Nie odrywając oczu od ekranu, Witia wrzasnął na całe gardło: „Jaaadźkaaa!”
W tej chwili uwiedziona, która tak bardzo przypominała mu jego córkę, podawała kolejne dane swego uwodziciela: „Sierota, kawaler, urodzony 11 października 1958.
Razem z nim byłam w Urzędzie Stanu Cywilnego, żeby termin na ślub zaklepać, ale powiedział, że będę mu musiała pożyczyć trochę pieniążków na garnitur ślubny, bo wpłacił wszystko na mieszkanie, a właśnie zmienia posadę”.
– Jaadźkaaa!! – przez otwarte okno kuchni rozległ się natarczywy krzyk Witii. Jadźka, która zbierała właśnie pod drewutnią szczapy na podpałkę, wypuściła wszystko ze zdrętwiałych dłoni. Ten krzyk zapowiadał wszystko co najgorsze. Coś nieodwołalnego.
Wpadła do kuchni. Zobaczyła przewróconą miednicę i rozlaną wodę z mydlinami.
– Pali się?!
– Gorzej! – Witia patrzył w ekran jak zahipnotyzowany. Jadźka wcisnęła się między niego i framugę drzwi do pokoju. Zobaczyła zalaną łzami twarz dziewczyny, której los miał być ostrzeżeniem dla wszystkich jeszcze dotąd nie uwiedzionych. Otwartymi ustami chwytała rozpaczliwie powietrze, jak wyrzucony z wody karp. Może nie była w stanie przełknąć własnych słów? „Mówił, że jak ślub to po grób. I ja jemu kupiłam ten weselny garnitur, a sobie bynajmniej sukienkę, taką śliczną, amerykańską…”
– Do ślubu, który się nie odbył, prawda panno Blanko?
Reporter zbliżył do jej ust mikrofon, jakby chciał na niego nabić nieszczęsną ofiarę oszusta. Panna Blanka ukryła twarz w dłoniach, ale nie mogła powstrzymać słów: „I co ja teraz zrobię? Co o mnie sobie ludzie w mojej wsi pomyślą?”
– Widziała panią cała Polska jako ostrzeżenie przed grasującym uwodzicielem – stwierdził reporter takim głosem, jakby cieszył się z przypadku panny Blanki, który być może dla niej jest nieco kłopotliwy, lecz za to innym pozwoli uniknąć jej losu.
– Nic, tylko on! – gorączkował się Witia, wciągając z powrotem gumiaka na bosą stopę. – Imię to samo…
– A nazwisko?
Nazwiska Witia nie dosłyszał, bo wówczas właśnie gorączkowo przywoływał Jadźkę, tknięty olśnieniem, że uwodziciel Blanki jest tym samym człowiekiem, który ogłupił ich córkę: imię Zenobiusz, podaje się za fachowca, jest sierotą, wiek się zgadza, garnituru nie ma jak tamten…
– Wreszcie jakiś pożytek z tej telewizji – stwierdził Witia, wyłączając aparat.
– Trzeba lecieć do ojców! – zdecydowała bez namysłu Jadźka.
– Po co? Żeby nas siekierą powitali?!
– Anię trzeba ratować!
– Od tego jest milicja!
– A jak już za późno? – łamiącym się głosem spytała Jadźka. – Może ona już uwiedziona, jak tamta?
– To zatłukę jak psa!
– Jego?! Taż on silniejszy od ciebie!
– Anię!
– Z ciebie raptus jak każdy Pawlak – Jadźka przeszyła męża takim wzrokiem, jakim obdarzyła Kaźmierza Pawlaka, gdy zza barykady bramy zapewnił ich, że sam zadba o przyszłość i szczęście Ani. – Kaźmierza krew!
– To widać w Ani twoja płynie – odciął się natychmiast Witia, odruchowo przybierając pozę i minę swego ojca. – Boś ty też na zgodę ojców nie czekała, żeby się ze mną jedną pierzyną przykryć!
– A kto mnie do tego namówił?!
Witia już szykował miażdżącą odpowiedź, gdy od bramy rozległ się dźwięk klaksonu.
