Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kargul, który przez cały czas przytakiwał tym wywodom Kaźmierza, zwrócił się teraz do nich z apelem: muszą zrozumieć, że oni starzy, czas im przyszłościowego następcy szukać…

– Parobka chcecie za Anię kupić? – przerwał mu Witia, zmagając się z wieprzem, który najwyraźniej zniecierpliwiony tą całą bezpłodną dyskusją, chciał wracać do chlewa.

– Ot durny, że tylko w pysk plasnąć – rozsierdzony tak niecnym posądzeniem ze strony syna Kaźmierz usiłował dosięgnąć go kułakiem. Tak się zamachnął, że czubki butów ześlizgnęły się ze skrzynki. Straciwszy oparcie, znów zawisł na bramie. Trzymając się rozpaczliwie jedną ręką i dudniąc nogami o deski obsunął się, znikając z pola widzenia Witii. Jego głos przez chwilę dobiegał zza desek płota. Kaźmierz przyłożył oko do dziury w desce i przez nią rzucił informację, że Zenek to nie zawołoka, tylko fachowiec z dyplomem, co swoje godziny na państwowej posadzie odbębni, a całe siły na ich hektary oszczędzi…

– Co to tato o nim po dwóch tygodniach wiedzą?

– Fachowiec.

– Do uwodzenia – Jadźka z zaciśniętymi pięściami znów postąpiła krok do przodu.

– Wychowany ładnie, grzeczniusi…

– Zna tata jego ojców?

– On sierota z Domu Dziecka.

– Może on pijak jest?

Widząc, że do Jadźki nie docierają żadne argumenty, Kaźmierz, aż syknął, jakby mu kto nastąpił na odcisk:

– Ot, żmija jedna! Ty bezlitośnie nie do wytrzymania! Taż żeb' on tak całkiem nie pił, to by na wsi raz-dwa zmarnował sia. Jako fachowiec poważania by nie miał.

Darmo próbował ich przekonać, że dzięki jego staraniom mają zapewnione szczęście córki – a przy okazji przyszłość rodziców.

Jadźka coraz bardziej piskliwym głosem, który przypominał zgrzyt noża na szybie, oświadczyła na to wszystko, że oni zgody na ślub nie dadzą!

– Ot, durna rozdziawa – Kaźmierz kipiał teraz jak sagan na ogniu.

– Prosto niemożliwie głupia stała sia! Tak i chwalić Boga obejdzie sia bez waszej zgody!

– Jakże to tak, tato? – Witia ruszył do przodu, potykając się o zad wieprza, tak że omal nie dosiadł go wierzchem.

– Teraz to ja dla ciebie „tato” – Kaźmierz krzywił się szyderczo, bo w tej chwili właśnie postanowił wystrzelić pocisk najcięższego kalibru. – A jak wy sami żenili sia, to w utajeniu przed nami!!

– A nam aby chrzest przyszło sprawić – uzupełnił Kargul to przywołanie rodzinnej historii sprzed ponad trzydziestu lat.

Kaźmierz, zachwycony, że grzechy przeszłości ich dzieci dają im teraz nad nimi moralną przewagę, zachichotał radośnie i trącił Kargula w bok, rzucając ponad bramą dobrą radę:

– Tak i wy teraz wracajcie do siebie i na chrzest czekajcie.

Czy mogło być lepsze zakończenie tej wymiany poglądów? Sami wpadli w pułapkę dawnych grzechów. Nic im nie pozostaje, jak ukorzyć się przed wolą rodziców. Rozpłaszczony na bramie Kaźmierz jaśniał wewnętrznym poczuciem zwycięstwa, lecz nagle ów wyraz zachwytu zmienił się w stan osłupienia. Witia uwolnił wieprza z uwięzi i zamaszystym kopnięciem gumiaka pognał go wzdłuż drogi, pohukując groźnie. Jadźka machaniem fartucha zmusiła tucznika do przejścia z kłusa w galop. Weselny wieprz, kręcąc precelkiem ogona, oddalił się w stronę Lutomyśla.

Oczy Kaźmierza przeniosły się z wieprza na Kargula.

– I jak ty swoją córkę wychował? – zaatakował niespodziewanie sojusznika. – To Kargulowe plemię zawsze zdradne było!

