Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kiedy tylko Zenkowi udało się przyciągnąć drzwi za uwiązaną do klamki nitkę, przyklęknął przy krześle Ani. Dziewczyna przyszywała rękawy marynarki, zerkając spod oka na opaloną twarz chłopca, który nawet się nie domyślał, że w jej pamiętniku został porównany do ordynata Michorowskiego.

– Powiedziałaś im? – odpowiedzią był przeczący gest Ani. – I co będzie, jak się dowiedzą?

– Będzie to, czego ja chcę.

– Chcesz naprawdę? – nie zważając, że ma w ręku igłę, zanurzył ręce w jej długie włosy i przyciągnął jej twarz ku swoim ustom.

Ania z kuszącym uśmiechem wymknęła się z zasięgu jego ramion.

– Będę tego chcieć po ślubie. Na razie jesteś na stażu.

– W majątku. U ciebie chcę mieć etat na zawsze! – znowu przyciągnął ją ku sobie. – A teraz… proszę o zaliczkę. Muszę cię pocałować.

– I wpadniesz!

– Dlaczego?

– Bo jak się ktoś całuje, to nie mówi – rzuciła przesadnie głośno.

– Po co tak krzyczysz?

– Bo jak będzie cicho, to wejdzie dziadek.

– Nie zdąży!

Przyciągnął ją ku sobie i prawie oderwał od podłogi, by mieć bliżej jej usta, gdy zgodnie z przewidywaniem Ani drzwi rozwarły się z trzaskiem i wkroczył Kaźmierz.

– Trzeba będzie z tymi drzwiami porządek zrobić – mruknął, patrząc spod daszka maciejówki na Zenka, który udawał, że w tej chwili najbardziej go interesuje zwisający z lampy lep na muchy. – Ot, pomorek! – rozglądał się po pokoju, jakby w nim coś zgubił. – Dzieci w domu nie ma, a wszystkie młotki poginęli, jak na urwańskiej ulicy.

Zakręcił się po izbie, bez specjalnego przekonania zajrzał do szuflady nocnego stolika, wiedząc z góry, że młotka tam nie ma, bo też i nigdy go nie było. Zresztą młotek nie był mu wcale potrzebny. Ważne było, by drzwi pozostawały otwarte. Nie zauważył przywiązanej do klamki nitki, którą Zenek trzymał w spoconej garści. Po wyjściu Kaźmierza Zenek nie od razu zamknął drzwi. Nie rezygnując z osiągnięcia swego celu postanowił zmienić taktykę.

Wpatrując się przez długość stołu w Anię, zaczął mówić głosem deklamatora nieswoje słowa: „Co się łzą oświeci, to słońcem zachodzi, co się w ziemię wrzuciło, to się i urodzi…”

– Czyj to wiersz?

– Dla ciebie – pożerał ją wzrokiem, cały czas czując na plecach czujne spojrzenie Pawlaka, który wciąż kręcił się po sieni.

– Ułożyłeś? – Ania patrzyła w zachwycie na fachowca, którego nie posądzała wcale o takie talenty. Zenek przyznał skromnie, że Gałczyński był szybszy od niego i na wszelki wypadek powtórzył głośniej ostatnią linijkę wiersza: „Co się w ziemię wrzuciło, to się i urodzi…”

– Zupełnie jakbym dziadka słuchała – zauważyła Ania. Dostrzegła w pół mroku sieni sylwetkę Kaźmierza.

Pawlaka to, czego zdołał podsłuchać jednym uchem, wprawiło w pełne zachwytu zdumienie. Podszedł do Maryni i zwierzył się jej, że Zenek wierszem gada: „Żeb' ja jego dyploma nie widział, tak by i nie uwierzył, że to mechanizator. Gada prosto jak artysta na akademii…”

W tej chwili Zenek znów pociągnął za nitkę. Drzwi powoli się zamknęły ze skrzypieniem. Przysiadł się bliżej Ani.

Osadziła go ostrzegawczym spojrzeniem, kładąc przy tym palec na ustach. Zenek uruchomił radio, które radosnym głosem spikera oświadczyło, że właśnie ma się urodzić 35-milionowy Polak. Spiker był wyraźnie z tego dumny, jakby sam przed chwilą właśnie przyczynił się do tego sukcesu. Zenek zatrzymał uzbrojoną w igłę z nitką rękę Ani.

