– Za co Bogu dziękować! Że ja głupio wypadnę?! Mówiłem mu że są dziki – i nie ma? To teraz on mi w nic nie uwierzy. Nawet w to, że ja pijany byłem!
– Całe szczęście, że nie ma dzików. Upraw nie poniszczą.
Zrozumiał wreszcie Pilch, że nie przełamie uporu byłego kłusownika. Może bał się ujawniać swoje sposoby? Może chciał się zemścić na nim za zamknięcie go w trakcie bankietu dla kołchoźników?
W każdym razie postawił go w sytuacji bez wyjścia.
– Czy wy czasem nie za przytomnie myślicie, Podoba? – Ryszard Pilch wrócił do dyrektorskiego tonu. Widać Podoba czuł już zalatujący od niego padliną zapach ofiary kadrowych rozgrywek, bo odciął się z bezczelnym uśmiechem:
– Jakby nie umiał przytomnie myśleć, to ja bym się przed inspektorem tłumaczył, panie dyrektorze.
– Dyskutować to będziemy, jak was poproszę do siebie na dywanik – rozmiękczoną dotychczas fałszywą łaskawością twarz Pilcha ściągnął służbowy grymas surowości: – Koniec z tym przestojem!
Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę samochodu. Tuż przy „warszawie” stał Pawlak, skubiąc w palcach kłos. Wykruszył z niego ziarno na podstawioną dłoń. Dmuchnął. Plewy poleciały z lekkim wiatrem na twarz Pilcha.
– Ot, człowiecze, znowu nasza ziemia-matka łaskawa dla nas, co o chleb powszedni starający sia…
– Przyszedł pan aż tu, żeby mi to powiedzieć?
– Ja przyszedłszy spytać, może by pan dyrektor te taksówke na ślub wynajął?
Pomacał nagrzaną blachę „warszawy” i w duchu pomyślał, że wstyd byłby nawet świadków takim poobijanym pudłem wieźć.
– Pan się żeni? – Pilch był najwyraźniej zaskoczony tą ofertą.
– Uchowaj Boże! W naszej rodzinie raz się człowiek żeni i raz umiera.
– A pan już, zdaje się, próbował tego drugiego…?
– Ano, dzięki panu dyrektorowi. Był pan u mnie z komisją i popełnił wielką historyczną omyłkę – Kaźmierz wyprostował się, wypiął pierś w grubej kamizeli, jakby podstawiał ją do dekoracji. Oto ten „nieprzyszłościowy” chłop stoi teraz przed panem w osobistej swej postaci i prosi pana na wesele wnuczki, panny parafii tutejszej, z Zenobiuszem Adamcem, kawalerem parafii nieznanej…
– Pogratulować wspaniałego kandydata – Pilch wyciągnął rękę do klamki samochodu, ale po drodze chwycił ją w swoje łapska Pawlak i jął potrząsać serdecznie, jakby przyjmował gratulacje.
– I wzajemnie – powtarzał, odsłaniając w serdecznym uśmiechu końskie, żółte zęby. – Wzajemnie.
– Mnie? – dyrektor chciał wyrwać rękę z uścisku Pawlaka, ale ten trzymał ją mocno i dalej machał nią w powietrzu rytmicznie jakby toporkiem łupał drzazgi. – Czego?
– Takiego pracownika!
– Staż się już kończy…
– Ot i kłopot serdeczny. – Kaźmierz przybrał taką minę, jakby gorąco współczuł dyrektorowi. – A nie lepiej to fachowca przyjąć na stałą posadę? – dopiero teraz wypuścił ze swojej ręki spoconą dłoń dyrektora, obejmując szerokim gestem objął swoje i Kargulowe pola. – Chłopak silnie utalentowany do chłopskiej roboty. Odkąd za lokatora u mnie jest, to ja mogę głowę dać, co on wierny tej ziemi będzie!