– Oj, Kaźmierz, czep się lepiej swojej baby. – Na taką zaczepkę Kargul miał zwyczajową ripostę. Wyjrzał zza bramy na drogę. Pawlak wybiegł przed niego na środek ulicy, żeby zobaczyć, gdzie też Witia i Jadźka pognają wieprza. Nagle za jego plecami rozległ się warkot samochodu. Klakson spędził go na pobocze. Tuż koło niego przejechała pokiereszowana „warszawa” dyrektora Pilcha. Widząc, że zaraz za kapliczką samochód skręcił w polną drogę wiodącą na pola PGR-u, Kaźmierz poprawił na głowie maciejówkę, wsunął spodnie w cholewy i stwierdził z satysfakcją:

– Ot, widać los sam do mnie rękę wyciąga. Porządny człowiek zawsze pod boską opieką.

Nie oglądając się nawet na zaskoczonego Kargula, ruszył w ślad za „warszawą”, w przeciwną stronę niż pognał przeznaczony na wesele tucznik.

Zanurzony w bezmiarze złocistego oceanu żyta niczym przedpotopowy mastodont stał czerwony kombajn „bizon”. Dyrektor Pilch zadarł do góry głowę i patrzył z nadzieją na traktorzystę Podobę, ten zaś, w pasiastej koszulce z krótkimi rękawami i w nieodłącznym berecie patrzył na dyrektora z góry, jak słynne postacie historyczne patrzą z cokołów pomników na przechodniów. W jego spojrzeniu był odcień bezczelnej niezależności. Podoba wiedział, że po aferze z kołchoźnikami los dyrektora wisi na włosku. Uznał, że jest poniekąd w lepszej sytuacji niż jego pracodawca, bo po pijanemu nie rozbił samochodu. A jego godności szczególnie uwłaczało to, że dyrektor zaczął rozmowę od wypominania mu grzechów przeszłości.

– Byliście kłusownikiem, Podoba – stwierdził z satysfakcją, stając na stopniu kombajnu z zadartą głową. I to się właśnie kombajniście wydało mocno podejrzane: jeśli ktoś ma takiego haka na siebie jak koński trzonowy ząb i zaczyna szukać haka na kogoś drugiego, znaczy, że chce go umoczyć po samą szyję! Podoba życie znał i wiedział, że słysząc pewne pytania powinien udawać głupiego. Tak też postąpił tym razem: wytrzeszczył na dyrektora oczy, jakby ten chciał mu wmówić, że Podoba został biskupem.

– Kto panu dyrektorowi powiedział takie głupoty?

– Ludzie!

– Ludzie to by każdemu chcieli świnię podłożyć.

– Tu idzie o dziką świnię – podkreślił z naciskiem Pilch. Usiłował wspiąć się wyżej, żeby z bliska zajrzeć błagalnie w oczy kombajnisty – Ja na was poważnie liczę, Podoba. Jako stary kłusownik znacie tu każdy dukt, każde trzęsawisko…

Pilch patrzył na Podobę tak, jak beznadziejnie chory może patrzeć na cudotwórcę. Sytuacja była poważna. Towarzysz Szprota wciąż zbierał donosy na niego. Wieczorami długo w jego pokoju paliło się światło. Na wieszaku wisiała myśliwska kurtka, kapelusik i pachnący świeżą skórą pas z nabojami. Futerał jego dubeltówki też był nowiusieńki, gdyż towarzysz Szprota pokochał myśliwstwo dopiero od niedawna; odkąd zauważył, że myśliwi się popierają – zaczął popierać myśliwstwo. Dlatego jako neofita pałał nieprzepartą żądzą zdobycia znaczących trofeów, którymi mógłby się pochwalić w województwie. A Pilch, którego los był w ręku inspektora Szproty, nie potrafił mu zapewnić sukcesu. Nie był naiwny i wiedział, że wyniki polowania będą w dużej mierze rzutować na wyniki kontroli. I dlatego, łamiąc wszystkie swoje zasady moralne, zwrócił się do tego notorycznego kłusownika po ratunek.

– W co mnie pan dyrektor chce wrobić?! – Podoba uruchomił silnik i czerwony „bizon” zatrząsł się cały, jakby lada moment miał się rozlecieć. – Ja nie jestem żaden kłusownik!

