Литмир - Электронная Библиотека
A
A

– Chemizację robi – stwierdza Kargul, jakby chciał pouczyć Pawlaka, że jego świadomość nie nadąża za postępem w dziedzinie rolnictwa.

– Przez niego kury przestali się nieść!

– Postęp kosztuje – Kargul objął wzrokiem zalaną zielenią ziemię. – Ale dzięki temu przedstawiciel postępu w osobie mechanizatora rolnictwa może naszej ziemi przyda sia.

– Ot, pomorek, jaki to on postępowy zrobiwszy sia. – Pawlak nałożył kantar ogierkowi i teraz uwiązywał go do palika za stodołą Na tym postępie, póki co, to ja stratny jestem. Kabany ze strachu z wagi spadli.

– Syp im więcej – doradził Kargul, wciąż rozglądając się w sadku za stodołą w poszukiwaniu Zenka.

– Żeb' ty na Aninym weselu miał tłuściejsze kiełbasy, co?

Znowu nadleciał samolot. Słysząc huk silnika, ogier Pawlaka szarpnął się do tyłu i wyrywając palik ruszył galopem w ślad za klaczą, jak ułański koń, który usłyszał trąbkę grającą sygnał „do ataku”. Pawlak patrzył na nadlatujący samolot wzrokiem, który powinien wypalić w jego skrzydłach pokaźne dziury.

– Aj, żeb' ja miał ten karabin, co na początek, jak my tu Polskę składali, to ja by go raz-dwa na ziemię spuścił jak dzikie kaczke!

– Całe szczęście, że to nie te czasy – Kargul z mniejszym entuzjazmem odniósł się do okresu, w którym Pawlak był uzbrojony w karabin, a granaty trzymał w kieszeni świątecznego ubrania. – Wtenczas nam ogniem przyszło perz trzebić, a teraz państwo z nami w koegzystencji.

Widząc wytrzeszczone zdumieniem oczy Pawlaka, wskazał gestem ich kartoflisko, które sąsiadowało z polami PGR-u. Właśnie na ich kartofle opadał teraz biały pył, który miał wytruć wszechobecną stonkę. Pawlak przekrzywił głowę, jakby podejrzewając, że to może oznaczać bezprawną próbę zawłaszczenia ich ziemi.

– Albo ten koniosraj Pilch coś knuje, albo przez pomyłkę sypią na nasze.

– Ich pomyłka, nasz zysk!

– Et, gadanie – Pawlak strzepał ze swojej maciejówki biały osad, który opadł z nieba. Państwo się już kilka razy co do nas pomyliło i nikt z tego zysku nie miał. Ani my, ani oni…

Nagle aż przykucnął, widząc nisko nadlatujący z powrotem samolot: Wizgot silnika poderwał oba konie do gwałtownego galopu.

– Ot, pomorek! – Kaźmierz z pretensją popatrzył na Kargula. – Masz te swoje chemizacje!

Wygrażał pięścią oddalającemu się samolotowi. Biegnąc miedzą w ślad za końmi, nie przestawał składać obietnic „gawronowi”, jakby to nie była maszyna, lecz żywa istota: „Czekaj ty, draniu sobaczy!

Już ja cię do kapitulacji zmuszę! Na milicję zapodam!”

– I byś przegrał – dobiegł go bas Kargula, który wielkimi krokami sadził w ślad za sąsiadem.

– A jakim on prawem na moje niebo wlata?

Kaźmierz wyhamował, zawrócił i ruszył w stronę stodoły, jakby podjął ostateczną decyzję.

– Ty gdzie? – Kargul rozstawił szeroko ręce, próbując go zatrzymać w biegu.

– Do Frania na posterunek!

– Ot i w kałabanię by ty wdepnął! – Kargul obrócił Pawlaka z powrotem twarzą ku polom. – Własnego zięcia byś na milicję zdał.

– Ty co, oczadział? – Pawlak wytrzeszczył oczy na Kargula: Dlaczego ten z takim zachwytem patrzy w stronę ich kartofli? O czym mówi?!

– A cóż jemu tak oczy dęba stanęli, a? – Kargul pomachał ręką, jakby kogoś witał z daleka. – Ania nasza wiedziała, na kogo stawiać.

W rzednącej powoli mgle chemicznych środków, która opadała na ich kartoflisko, Pawlak dostrzegł dżinsy i czerwoną koszulę Zenka.

