– Wasz lokator gada, że koń to przeżytek – zaczął wójt, witając się z Kargulem. – To może by Pawlak sprzedał te przeżytki?
– Czemu nie zmądrzeć? – Kargul na wszelki wypadek rozejrzał się, czy nie ma gdzieś w pobliżu Kaźmierza. – Grosz na wesele przyda się.
– I obydwa? – wójt ożywił się, poklepał kobyłę, popieścił głodnym okiem deresza. – Ile za niego?
O tym właśnie marzył Kargul: ugadać wójta – to była wielka szansa na posadę w Urzędzie Gminnym dla Zenka. A wówczas to on, Kargul, miałby młodą parę pod swoim dachem! Konie były wprawdzie Pawlaka, ale – wnuczka była wspólna i wszak wspólnie ją chcieli wydać za mąż dla wspólnej przyszłości…
– Dogadamy sia – zaczął dyplomatycznie, wciąż oglądając się na stodołę Pawlaka. – Byle byście chłopaka na posadę wzięli.
Fachowiec on, z dyplomem…
– Masz ci los! Jak ja go wam zachwalałem tymi samymi słowy, to go Pawlak nie chciał wziąć na kwaterę – Fogiel wspomniał pierwszą rozmowę na temat stażysty. – Jak żem powiedział, że to sierota, to Pawlak zaraz hyru narobił, że najducha nie będzie u siebie trzymał.
– Taż taki najlepszy – Kargul roztkliwiał się nad sierocą dolą Zenka, byle tylko wójt dostrzegł, jak w porównaniu z nim Pawlak jest zacofany. – Będzie się rodziny trzymał. Mechanizację on kocha jak wy konie. Wysoko szkolony – rozpływał się dalej nad walorami swego kandydata na urząd państwowy. – A przy tym bezlitośnie grzeczny. Wychowanie to on prosto sanacyjne ma! I patriota szczery. Jak pierwszy raz nas ujrzał, co to z Anią odratowaną tu przytarabanił sia, to gada: „Od razu widać, że rodaki zza Buga, bo niedzisiejsze, miast traktora ogonów trzymają sia”…
Tak się rozpływał nad charakterem i rozumem Zenka, tak go zachwalał wójtowi, że nie zauważył stojącego we wrotach stodoły Pawlaka. Kaźmierz nie spuszczał oka z wójta, który właśnie obchodził jego ogiera, jakby chciał sprawdzić, czy ma cztery nogi i ogon na miejscu. Pochylił się znów nad przednią pęciną, macał nogę, jakby to było babskie kolano.
– Ochwat niedawno złapał – powiedział muskając wąsy i patrząc znacząco w ocienione rondem kłapciatego kapelusza oczy Kargula. – Jaki będzie na nim upust?
– Tyle, co pensja Zenka w gminie – chytrze to Kargul wymyślił.
Podstawiał dłoń, żeby Fogiel swoją przybił zawarty z obopólną korzyścią interes. Zanim jednak rozległo się plaśnięcie, Kaźmierz nasadził na bakier maciejówkę i kilkoma kroczkami dopadł Kargula, chwytając od tyłu jego uniesioną do ugody rękę.
– Ot, chabaź jeden! A tobie kto pozwoleństwo dał moimi końmi rozporządzać sia?
– Dla Zenka to robię – Kargul szarpał się, by nie dać sobie wykręcić ręki w łokciu.
– Z mojej kieszeni?
– Dla zbudowania wspólnej przyszłości…
– Znam ja takich „budowniczych Polski Ludowej”. Buduj se swoją przyszłość nie na moim garbie.
– Tu o szczęście Ani idzie…
– Pilnuj ty swoich gnid na głowie, a ja już jej szczęścia dopatrzę! – Kaźmierz zgiętym kolanem popchnął Kargula poniżej krzyża, tak że ten postąpił kilka kroków, machając jak wiatrak rękoma dla utrzymania równowagi. Odwrócił się w stronę Pawlaka, zaciskając pięści. Kaźmierz na wszelki wypadek odruchowo odczepił umieszczony w kieszonce kamizelki zegarek i schował go do kieszeni spodni, szykując się do bezpośredniego zwarcia.
Stali naprzeciw siebie jak dwa parowozy na jednym torze. Jak dwa rogate kozły na jednej kładce. Jak dwaj bokserzy w dwóch narożnikach ringu.
