła do Urzędu! Marynia zaskoczona patrzyła na to, co działo się z narzeczonym Ani od chwili pojawienia się listonosza Żebrowskiego. Ten zapukał niecierpliwie do okna. Zenek odwrócił się i zobaczył rozpłaszczony na szybie telegram. Kiedy Zenek kwitował jego odbiór, Żebrowski zdążył jeszcze wcisnąć się w okno i podnieść do góry kciuk w wyrazie najwyższej akceptacji: „Ania, przyjdę choć popatrzeć! Jest na co!”
Zatrzaśnięte gwałtownie okno strąciło mu z głowy urzędową czapkę i zgasiło w jego oczach cielęcy zachwyt. Nie przypuszczał, że jego szczerość stanie się zarzewiem poważnej awantury. Zenek, wymachując trzymaną w ręku depeszą, zapowiedział, żeby sobie Ania wybiła z głowy ślub w takiej sukience.
– Wariat! – wyrwało się Ani. Popatrzyła na babcię, jakby przepraszając ją za zachowanie narzeczonego. Ku jej zaskoczeniu Marynia uśmiechnęła się ciepło do Zenka.
– On prosto samo-swój. Twój dziadek też taki był o mnie zazdrosny, że bardziej chyba jak o konia: jak ja dwa razy pod rząd zatańczyła z młynarczykiem, to Kaźmierz tak jego przez łeb tarachnął, że potem musiał silny majątek muzyce zapłacić.
– Żeby grali na pogrzebie?
– Ta gdzie. Za bęben. Bo twój dziadek głową Czarnego Florka dziurę w bębnie wybiwszy.
– Nie lubię zazdrośników.
– Nic na to nie poradzę – Zenek rozłożył ręce jak ktoś, kto wie, że nie pokona żywiołu. – Z takim dekoltem możesz startować na okładkę „Ekranu”, ale nie kusić miejscowych.
– Poznałeś mnie z jeszcze większym dekoltem – Ania nie myślała poddać się terrorowi Zenka. Żeby mu przypomnieć w jakiej była bluzce, gdy wydobył ją z wody, zrobiła kreskę na wysokości pępka.
– Ale wtedy szłaś się topić, a nie zaczynać nowe życie!
– To wtedy byłam dobra, a jutro zła?
– Byłaś dziewczyną, będziesz żoną.
– Odkąd to żona nie ma prawa się podobać?
– Żona to jest… żona – Zenek kątem oka złapał akceptujące skinienie głowy Maryni Pawlakowej. Chcąc się jej jeszcze bardziej przypochlebić, zapowiedział na wpół żartem, że gdyby tylko tu była orkiestra, to by łbem tego listonosza bez wahania wybił dziurę w bębnie.
– Technik, niby to taki postępowy – Ania odęła się pogardliwie. – Socjalizmu pełna gęba, a wobec kobiet taki zacofaniec, tyran!
– A ty kokieta!
– Światopogląd mogę dla ciebie zmienić – powiedziała Ania, nie zważając na zaskoczenie Maryni. – Ale charakteru nigdy. Zazdrosny jest dla mnie przegrany!!
Zenek, ogarnięty jakąś nagłą desperacją czy wściekłością, zgniótł trzymaną w ręku depeszę i rzucił ją na stół. Ania rozprostowała pomięty blankiet i odwróciwszy się tyłem do Zenka, zajrzała do środka. Kiedy się odwróciła, patrzyła już na niego inaczej niż przed chwilą: była w jej oczach czułość i gotowość poddania się bez walki.
W telegramie widniało trzy razy powtórzone słowo „kocham”.
– Biurokrata – rzuciła z takim wyrazem twarzy, jakby mówiła „Jestem twoja na wieki”. Wcisnęła telegram za dekolt i nie zważając na obecność Maryni, zarzuciła ramiona na szyję Zenka. Ale zaraz je opuściła. Za oknem tkwił Kargul, który na polecenie Kaźmierza przejął straż nad moralnością młodej pary.
Przez chwilę starał się pomóc wójtowi dobić z Kaźmierzem targu o konie: basował za tym, by wójt mógł dostać od razu obie sztuki po przystępnej cenie, o ile tylko zapewni Zenobiuszowi Adamcowi jako niezbędnemu gminie fachowcowi odroczenie służby wojskowej.
– Ty chcesz, Władek, żeb' twoje było na wierzchu i żeby za posadę w gminie młodzi u ciebie pod dachem żyli!
– A co za różnica – przekonywał go Kargul w obecności wójta. – On nam wspólną przyszłość zapewni.
– Jak ja jemu państwowe posadę załatwię, to u mnie on będzie żył! – zadecydował Pawlak i spojrzał na wrota stodoły, za którymi tkwił uprowadzony przez Zenka kombajn „bizon”. – A ty lepiej idź i przez okno choć baczenie daj, żeb' tam do Sodomy i Gomory nie doszło!
„Co się ze mną dzieje? Zawsze chciałam być na luzie, a teraz sprawia mi przyjemność, że on jest taki zazdrosny o mnie. Obłęd.