– Nie wrabiam, tylko wydaję polecenie służbowe: trzeba znaleźć dzika i podprowadzić pod lufę!

– Nikt mnie nie może do kłusownictwa zmuszać – wrzasnął Podoba, plując przez szczerby w uzębieniu i przekrzykując terkot silnika.

– Ja układ zbiorowy znam.

Chcąc dać do zrozumienia, że nikomu nie uda się go sprowokować do tego, by przyznał się do dawnych grzechów, ruszył do przodu.

Łopatki zgarniające „bizona” łakomie zaczęły czesać kłosy i zagarniać je w paszczę kombajnu. Dygot maszyny strącił Pilcha ze stopnia. Teraz dreptał obok cielska kombajnu, wznosząc błagalnie rękę w górę.

– Bądź człowiekiem, Podoba. Ja muszę mieć na dzisiaj dzika.

– Samolot wszystkie wypłoszył – stwierdził Podoba, zatrzymując „bizona” na granicy pegeerowskich pól, tuż koło starej „warszawy” dyrektora Pilcha.

Ani on, ani Pilch nie wiedzieli, że za „warszawą” stał Kaźmierz Pawlak, obmyślając słowa, którymi zaprosi dyrektora na wesele wnuczki w zamian za zgodę na posadę dla jej męża. Miał zamiar w tej krótkiej oracji dać dyrektorowi do zrozumienia, że mu wybacza wydanie wyroku na niego i że w imię przyszłości tej ziemi gotów jest go posadzić na honorowym miejscu przy weselnym stole, tak gdzieś między proboszczem Durdełłą a wójtem Foglem. Kiedy otrzepując nogawki szykował w myśli prośbę o poparcie odroczenia służby wojskowej dla Zenobiusza Adamca, do jego uszu dobiegł dialog między dyrektorem a kombajnistą.

– Loty odwołałem. Dziś wieczór trzeba zaprowadzić kogoś na pewny strzał, żeby odyniec odjechał w tym bagażniku! – Pilch gestem wskazał za siebie, na potłuczoną „warszawę”.

– A nie lepiej to od razu go do czarnej „wołgi” zapakować? – zauważył Podoba, dając do zrozumienia, że zna motywy nacisków dyrektora. Pilch znów wspiął się na stopień, przymilnie zaglądając w oczy szczerbatego kombajnisty, jakby ten był co najmniej sekretarzem ekonomicznym KW.

– Dla ciebie to spacerek – przekonywał go, starając się nadać swemu głosowi uwodzicielski czar.

– Jak ostatni raz poszedłem na taki spacerek, to się z żoną po roku przywitałem.

Dyrektor wyciągnął do Podoby pudełko papierosów „Wawel”, które zostały mu jeszcze z zapasów dowiezionych na przyjęcie kołchoźników. Podczas gdy Podoba obracał w paluchach pudełko i wąchał nieufnie papierosy, Pilch podszedł do leżącej na miedzy skrzynki z wodą mineralną i przytknął szyjkę do spieczonych warg.

Podoba zlazł z kombajnu i nieomal wyrwał dyrektorowi ostatnią butelkę.

– Tamto było kłusownictwo – Pilch ocierał wierzchem dłoni usta – A to działalność społeczna.

– Społeczna? Na działalności społecznej to ja jeszcze nigdy na swoje nie wyszedłem.

Pilch położył rękę na ramieniu eks-kłusownika, jakby tym gestem chciał go przekonać, że teraz działają we wspólnym interesie: jak kontrola kiepsko wypadnie, to dyrektor może stracić pracę, a załoga premię. Trzeba zrobić wszystko, żeby nie zawieść zaufania inspektora z województwa. Jeśli ten ustrzeli odyńca czy lochę – a najlepiej i to, i to – wszystko pójdzie inaczej! Dzik jest gwarancją dla wszystkich pracowników majątku…

– Chwalić Boga, u nas dzików nie ma! – oświadczył kategorycznie Podoba, zaciągając się dyrektorskim „wawelem”. Na wszelki wypadek schował pudełko do kieszeni spodni.

27
{"b":"89250","o":1}