Z seledynowego „wartburga” wysiadł zootechnik Palimąka. Zanim nie wiadomo skąd pojawił się ten stażysta, w magistrze upatrywali kandydata na uwodziciela ich córki. Pokazując obrzmiały policzek, Palimąka zadał im pytanie, czy zdają sobie sprawę, że ich córka zamierza wyjść za kogoś, kto powinien znaleźć się za kratkami?
Powiedzieć o nim „łobuz” to mało! Bandytę chcą mieć w rodzinie?!
Jadźka i Witia spojrzeli na siebie pełnym radości wzrokiem. Więc ich podejrzenia potwierdzały się! Oświadczenie niedoszłego uwodziciela córki całkowicie pogrążało jego następcę. Mieli nadzieję, że magister będzie teraz ich sojusznikiem w zdemaskowaniu żerującego na naiwności dziewcząt rzekomego stażysty.
– Co pan jeszcze o nim wie?! – dopytywała się Jadźka, patrząc na zootechnika z wdzięcznością.
– Był na Kubie, a w nosie dłubie! To jest taki cham, że bije każdego, kto się zbliży do państwa córki. O, proszę – przekrzywił głowę, aby podsunąć pod oczy Pawlaków posiniały policzek.
– Tylko tyle? – rozczarowany treścią donosu Witia machnął lekceważąco ręką. – Gdyby wszystkich zazdrosnych wsadzać do więzienia, to by się niedługo w ogóle dzieci w Polsce przestały rodzić.
– Ja z tym pójdę na milicję! – oświadczył magister Palimąka.
– My też się tam wybieramy – zapewniła go Jadźka – Bo na uwodzicieli musi być paragraf!
Tym razem magister Palimąka poczuł się w niewygodnej sytuacji. Na wszelki wypadek, trzymając się za nadwyrężoną szczękę, wycofał się w stronę seledynowego „wartburga”. Miał dziwne uczucie, że nie spełnił oczekiwań rodziców Ani. Powitali go z takim ożywieniem, a żegnali jak kogoś, po kim spodziewali się czegoś więcej. Może myśleli, że będzie się bił o ich Anię? Chyba by musiał zwariować.
Przecież wokół jest tyle kobiet, które pragną się mieć z czego spowiadać…
„Rozłożyłam przed Zenkiem osiem kart, żeby wybrał sobie jedną. Bo co ja właściwie wiem o jego charakterze? W „Filipince” podany jest jeden sposób: rozłożyć dżokera, króla karo, damę kier, asy (karo, trefl i kier), waleta i siódemkę pik. Kto jaką kartę wybierze, ten odsłoni tajemnicę swego wnętrza. No i Zenek wybrał bez namysłu dżokera. To oznacza naturę buntowniczą, która gotowa jest zrzucić wszelkie krępujące więzy. Wolność i swoboda, wierność przekonaniom – za to gotowi są płacić dużą cenę. Czy nie powinnam się cieszyć, że mój „błękit paryski” wybrał dżokera? Więc kocham dżokera! Może nie powinnam mu tego okazywać? Bo im bliżej ślubu, tym więcej Zenek ma obaw. Mówi, że wolałby pożyczyć pieniążki na przygotowania weselne niż pozwalać za siebie płacić. Dopiero jak go zobaczyłam w tym ślubnym garniturze, to zrozumiałam, że nawet Olbrychski przy nim wygląda jak oskubany kurczak przy bażancie…”
Bo też rzeczywiście Zenek w garniturze – pół na pół wełna z anilaną – wyglądał co najmniej jak minister bez teki. Kargul z Pawlakiem kazali mu przejść się w ubraniu od ganku Karguli do ganku Pawlaków: Zenek kroczył sztywno, z głupim uśmiechem. Czuł się jak lew na wybiegu w ZOO. Pawlak odprowadzał go wzrokiem, mierzył od stóp w nowych półbutach aż po czub jasnych włosów, jakby na końskim targu wybierał ogiera. Zenek dotarł do ganku Pawlaków, gdzie stała zastygła w niemym zachwycie Marynia.
Kaźmierz odwrócił się ku Ani.
– Ania, dziecko, a kogoż ty tu przywiozła? – Kaźmierz rozjaśnił się w promiennym uśmiechu i patrząc na usztywnionego ciemnym garniturem Zenka, powiedział z uznaniem: – Galancie wyszykowany!