To dziwne, ale jak Zenek przyłożył magistrowi Palimące, to przynajmniej wiedziałam, czym się od siebie różnią: tamten to uwodziciel, a uwodziciel to truteń, który chce dostać miód miłości. Jeśli ja jestem ulem, to Zenek jest urodzonym pszczelarzem. Uwodziciel nigdy się o kobietę nie będzie bił, bo jak nie ta – to będzie inna. Teraz zrozumiałam, że jakby Zenek nie był tak zazdrosny, to by znaczyło, że ma naturę uwodziciela. On bije, bo kocha. Zazdrość jest jak sól do kartofli: bez niej nie smakują… Przerwałam pisanie, bo boję się o Zenka. Właśnie na podwórze wjechał milicyjny motocykl, a przy bramie stanęła „warszawa”dyrektora Pilcha. Na pewno w sprawie kombajnu! Jak go wyrzucą z PGR-u, to będzie musiał wyjechać. Nie ma co zwlekać ze ślubem…”
Ania właściwie zrozumiała cel przybycia tej ekspedycji, którą uzupełniał jeszcze na rowerze kombajnista Podoba.
Kiedy Kaźmierz zobaczył kaprala Marczaka, jak zdejmując kask motocyklisty z surową miną rozgląda się po obejściu, popchnął w jego stronę Kargula: niech się zajmie swoim zięciem, bo on, Kaźmierz, wcale go tu nie zapraszał.
Ryszard Pilch kroczył przez podwórze w stronę stodoły z oficjalną miną, jakby szedł nie obok świniaków, ryjących w błotku podwórza, a wzdłuż szeregów kompanii honorowej. Głowę niósł uniesioną dumnie i władczo, jako że w swoim słusznym przekonaniu działał w majestacie prawa. Starał się, by jego krok, wzrok i nieprzystępny wyraz twarzy dał wszystkim do zrozumienia, że nie ugnie się przed zastosowaniem drastycznych środków. Pawlak zaczął śpiesznie przebierać krótkimi nogami, żeby zabiec mu drogę.
– A coż pan dyrektor po moim podwórzu szasta sia, jakby co zgubiwszy? Raz pan był tu z komisją rolną i starczy mnie do końca życia takich gości!
Zaglądał z boku w twarz Pilcha, ale oblicze dyrektora swą nieustępliwością przypominało kamienne oblicza różnych bohaterów z pomników upamiętniających walkę o sprawiedliwość społeczną.
Kaźmierz nieco speszony obejrzał się za siebie: przy motocyklu kaprala Marczaka stał Kargul, tłumacząc coś uporczywie Franiowi. O bramę stał oparty rower Podoby, a kombajnista czekał w gotowości, by na skinienie dyrektora przystąpić do akcji rewindykacyjnej.
Tymczasem Pilch utknął wśród stadka świń i Pawlak zdołał pierwszy dotrzeć do wrót stodoły, w której tkwił kombajn.
– Musi pan dyrektor wykupne dać, jak za krowe, co w szkodę polazłszy… – zaczął od żartu, mając nadzieję, że będzie to dobry wstęp do tego, by znów spróbować nakłonić Pilcha do zgody na etat dla mechanizatora rolnictwa.
– Zaraz tu kapral sporządzi protokół zajęcia mienia państwowego – tak brzmiała oficjalnie odpowiedź Pilcha.
– Przeciwko komu? Taż ja nawet i jeździć tym czortopchajem nie uczony.
– Ci, co to zrobili, staną przed kolegium orzekającym. Niech pan Adamiec szykuje parę tysięcy na karę!
– Ot, pomorek! Taż on na państwowym robi, a kombajn państwowy – Kaźmierz poczuł, że sprawy przybierają niekorzystny obrót.
– Ten obywatel jest dyscyplinarnie zwolniony ze stażu!
Zabrzmiało to jak nieodwołalny wyrok kładący kres marzeniom o szczęśliwej przyszłości. Dyrektor jeszcze groził, że jego opinia i kolegium orzekające na zawsze zamkną szanse kariery Zenona Adamca, ale jego słowa zagłuszył warkot nadlatującego właśnie „gawrona”.
Pilch ruszył naprzód w stronę „bizona”. Pilch w prawo – Kaźmierz w lewo, Pilch w lewo – Kaźmierz w prawo. I kiedy tak wykonywali ten dziwny taniec, nad ramieniem odwróconego plecami do podwórza Pilcha dojrzał Pawlak wychylającego się z okna pokoiku na górce Zenka. Chcąc rozbawić Anię, wycelował kij od szczotki niczym dubeltówkę w przelatujący samolot. Samolot przefrunął, spłoszone świnie rozpierzchły się po podwórzu, a wówczas Zenek przymierzył się ze szczotki do łaciatego wieprzka, jakby siedział nie w oknie, lecz na myśliwskiej ambonie.
Ta scena, gesty Zenka, widok spłoszonych przez „gawrona” wieprzków były dla Pawlaka wielką iluminacją: odkrył szansę wyjścia z beznadziejnej, zdawało się, sytuacji. Jak jasność błyskawicy rozświetla w ponurą deszczową noc horyzont, tak skojarzenie samolotu, szczotki i wieprzka rozjaśniło Pawlakowi chmurny horyzont losu i wskazało mu pomysł ocalenia.