– Trzeba im prawdę powiedzieć.

– Skrupulant z ciebie.

– Taki już mam charakter.

– Ja też ryzykuję. Dla ciebie to robię.

– To mnie właśnie dręczy – Zenek pogładził delikatnie ramię Ani. – Biorę ich największy skarb. Nie darują mi tego, że z góry nie powiedziałem, na co mnie stać, a na co nie. Będzie niekiepski numer, jak to wyjdzie na jaw. Jak zareagują?

– Z nimi bierzesz ślub czy ze mną?

– Ich dach, ich szmal, nawet ten ślubny gang od nich – szarpnął rękaw, aż znowu puścił szew pod pachami. – Nie mogłaś ich jakoś uprzedzić co do horyzontów mojego światopoglądu?

– Mowa do chińskiego ludu – ucięła Ania. – Z nimi gadanie o tym to jak strzyżenie łysego: nic nie da!

– Odmieńców na wsi nie tolerują – Zenek zaglądał w oczy Ani, jakby chciał ją skłonić do ustępstwa, póki jeszcze jest na to pora.

– Po ślubie będą bez wyjścia.

– Głupia sprawa. Na kogo ja wyjdę?

– Na mojego męża.

– Nie będziesz żałować?

– W naszej rodzinie raz się człowiek żeni i raz umiera.

– Jak się zorientują, że naprawdę tylko jeden ślub chcę wziąć, a nie dwa, to zbaranieją.

– Już ja ich odbaranię – Ania pochyla się bliżej, muska włosy Zenka ustami i wówczas chłopak podrywa się, unosi ją w górę jak piórko i w rytm płynącej z radia muzyki okręca się z nią w tańcu.

Pawlak, przekręciwszy głowę jak dzięcioł, przytknął ucho do zamkniętych drzwi. Posłyszawszy muzykę, starał się za wszelką cenę dojrzeć przez dziurkę od klucza, co też dzieje się w pokoju. Przed jego okiem przesunęła się jedna postać, trzymająca ramionami drugą. Nogi Ani majtały w powietrzu. W oczach Kaźmierza pojawił się błysk grozy. Podszedł do tablicy z korkami elektrycznymi i wspierając się na palce, wykręcił jeden. W kuchni zatrzymała się maszyna elektryczna i Marynia patrzyła bezradnie na niedokończoną sukienkę Ani.

Choć radio przestało grać, Zenek z Anią w ramionach okręcał się nadal wkoło. Zatopił spojrzenie w oczach dziewczyny i zapowiedział jej, że teraz znowu przećwiczy z nią reanimację metodą „usta w usta”.

– Teraz? – z kuszącym uśmiechem spytała Ania, jakby z góry przewidując mierny skutek tych prób.

– Właśnie teraz! – potwierdził Zenek i zbliżył usta do ust Ani.

– Teraz wejdzie dziadek i będzie reperował radio…

I tak się właśnie stało: drzwi rozwarły się z trzaskiem. Wkroczył Kaźmierz, udając zafrasowanie: musiało się widać zepsuć, bo jeszcze przed chwilą grało na całego…

Poklepał z wierzchu pudło milczącego radia.

Nie wiedział, że w tym momencie Marynia, wspiąwszy się na stołeczek, wkręciła korek z powrotem. Kaźmierz tupnął w podłogę i ku swemu zdumieniu usłyszał płynące z radia dźwięki. Wzruszył ramionami, jakby sam nie mógł uwierzyć w cud.

– Ot, i poładował – pokręcił w zdumieniu głową i wyszedł, ociągając się, do sieni. Natknął się tam na Marynię, która właśnie kończyła sprawdzanie korków. Popchnął ją do kuchni i syknął wściekle do ucha: „Ot, koczerbicha jedna! Czego ty mnie w paradę liziesz?!”

Z wściekłością patrzył, jak ledwo co otwarte przez niego drzwi znowu zaskrzypiały przeciągle i zamknęły się, odcinając Zenka i Anię od kontroli jego wzroku. Radio, grające teraz na cały regulator, nie dawało szansy, by choć podsłuchać, o czym w tej chwili rozmawia młoda para. Zdecydował się na działania radykalne: wkroczył zdecydowanie do pokoju, podparł drzwi ramieniem i zdjął drzwi z zawiasów. Ania i Zenek patrzyli na niego zaskoczeni.