Dyrektor Pilch poszedł spojrzeniem za gestem ręki Pawlaka. Nagle dostrzegł rząd żółtych chorągiewek, które miały wyznaczać granicę opylania przez samolot „gawron”. Ta granica wyraźnie przesunęła się poza miedzę, stanowiącą granicę pól PGR-u, i objęła zagony kartofli, ciągnące się od stodoły Kargula i Pawlaka. Pilch zrozumiał, że ktoś robi wszystko, żeby towarzysz Szprota mógł go przeznaczyć do skasowania nie tylko jako element politycznie niepewny; do gruntu przeżarty duchem rewizjonizmu, lecz także jako gospodarczego szkodnika, ekonomicznego dyletanta. Wszystko sprzysięgło się przeciw niemu: najpierw patriotyczna postawa Rotmistrza, którą poparł w odruchu szczerości, potem niewypał z dzikiem dla towarzysza Szproty, a teraz jeszcze ewidentne niedopilnowanie obowiązków…
– Czyje to kartofle?
– Moje.
– A skąd się wzięły tam te chorągiewki?
– Oto ciekawość – Kaźmierz śpiewnie wyraził zainteresowanie.
Wspiął się na palce, jakby chciał lepiej widzieć wytyczoną granicę. Zmarszczył się i ze zdziwieniem pokiwał głową; co miało być dla dyrektora dowodem, że pierwszy raz widzi na oczy takie zjawisko.
– Pan przestawił?
– Nigdy w życiu.
– A kto?
– Sam zachodzę w głowę – podrapał się pod maciejówką, aż daszek czapki zsunął się na czoło, zasłaniając oczy – Chyba że same. Może z wiatrem przelecieli…?
– Aaaa, to ten fachowiec, co odpowiada za ładowanie na samolot chemikaliów – domyślił się Pilch. – Zamiast na wesele, narzeczony wnuczki trafi na milicję.
– Ot, gorączka człek! Najpierw ja dla niego „nieprzyszłościowy”, a potem mojego zięcia milicją straszy?! Niech on sam uważa, żeb'
jego ta komisja z województwa na grzybki nie posławszy!
– Dowie się pan od prokuratora, że to jest państwowy samolot!
– Ale po moim niebie lata – Pawlak ujął się pod boki, co dla tych, którzy znali jego charakter, było niechybnym znakiem, że szykuje się do ataku.
– I opyla waszą ziemię.
– A kto jemu kazał, a? Że przez jego hurgot kury nieść przestali sia to moja strata, a że dziki on do cała bezlitośnie wypłoszył – pańska! – wycelował paluchem prosto w pierś Pilcha, wykrzywiając twarz w grymasie triumfu. – I obaczym teraz, kto tu „przyszłościowy”, jak ten Ważny kontroler na pana obrazi sia…
Więc już nawet i Pawlak słyszał o jego kłopotach, którym Podoba nie chciał zaradzić? Pilch poczuł się osaczony, jakby sam był dzikiem, którego obchodzi nagonka, a psy już dobierają mu się do skóry. Zatrzasnął drzwi „warszawy”, zapalił silnik. Koła zabuksowały w piasku. Silnik ryczał niczym zarzynany wół, a samochód coraz bardziej grzęznął, aż osiadł jak łódź na mieliźnie.
Pawlak znów podparł się pod boki i patrzył szyderczo, rad, że jego przeciwnika spotkała kara boża.
– Ot, patrzaj – zawołał triumfalnie w stronę kombajnu. – Wasz dyrektor taki „państwowy” jak wasz majątek i utknął, jak całe nasze państwo! Bez chłopskich koników nie ruszy on z miejsca…
– Umoczył się po pachy – ryknął radośnie z wysokości siodełka „bizona” Podoba i zawrócił wielkim kołem. Ani myślał udzielić pomocy komuś, kto i tak już był przeznaczony do odstrzału.
„Zastanawiałam się, kto powinien być moim świadkiem na ślubie.
