Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Dojdzie na dziś? – przekrzywił głowę, starając się ją wcisnąć w półkoliste wycięcie okienka. Urzędniczka najpierw przeczytała głośno tekst: „Kocham, kocham, kocham”! po czym spojrzała na Zenka z taką nienawiścią, jakby on był sprawcą wszelkiego zła na świecie.

– Tak się panu z tym kłamstwem spieszy?

– A skąd pani wie, że to kłamstwo? – uśmiechnął się, próbując ją olśnić pełnym garniturem swoich wilczych zębów.

– Też kiedyś dostawałam takie depesze, ale potem alimentów to już nie.

W tej chwili Zenek, spojrzawszy przez okno pocztowego urzędu na rynek, zobaczył przy furgonetce Budzyńskiego Anię w nowym uczesaniu oraz zootechnika Palimąkę, który miał taki wyraz twarzy, jakby w tej właśnie chwili był na grzybobraniu i znalazł okaz prawdziwka, nadający się do pokazania w telewizji. W dodatku otworzył drzwiczki swego seledynowego „wartburga” i zapraszającym gestem wskazał Ani miejsce.

Właśnie w tym momencie, wykorzystując fakt, że Warszawiak przestawiał z tyłu furgonetki spiętrzone skrzynki z alkoholem, magister Palimąka złożył Ani namiętnie stonowanym głosem propozycję nie do odrzucenia:

– Ślub z jednym nie przeszkadza, żeby przeżyć rozkosz z drugim – przekonywał dziewczynę, delikatnie ciągnąc palcami po jej ręce od kiści do łokcia, aż zatrzymał się przy dołku, w zgięciu ramienia.

– Zamiast ograniczać się do schematu nocy poślubnej, można pamiętać dwie noce: przedślubną i poślubną…

– O czym pan magister mówi? – Ania konsekwentnie udawała głupią.

– A co ty, maleńka, wolisz? Chleb czy tort orzechowy?

– Na co dzień to chleb.

– Ale noc, każda noc, powinna być słodka jak tort orzechowy.

– Niech pan uważa, bo nadchodzi mój narzeczony.

Magister Palimąka nawet się nie obejrzał. Ściszył tylko głos do namiętnego szeptu.

– Ja właśnie występuję w jego imieniu – zapewnił ją gorąco. – Bo wychodząc nietknięta za mąż zrobisz mu, maleńka, krzywdę, bo nie mając doświadczeń, nie potrafisz mu dać szerokiej skali emocjonalnych uniesień…

Chciał jeszcze Ani powiedzieć, że on jej tę skalę gotów jest jeszcze dziś zademonstrować, ale już nie zdążył. Poczuł na ramieniu potężną łapę, która obróciła go tyłem do Ani z takim impetem, że aż nogi pozostały zwrócone w przeciwną stronę niż głowa i zootechnik przypominał duży korkociąg.

– Zna pan adres jakiegoś chirurga?

– Nie – wystękał Palimąka, skręcony w świder.

– A dentysty?

– Grozisz?

– Ja nigdy nie grożę – uspokoił go Zenek – Ja od razu biję.

I spełnił swoją obietnicę tak skutecznie, że Palimąka rozkrzyżował ręce i jak bezwładny łachman opadł na bagażnik seledynowego „wartburga”. Ania nie zdążyła powstrzymać błyskawicznego ciosu Zenka. Tadeusz Budzyński ostrożnie zdjął magistra z bagażnika i delikatnie ułożył go na tylnym siedzeniu dwutaktu, który jeszcze przed chwilą, zgodnie z nadziejami właściciela, miał go wraz z Anią zawieźć do niezapomnianej krainy przedślubnej rozkoszy.

– Jak będziesz tak postępował, to się z tobą rozwiodę – zagroziła Ania; Zenek rozcierał pięść, której z niekłamanym podziwem przyglądał się Warszawiak.

– Pawlakowi to by się podobało – stwierdził z uznaniem. Będzie musiał złożyć raport o tym incydencie. Wolałby już zawieźć młodych z powrotem do Rudnik, zanim zootechnik dojdzie do siebie i zacznie jakąś awanturę, jednak do tej pory nie dokonano najważniejszego zakupu. W Domu Towarowym Ania wybrała dla Zenka okazały, ciemny garnitur i mimo jego protestów wepchnęła go do przymierzalni.