Fogiel zdecydował się odegrać rolę sędziego. Stanął między nimi, wyciągając ręce, jakby chciał ich odepchnąć od siebie jak najdalej.
– Ludzie! Ludzie! Warto wam się kłócić, jak wy i tak zaraz się godzicie?! Czy ja was nie znam od 45-go roku?! Przecież my tu sami swoi. I dlatego myślałem, że się względem tych „przeżytków” jakoś dogadamy!
– A kto wójtowi powiedział, że nie?! – rzucił Kaźmierz wywołując na twarzy wójta wyraz pełnego zachwytu zaskoczenia.
– Sprzedamy konie – wtrącił się Kargul. – Jak tylko Zenek posadę w gminie dostanie i odroczenie z wojska.
Wójt bez namysłu podsunął swoją dłoń. Czekał, aż Pawlak przybije swoją. Ale ten schował ją za plecy, żeby za bardzo go nie kusiło zakończyć sprawę przed ustaleniem ostatecznych warunków. Konie są jego, nie Kargula, i on zgodzi się sprzedać je wójtowi pod warunkiem, że ten postara się o przydział ciągnika. Skoro mają mieć na gospodarstwie mechanizatora rolnictwa, to musi on mieć czym robić. A jemu, Kaźmierzowi, te konie już tylko aby do wesela będą potrzebne.
– Toć przecie w urzędzie ślub na dniach wyznaczony – ucieszył się Fogiel, ale Kaźmierz zgasił jego radość uwagą, że nie ma na myśli tego wesela po urzędowej rejestracji, tylko to prawdziwe, po kościelnych dzwonach…
W tej właśnie chwili, kiedy mówił o kościelnych dzwonach, których dźwięk miał dopiero otworzyć prawdziwie wspólną drogę jego wnuczce i mechanizatorowi z dyplomem, rozległo się dziwnie znajome kwiczenie świni. Pawlak nadstawił czujnie ucha jak muzyk, rozpoznający wśród strojonych instrumentów dźwięk „stradivariusa”.
– Ano zacichnijmy. To chyba nasz weselny kaban odezwał sia.
Kiedy od strony bramy podwórza dobiegło powtórne kwiczenie, ani Pawlak, ani Kargul nie mieli wątpliwości: przeznaczona na weselny stół ofiara wróciła, by spełnił się przeznaczony jej los.
Wróciła, lecz nie sama. Stała za bramą, uwiązana na długim sznurku, jakby była nie świnią, a latawcem, który może się urwać i poszybować gdzieś z wiatrem. Drugi koniec sznurka zaciskał w garści Witia. Obok niego z zaczepnym wyrazem twarzy stała w fartuchu Jadźka. Z tej trójki najmniej wojowniczo wyglądał wieprz.
Znękany był ucieczką spod obucha, wędrówką przez buraczysko, a teraz powrotną drogą, którą odbył na sznurku, niczym rasowy pudel.
Kaźmierz z Kargulem dopadli bramy. Po minach Jadźki i Witii wyczuli, że ci nie przyszli z przyjacielską wizytą i że wieprz nieprzypadkowo jest uwiązany na sznurku: najwyraźniej miał służyć jako argument przetargowy w rodzinnej dyskusji.
Na wszelki wypadek Kargul założył drągiem skrzydła bramy, jakby gotując się do obrony obejścia. Kaźmierz, chcąc dojrzeć parlamentariuszy zza wysokiej bramy, wspiął się na skrzynkę i oparł brodę o deski. Teraz był równy wzrostem Kargulowi, tyle, że tamten stał na ziemi, a Kaźmierz na skrzynce, i to wspinając się na palce.
Wieprz przysiadł na zadzie i kwiknął niecierpliwie, jakby domagając się rozstrzygnięcia swego losu.
– A cóż tak stoją jak dwie rozdziawy? – Kaźmierz zmierzył się oczami z synem.
Witia nie odpowiedział na ten epitet.
– A cóż on mołczaliwy taki, a? – zagadnął go Kargul.
– Złapaliśmy waszego wieprza – oświadczyła Jadźka oficjalnie, jakby ktokolwiek miał co do tego wątpliwości.