– Ot, duchota taka dzisiaj… – mruknął, wystawiając drzwi do sieni.

– Chyba na burzę się zbiera – gorliwie przytaknął Zenek, jakby chciał czymś usprawiedliwić pot, który zrosił mu czoło, ten przyspieszony oddech i drżące ręce, które wciskał teraz w dżinsy.

Kaźmierz zmierzył go przeciągłym spojrzeniem.

– Lepiej z tym zbieraniem niech on do ślubu zaczeka…

Dopiero pojawienie się wójta na podwórzu pozbawiło ich bezpośredniej obecności strażnika. Teraz tylko Marynia zerkała w głąb pokoju znad maszyny do szycia.

Witia z Jadźką uznali, że zbawieniem dla nich może być tylko fakt cudzego nieszczęścia. Odkąd zobaczyli w telewizji szlochającą pannę Blankę, uwierzyli, że szczęśliwym zbiegiem okoliczności ich córka miała być następną ofiarą tego samego oszusta. Zbyt wiele szczegółów się zgadzało, by można było zlekceważyć tę informację.

Wprawdzie uwiedziona przez swój występ w telewizji zyskała ogólnopolską popularność, ale wcale nie życzyli Ani takiej kariery.

Dotąd kapral Marczak odmawiał wszelkiej interwencji z powodu braku znamion przestępstwa. Podejrzenie o kidnaping musi być z góry odrzucone, bo w PRL nie jest znane takie przestępstwo, które jest chlebem powszednim w krajach imperialistycznych. Zresztą Anna Pawlak była osobą pełnoletnią, a obywatel Kaźmierz Pawlak mógł sobie wziąć na lokatora kogo chciał. Tak mógł sobie mówić Franio Marczak do czasu, gdy od rodziców Ani otrzymał zgłoszenie o oszuście matrymonialnym, poszukiwanym przez ofiary oraz telewizję.

Od tej chwili nie będzie mógł się wymigać od podjęcia stosownych działań, które by uratowały Anię przed losem panny Blanki.

Jadźka i Witia nie zastali kaprala na posterunku. Spotkali za to przed sklepem GS-u Tadeusza Budzyńskiego i z jego ust uzyskali potwierdzenie, że narzeczony Ani za pieniądze jej dziadków wszedł w posiadanie garnituru ślubnego, pantofli czarnych numer 43 oraz białej koszuli i srebrzystego krawata. Warszawiak opowiadał ze szczegółami, jak to Zenek planował kupno mebli i jak się zadeklarował jako amator wina – i to importowanego…

Jadźka z Witią spojrzeli na siebie trochę z triumfem, trochę ze zgrozą: wszystko się zgadzało! Naciągacz wszędzie widać stosował podobne chwyty. Sprawa wymagała błyskawicznego działania.

Właśnie wtedy, gdy Budzyński przekazywał im informację, że wójt za obietnice pozyskania Pawlakowych koni przyspieszył termin ślubu, na drodze ukazał się sunący w ich stronę milicyjny motocykl z przyczepą. Zaczęli dawać znaki, ale Franio się nie zatrzymał.

Przejechał obok nich z taką miną, jakby miał do wykonania zadanie wagi państwowej.

– A może on już tam akurat jedzie, tego oszusta w obrączki zakuć? – głośno wyraził swą nadzieję Witia, patrząc za oddalającym się motocyklem.

– A skąd by wiedział?

– Z telewizji.

– Eeee, coś ty – Jadźka patrzyła na wszystko bardziej realnie. – Przecież on, choć w milicji, to jak wszyscy telewizji nie wierzy.

Nagle zrozumieli, że motor Frania był tylko forpocztą większej ekspedycji, która kierowała się ku przeciwległemu krańcowi wsi Rudniki. Za motocyklem przesunęła się „warszawa” dyrektora Pilcha, a za nią pedałował zawzięcie kombajnista Podoba w zsuniętym na tył głowy berecie. Mijając rodziców Ani, splunął resztką śliny pod ich nogi i krzyknął ze złością, jakby oni odpowiadali za jego wstyd i porażkę: „Wasz przyszły zięciulo prędzej przed kolegium stanie jak przed ołtarzem!”

33
{"b":"89250","o":1}