Najbardziej bym chciała zaprosić Irmę, bo jej błędy życiowe przysporzyły mi sporo doświadczeń. Ale nie wiem, czy Irma jako uwiedziona nie poczułaby się w głupiej sytuacji (że może ja chcę się wynieść nad nią jako panna młoda, która nie dała się uwieść przed ślubem?). Fakt, że jestem niedzisiejsza, ale ja uważam, że nie ma co jeść deseru przed zupą. Ale magister Palimąka uważa inaczej i jeszcze dzisiaj dawał mi do zrozumienia, że noc przedślubna jak każdy grzech ma większy format rozkosznych wrażeń niż noc poślubna, która smakuje jak chleb przy torcie. Nie ukrywał wcale, że gotów jest mi pomóc, żebym miała się z czego spowiadać i że jeszcze dzisiaj przyjedzie po mnie „wartburgiem” i uwiezie w krainę niepowtarzalnych uniesień. Wedle niego kobieta swoim dziewictwem robi krzywdę przyszłemu mężowi (bo on wówczas musi zaczynać życie seksualne od pierwszej klasy podstawówki). I za to właśnie oberwał po mordzie od Zenka. Och, Zeniu, Zeniu, jeśli ty umiesz tak kochać, jak bić, to będą o nas w gazetach pisali albo w takich książkach jak „Trędowata”…”
Ten zapis w pamiętniku Anny Pawlak był efektem wyprawy handlowej do Lutomyśla. Wieczorem poprzedniego dnia dostała od obu dziadków fundusze, żeby przygotować siebie i narzeczonego do ślubu. Dla nikogo z organizatorów tej uroczystości nie ulegało wątpliwości, że Zenobiusz Adamiec, choć mechanizator z dyplomem, jest bez grosza przy duszy. Tak więc Ania miała mu wybrać odpowiedni garnitur, by mógł w nim także stanąć przed ołtarzem, kiedy przyjdzie czas złożyć przysięgę wierności przed Bogiem. Sobie też miała wybrać sukienkę, pantofle i torebkę. Tych zakupów miał dopilnować Tadeusz Budzyński, który specjalnie na tę wyprawę został wynajęty wraz z furgonetką „nysa”. Miał w niej pomieścić skrzynki z wódką, piwem i oranżadą. Pawlak i Kargul okazali mu najwyższe zaufanie nie tyle tym, że zlecili mu zakup alkoholu na wesele, ile że kazali mu nie spuszczać z oka młodej pary.
– U młodych krew gotująca sia – powiedział Kaźmierz, patrząc Warszawiakowi głęboko w oczy. – Pójdą gdzie we dwoje koszulę przymierzać i ani ty obejrzysz sia, jak czut-czut przyprędko pradziadkiem zostaniesz.
Budzyński potraktował poważnie swoją misję. Ubrany w beret i wiatrówkę chodził krok w krok za młodymi. Kiedy Ania poszła do fryzjera, Budzyński nosił razem z Zenkiem ze sklepu monopolowego skrzynki z niebieską i czerwoną kartką, ustawiając je piętrowo w furgonetce. Zauważył, że Zenek wciąż zerka niespokojnie na boki.
– Za czym pan tak kikujesz? – chciał wiedzieć wszystko, by móc złożyć wyczerpujący meldunek Pawlakowi o każdym kroku przyszłego członka rodziny.
– Chcę wyskoczyć na chwilę, żeby zrobić Ani niespodziankę – powiedział Zenek, wciąż rozglądając się po rynku Lutomyśla.
– Tylko niech pan uważa, żeby kto inny jemu nie zrobił niespodzianki – Warszawiak wskazał na parkującego obok „wartburga” zootechnika Palimąki. – Pan magister kręcił się koło Pawlakówny. A on tylko wobec krów stosuje sztuczną inseminację…
Budzyński myślał, że tą aluzją poruszy zazdrość narzeczonego, i skłoni go do nieodstępowania Ani na krok. Zenek wzruszył ramionami. Albo nie kocha, albo zbyt pewny siebie – pomyślał Warszawiak. Kiedy podszedł przywitać się z zootechnikiem, stracił z oczu Zenka, który zniknął gdzieś w podcieniach rynku. Poczuł się jak strażnik, któremu uciekł więzień.
Ania siedziała w zakładzie „Uroda” pod hełmem suszarki. Ale gdzie jest Adamiec? Jeśli chciał zrobić Ani niespodziankę, to pewnie jest w sklepie jubilerskim albo w perfumerii. Budzyński zajrzał i tu, i tu, ale nigdzie nie natknął się na masywną postać narzeczonego.
Tymczasem ten na poczcie wypisywał pospiesznie blankiet telegramu.
Był to chyba już czwarty, który zmiął w garści. Dziewczyna zza okienka, smętna jak gazeta sprzed tygodnia, najwyraźniej przygnębiona swoim losem i kolorem czarnego fartucha służbowego, patrzyła na niego z politowaniem. Zenek co chwila zerkał przez okno poczty, jakby nie chciał być w tym miejscu przyłapany ani przez Anię, ani przez swego anioła stróża. Wreszcie podpisał się pod tekstem i podsunął telegram urzędniczce.