– No jak? – spytała, stojąc wraz z Budzyńskim przed kotarą.

– Sama zobacz – dobiegł zza kotary głos Zenka. Ania wślizgnęła się do kabiny. Zbyt długo trwało to przymierzanie, by Budzyński mógł uwierzyć, że sprawdzają tylko długość spodni. Odsunął kotarę i zobaczył Anię, wtuloną w ramiona Zenka. Jej ręce obejmowały pod marynarką plecy chłopca.

– Sprawdzałam czy luźna.

– Przecież to garnitur nie na dwie osoby – Budzyński nerwowo zaciągnął ekler swojej wiatrówki. – Garnitur bomba! Płacimy i spadamy stąd.

– Ja go nie wezmę – Zenek z ociąganiem zdejmował z siebie ciemną marynarkę, jakby trochę żal mu było rezygnować z tak pięknego prezentu.

– Jak to? – Ania nie rozumiała jego oporów – A ślub?

– Na ten jeden raz można by… pożyczyć.

Zenek opowiedział, jak to raz był drużbą na ślubie starszego kolegi z technikum. Też nie miał garnituru, ale za to miał szczęście: przed ślubem do pana młodego zajechał kolega z wojska, który był konwojentem w GS-ie. Tak się złożyło, że wiózł w ciężarówce sto garniturów z hurtowni do sklepów: Dwadzieścia wypożyczył po 50 złotych drużbom i gościom pana młodego. Kiedy na trzeci dzień po weselu, chciał odebrać te dwadzieścia sztuk granatowych dwurzędówek, to się okazało, że część gości leży w burakach, a inni rozpełzli się po całej gminie, szukając ukojenia dla kaca. Musiał przez tydzień biegać po okolicy i tropić tych, którym dał szansę podniesienia standardu elegancji za jedyne złotych. I właśnie Zenek mu pomagał odzyskać te garnitury, które jednak nie bardzo już nadawały się do sklepu.

– Ja bym się nie zgodziła brać ślubu z kimś, kto jest w pożyczonym ubraniu – Ania powiedziała to tak kategorycznie, że Zenek poczuł, iż nie w porę przytoczył tamto zdarzenie. Wyszedł na jeszcze większego naciągacza. Zauważył, że Budzyński przygląda mu się tak, jakby był prokuratorem przesłuchującym uczestników tamtego wesela w pożyczonych garniturach.

– Ale… ile on kosztuje? – Zenek próbował wykpić się żartem:Bo tamten tylko 50 złotych!

– Uzgodnione było, że dzisiaj za wszystko ja płacę.

Ania wyciągnęła z koszyczka portfel i zaczęła odliczać pięćsetki.

Zenek odłożył na bok garnitur, jakby wełna pół na pół z anilaną parzyła go w palce.

– Jak to wygląda? – powiedział półgłosem, patrząc z wyraźnym zawstydzeniem na ekspedientkę.

– Leży jak na miarę szyty – zapewniła ekspedientka, myśląc, że klient rozważa swój wygląd. Ania dobrze wiedziała, o co chodzi Zenkowi. Wydawało się, że już dawno przekonała go do tego, żeby nie miał żadnych obiekcji przed ślubem: kiedy dostanie posadę – spłaci długi: Ona zresztą i tak ma wobec niego największy dług: ocalone życie. Czy w obliczu ich miłości ma sens mówić o cenie garnituru? O kosztach wesela?

Obok furgonetki „nysa” było puste miejsce po „wartburgu”.

– Doszedł do siebie – stwierdził Budzyński uspokojony. – A raz, jak go byk kopnął, to tydzień w szpitalu leżał:

– A może ty wolałabyś takiego magistra z „wartburgiem”? – spytał cicho Zenek, wysuwając się z wnętrza furgonetki, gdzie z trudem znalazł dla siebie miejsce między skrzynkami piwa, wódki i oranżady. Ania, zamiast odpowiedzi, próbowała wcisnąć się pod plandekę, ale Tadeusz Budzyński wykazał się przytomnością.

– Panna młoda z przodu – otworzył drzwi szoferki i posadził Anię koło siebie. – A czego ten Palimąka od ciebie chciał?