Przeskakiwał rzędy kartofli, niosąc na ramieniu dwa kije z żółtymi chorągiewkami. Te chorągiewki miały dla pilota wytyczać poddany chemizacji obszar PGR-owskiej ziemi. Ku zdumieniu Pawlaka żółte trójkąciki sięgały aż do ich miedzy. Teraz właśnie Zenek wbijał ostatnie dwie w pobliżu stodoły; tak że ich linia obejmowała pola Pawlaka i Kargula. Tę nową granicę właśnie pierwszy dojrzał Kargul, który teraz stwierdził z najwyższym zachwytem:

– My jego o amory podejrzewali, a on gospodarzy na całego!

– A może ten czort łabajowaty nasze ziemie przyłączył do PGR-a, – Pawlak, jak zawsze podejrzliwy, nieufnie spoglądał na Zenka, który wbijał na skraju jego kartofliska chorągiewkę na kiju – Taż on na stażu u nich!

– A u nas na całe życie – przypomniał mu Kargul, obejmując w odruchu zachwytu Pawlaka i przytulając go do swej szerokiej piersi. Kaźmierz rozjaśnił się wewnętrznym szczęściem: znaleźli sojusznika dla siebie i swojej ziemi!

– A to chwost złodziejski – ze szczerym uznaniem pokiwał głową. – Dla naszej stonki to wróg, a dla naszej ziemi to skarb. Ot, człowiecze, myślał ja, że jak on z dyplomem, to prosto bezlitośnie nie do życia!

– Teraz widać państwo takie dyplomy wymyśliło, że nie przeszkadzają przytomnie myśleć.

Obaj ruszyli naprzeciw Zenka. Ten wbijając w ziemię palik, patrzył w stronę gospodarzy, jakby czekając na ich reakcję.

– Wcześniejszy on od skowronka – Kaźmierz objął ciepłym spojrzeniem potężne ramiona chłopaka.

– I od samolota – dorzucił znacząco Kargul, patrząc wymownie na linię żółtych chorągiewek, obejmujących ich pola.

– Samolot państwowy – ostrożnie zauważył Kaźmierz, bacznie obserwując reakcję swojego lokatora. Zenek uśmiechnął się szeroko, aż jego białe zębiska błysnęły jak u wilka.

– A czyje jest to państwo? Naukowo patrząc jest to państwo ludu pracującego – Zenek jakby czytał teraz teksty z jakiegoś starego „notatnika agitatora”, gdzie dla ułatwienia percepcji najpierw podawano pytanie, by udzielić na nie słusznej odpowiedzi. – A te wasze kartofle i rzepak kto kontraktował?

– Państwo – Kargul znalazł odpowiedź już bez pomocy Zenka.

Patrzył na niego z rosnącym uznaniem. Ten chłopak nie da im zrobić krzywdy. Aż przyjemnie go było posłuchać.

– Czy chemizacja to postęp? Bezwarunkowo tak! A postępowi nie ma co dawać kontry – Zenek sam pytał i z wyraźną satysfakcją sam odpowiadał. – Jakby wiatr był, to by nie zwiało i tak na wasze?

Zwiałoby! Ale jak wiatru nie ma, to trzeba naturze pomóc i chorągiewki przestawić…

– Dożyli my czasu, że lotnictwo nam sprzyja – Kargul z wyższością spojrzał spod opuszczonego ronda kapelusza na drapiącego się pod maciejówką Pawlaka. – Tak ja jemu roztłumaczał.

– Ty naszym koniom to podrobno roztłumacz, bo one silnie przestrachane i może być znowu ogier ochwat złapie!

We trzech zaczęli zachodzić Pawlakowego deresza, który utknął w rzepaku i nerwowo rzucał łbem. Zenek szedł w środku tej tyraliery i wygłaszał sądy, które wyraźnie nie w smak były Pawlakowi. -

Lepsze są konie mechaniczne – wykładał swój pogląd zgodnie z posiadanym dyplomem mechanizatora. – Nie płoszą się i mają części zamienne. Obiektywnie patrząc koń to przeżytek.

– Jak powiedział?! – Kaźmierza aż zatkało od tej opinii. Przecież on nawet i ożenił się nie z miłości do Maryni, a z tego powodu, że jej ojciec dawał córce konia w wianie. A w porównaniu z jego dereszem tamten koń był jak wielbłąd przy anglo-arabie, a wiadomo, że wielbłąd to koń, co się przyśnił garbatemu. Przecież ten jego ogierek to jak z ułańskiego snu – prosto cud! Takim koniem i lód na rzece przeorzesz! Gorące argumenty Kaźmierza nie przekonały mechanizatora rolnictwa.