Teraz bez dyploma ja by nie uwierzył, że z niego mechanizator rolnictwa!
– Dlaczego? – zaniepokoił się Zenek.
– Prosto wygląda, za przeproszeniem, jak minister – Pawlak pomacał paluchami brzeg rękawa ślubnej marynarki. – Ano, niech on okręci sia!
Zenek przechadzał się, obracał, okręcał przed oczyma tej dziwnej komisji, złożonej z Karguli, Pawlaków, jego wybranej oraz kierowcy „nysy”.
Ania pochwaliła się, że to ona wybrała ten garnitur za dwa tysiące osiemset.
– Droższych nie było? – zainteresował się Kargul.
– Były.
– To czego nie wzięła, a?! – Kaźmierz, widząc zaskoczenie na twarzy Ani i Zenka, dobrotliwie wyjaśnił: – Jemu na ślub takie odzienie należy sia, żeb' on w nim jeszcze mógł mnie ostatnie posługe oddać.
– Co też pan mówi – Zenek chciał się zachować elegancko i swobodnie, a zarazem wykazać się swoimi szerokimi horyzontami. – Trzeba patrzeć szeroko na problem długości życia ludzkiego. Wedle statystyki żyjemy dwa razy dłużej niż ludy uciemiężone przez imperializm…
Pawlak wybałuszył na niego oczy, jakby stał przed nim nie przyszły mąż jego wnuczki, lecz odbiornik radiowy. Zazgrzytały mu w uchu te zdania, jak zgrzytają tryby kieratu, w które ktoś nasypie piasku.
– Ot, pomorek. Niech on mi tu gazety nie czyta, tylko po ludzku odpowie: załatwił, jak my mówili?!
– Wszystko razem załatwiliśmy – Zenek przygarnął ku sobie Anię.
Widząc ciężkie spojrzenia Kargula, cofnął rękę i zaczął pomagać Budzyńskiemu rozładowywać furgonetkę. Ze skrzynek wystawały kapslowane łebki butelek z piwem, zalakowane szyjki „monopolowej” i ciemne szkło butelek z winem. Zenek lekko zestawiał skrzynki, a Pawlak kontrolował wzrokiem ich zawartość: samego piwa miało być sto butelek, czystej dwadzieścia, gatunkowej dziesięć, bo resztę uzupełni się własną „brymuchą”.
– E, Kaźmierz – Kargulowi nie podobała się ta decyzja Pawlaka – kto by teraz „deptankę” pił?
– Miejscowe, co same bimber pędzą, dostaną kupny likier – Kaźmierz bez wahania rozstrzygnął jego wątpliwości. – A przyjezdne goście zawsze wolą „swojuchę”. Dobrze mówię, a?
Zenek, do którego było skierowane to pytanie, wzruszył ramionami, jakby jego te problemy nie dotyczyły. On i tak wódki nie lubi, co najwyżej wino – i to importowane.
– I chce na wsi na urzędzie utrzymać sia? – Pawlak był szczerze zdziwiony tą deklaracją przyszłego spadkobiercy. – Taż takiego by raz-dwa z kopytami zjedli!
– Po co tyle grosza na ślub wyrzucać?! – Zenek patrzył z dezaprobatą na stosy skrzynek, z których ciekawie wyzierały na świat szyjki przeróżnych butelek. Pawlak uznał, że widocznie narzeczony Ani nie zna ani tradycji rodzinnych, ani tutejszych obyczajów. Przytulił Anię do siebie i gładząc ją po długich włosach, które nosiła od czasu, gdy Zenek wyrwał ją z głębiny wód, powiedział głosem przepojonym serdeczną troską, by wreszcie temu sierocie zaświtało w głowie, że ślub, choćby na razie tylko cywilny, to nie przejażdżka na jarmarcznej karuzeli.
– Niech on posłucha: my tu oba z Kargulami wspólną wnusię jedyną mamy i musi ona głośne wesele mieć, żeb' wszyscy wiedzieli, że Pawlaczka za mąż idzie nie za jakiegoś biedo-łacha…
– Milicję się w tu poru w gotowości postawi – dorzucił od siebie Kargul, a Marynia i Anielcia pokiwały głowami, akceptując ten akt przezorności. Zenek jednak nie widział żadnej potrzeby, by mobilizować siły porządkowe.