– Zabrać mnie chciał w krainę niepowtarzalnych uniesień.

– A to świnia! – Budzyński ruszył w drogę powrotną. – Ale co się dziwić: zootechnik. Kto z kim przestaje, takim się staje…

Ania wiedziała już, co dziś zapisze w swoim pamiętniku: „Och, Zeniu, Zeniu, jeśli ty umiesz tak kochać jak bić, to będą o nas w gazetach pisali i w takich książkach jak „Trędowata”…”

Witia Pawlak zastygł na kuchennej ławie, z jedną nogą zanurzoną w misce z wodą i spojrzeniem wbitym w ekran telewizora. Wyraźnie przejął się dramatem dziewczyny, której zgnębione oblicze wypełniało cały ekran „jowisza”. Jej oczy wypełnione były łzami.

Miała na imię Blanka, bo tak zwracał się do niej autor reportażu o naiwnych ofiarach oszusta matrymonialnego. Poprawiała co chwila opadającą na czoło falę włosów, jakby i w sytuacji klęski pamiętała o tym, by wyglądać pociągająco. Przedstawiając swoją tragedię, starała się mówić zdaniami, które miały świadczyć o jej wyrobieniu towarzyskim i społecznym: „Poznałam go w klubo-kawiarni jako fachowca na delegacji. Przedstawił się jako naukowiec, magister z dyplomem Uniwersytetu z Wrocławia. Miał tam być bynajmniej asystentem. W tydzień później przybył do moich rodziców w celu jak najbardziej osobistego zapoznania. Kwiaty miał dla mnie, dla mamy jak najbardziej czekoladki, butelkę dla tatusia…”

Reporter przerwał jej pytaniem, czy już na wstępie uwodziciel wyciągnął od niej pieniądze. Dziewczyna odsunęła z czoła pukiel włosów, starając się zrobić to z największym wdziękiem: „Zenobiusz bynajmniej nic na chama. Pełna kultura, Francja-elegancja. Jak mnie zaprosił na dansing, to się upił nie wódką bynajmniej, lecz winem importowanym. Depesze wysyłał o miłości, że kocha aż po grób, razem chodziliśmy wybierać meble do naszego ewentualnie przyszłego gniazdka. Zenobiusz miał dostać we Wrocławiu kawalerkę i na to pożyczył ode mnie 18 tysięcy. Dałam mu wszystko, co miałam” – jakby wyczuła, że to zdanie może być opacznie zrozumiane, dorzuciła odymając usta: – „Mam na myśli jak najbardziej oszczędności w PKO…”

Przypomnienie poniesionej straty tak wstrząsnęło uwiedzioną, że z głuchym szlochem odwróciła głowę. Witii dwie rzeczy wydały się w tej całej sprawie znajome: pierwsza – to była mina bohaterki reportażu, jakże podobna do wyrazu twarzy Ani, gdy ta wróciła z Wrocławia. Druga – to imię uwodziciela. Nie bacząc, że zostawia mokre ślady, wyjął bosą nogę z miednicy i ciągnąc za sobą drugą, wciąż tkwiącą w wyłożonym gazetą gumiaku, stanął we drzwiach.

– Panno Blanko, tak łatwo zawierzyła pani nieznajomemu mężczyźnie? – drążył reporter, powodując kolejne odęcie ust swojej rozmówczyni. Ten jej grymas miał zapewne dać do zrozumienia widzom, że nie mają do czynienia z prowincjonalną gęsią: „Ja bynajmniej nie jestem taka głupia. Jak dawałam pieniądze, to zrobiłam taką małą niedygresję, że chcę wiedzieć, czy bynajmniej nie jest już żonaty. A on mnie poparł jak najbardziej i powiedział: „Miłość – miłością, ale sprawdź mój dowód, żebyś wiedziała, w czyje ręce oddałaś swój dziewiczy los”.

– Dziewiczy? – wyrwało się reporterowi, jakby nie dowierzał temu, co usłyszał. Ale wedle uwiedzionej tak właśnie oszust powiedział: „dziewiczy”. Bo on umiał bynajmniej przejrzeć kobietę na wylot. I takiemu miała nie wierzyć? Pamięta każdą rubrykę jego dowodu: imię Zenon…

29
{"b":"89250","o":1}