– I tak przecie kółkowym traktorem orzecie – Zenek był przez Anię dobrze zorientowany w gospodarczych uwarunkowaniach jej dziadków.

– Koń nie wart tego, co zeżre.

– Ot, tobie na! – oburzył się Pawlak – Dopiero co wójt Fogiel dawał mnie za niego pełne teczke pieniędzy!

– I pan nie wziął? – szczerze zdziwił się Zenek.

– A czym ja do kościoła pojadę? – Pawlak odpowiedział pytaniem na pytanie. – Jak furmanką jedziesz, to nie to, co taksówką: i ty wszystko widzisz, i ciebie wszyscy widzą.

– Teraz trzeba ekonomicznie główkować, a nie grzęznąć w sentymentach – Zenek wypowiadał te sądy bez najmniejszego wahania, a co gorsze, bez szacunku dla uczuć Pawlaka. – Epoka stawia wymagania. Jak Polska ma dogonić Japonię, to należy czworonogi sprzedać, ciągnik kupić, pełną mechanizację wprowadzić, a wtedy ręce w kieszeń, krawat na szyję, konto w banku, koniak w lodówce – i można świat doganiać!

Kargul gorliwie przyświadczył tej koncepcji, chociaż gdyby był bardziej oswojony ze światowymi obyczajami, to by wiedział, że koniaku w lodówce się nie trzyma. Osaczyli spłoszonego ogierka, Pawlak chwycił kantar, przytulając policzek do chrap deresza.

Zenek patrzył na tę scenę jakby oglądał w muzeum obrazek z XIX wieku: może to ładne, ale kto teraz popiera taką sztukę?

– Koń więcej kosztuje, jak waży – przekonywał Pawlaka. – Przyszłość w maszynach!

– Taż to nie jakiś pipak zołzowaty – Kaźmierz gładził pieszczotliwie szyję ogiera, pozwalając mu chwytać chrapami kołnierzyk koszuli. – Fistuły żadnej on nie ma…

– Dawno ja mówił, żeb' jego sprzedać – Kargul najwyraźniej chciał zyskać w oczach Zenka, bo nie tracił żadnej okazji, by go poprzeć.

– Ot, radzak się znalazł… – Pawlak pokiwał głową nad sprzedajnym charakterem Kargula – Żeb ja słuchał twoich rad, to ja by dawno wszystkie ogony sprzedał, a mój wieprz by na konsolację poszedł zamiast na wesele.

– Ciesz się lepiej, że dzięki mnie zamiast stypy będzie wesele.

– Ot, pomorek! Taż to ja jego na kwaterę wziął!

Mówili o Zenku, którego już od dłuższej chwili przy nich nie było.

Zajęci niekończącym się nigdy sporem, nawet nie zauważyli, że chłopak ruszył w stronę stodoły Kargula. W jej otwartych wrotach ukazała się uśmiechnięta Ania.

– U ciebie spał, ale u mnie jadł – wypomniał mu Kargul.

– Za bardzoś go nie pasł – Pawlak wykrzywił się szyderczo: – Bo on głodnym okiem na Anię patrzy.

– To ty go weź teraz do stołu, a ja pod dach – zaproponował Kargul.

– Żeb' jego wilcy, no!. Taż taki bambaryła jak ty nawet by ich w nocy nie upilnował!

– Ty patrzaj, żeb ich w dzień upilnować – ostrzegł go Kargul, kierując spojrzenie na Anię i Zenka. Stali w otwartych wrotach jego stodoły jak fotografia w ramkach: Ania, wspinając się na palce, podawała usta pochylonemu nad nią chłopakowi. Zenek obejmował ją, jakby chciał sprawdzić, czy jego ukochana ma nerki na swoim miejscu: Na ten widok obaj dziadkowie ruszyli zgodnie ramię przy ramieniu, żeby rozdzielić niebezpiecznie zapatrzoną w siebie parę. Nadlatujący samolot przygiął ich swoim szumem ku ziemi. Ogarnął ich biały pył. Rozległ się tętent przestraszonego konia. Kaszląc, przedzierali się obaj przez białą mgłę w stronę Kargulowej stodoły. Po Ani i Zenku nie było ani śladu. Pawlak nerwowo przeszukiwał zapole, Kargul wszedł na drabinę, żeby zajrzeć na górę.

23
{"b":"89250","o":1}