– To i dawajcie – Kargul uniósł skobelek furtki, szparę zrobił, żeby przepuścić wieprza. Kiedy ten ruszył do przodu, Witia jednym szarpnięciem osadził go z powrotem na miejscu. Wieprz kwiknął rozpaczliwie, Jadźka uniosła hardo głowę.
– Damy, czemu nie – powiedziała, przysuwając się do męża, by zewrzeć szeregi. – Tylko oddajcie nam z powrotem córkę.
Pawlak postanowił ją z miejsca usadzić, żeby sobie aby nie pomyślała, że może komukolwiek stawiać warunki.
– Ot, koczerbicha jedna – prychnął, balansując niebezpiecznie czubkiem butów na skraju chybotliwej skrzynki. Czy ja ją ukradł?
Czy ja wyglądam jak jaki chwost złodziejski? Przyjrzyjcie się tylko, dzieci…
Witia zaszurał niespokojnie obutymi w dziurawe gumiaki nogami, niechcący nastąpił świni na ogon. Spotkało się to z jej strony z gwałtownym protestem.
– Z domu uciekła, bo jej ten obiegus w głowie zawrócił!
– Ty jego tak nie tyrpaj, bo on niezadługo twoim zięciem będzie – zwrócił mu uwagę Kargul, starając się na razie nie zadrażniać sytuacji.
– Naszym dzieckiem się rozporządzacie?! – zajazgotała Jadźka, biorąc się pod boki. Zza bramy sterczały dwie głowy, jedna w kapeluszu, druga w maciejówce. Dwaj dziadkowie jej córki. Dwaj jej wrogowie.
– Jakież to dziecko? – Kaźmierz zlekceważył zarzut synowej. – Osiemnaście lat skończone.
– Ale córka nasza!! – pisnęła Jadźka, postępując bokiem krok ku bramie, jakby wykonywała figurę jakiegoś dziwnego tańca.
– Moja wnuczka! – przekrzykiwał ją Kaźmierz, a Kargul zagłuszał go jeszcze swoim basem: – I moja!
– Nasza – Kaźmierz próbował przysunąć się bliżej do Kargula, by podkreślić ich wspólny front. But mu się obsunął ze skrzynki.
Przez chwilę wisiał na płocie zaczepiony brodą, majtał w powietrzu nogami, daremnie szukając punktu oparcia. Kiedy wreszcie był w stanie wysunąć głowę ponad deski bramy, zauważył, że Witia trzymał w drugim ręku łańcuch, na którym wiązało się krowy na pastwisku.
Czyżby siłą chciał odebrać Anię? Na razie jednak próbował dotrzeć do sumienia ojca i teścia, odwołując się do rodzinnych ambicji.
– Myśmy ją kształcić chcieli.
– Żeby wyżej szła – uzupełniła Jadźka, ale umilkła, bo ojciec zgromił ją takim basem, że aż świnia zastrzygła uszami.
– Ot, kluzdra jedna! Naczytała się gazet! A kto te ziemie-rodzicielkę przejmie, jak każdy będzie wyżej szedł?!
Starczy, że nasz Pawełek jako docent cienko przędzie! – przypomniał synowi dolę jego brata, a przy okazji domagał się podzięki za los Ani zgotowany. Bo wszak on, Kaźmierz, szczęśliwie z niebem wszystko załatwił. Jak na egzaminy jechała, wymodlił te łaskę, żeby jej się noga poślizgnęła i by wróciła na wieś…
– Drogę nauki jej tato zamknął. Świat jej zawiązał!
Słysząc to okrutne oskarżenie, Kaźmierz aż wzniósł oczy do nieba, jakby brał Pana Boga na świadka, że z niego jest niespotykanie spokojny człowiek, bo inny na jego miejscu już by dawno nie zdzierżył tej bezlitosnej bezczelności i sięgnął choćby po kociubę, żeby tych hardabasów prześwięcić. Nie miał jednak pogrzebacza pod ręką, więc podziwiając własny niebiański spokój, jął rodzicom Ani tłumaczyć na swoim przykładzie, że każdy oprócz swoich ambicji i pragnień ma jeszcze obowiązek wobec tych, co mu życie dali.
– Jakby ja się uczył, to by i biskupem został sia, takie u mnie srogie talenta były. Ale ziemie ja kochał i obowiązek wobec ojców miał ja przejąć. Bez żyta i mysz zdycha, o narodzie nie wspomniawszy…