– I tak my zagrzęźli, a czort karty rozdaje – stwierdził ze złością Kaźmierz. – Pamiętasz, Władek, do czego doszło, jak my raz w stodole razem twoją Jadźkę i mojego Witię naszli?
– A coż mam pamiętać? – obruszył się Kargul. – Taż wystarczy popatrzeć na Anię, żeb' wiedzieć, że ma w żyłach krew, nie wodę:
– Po Jadźce to ma – Pawlak natychmiast oskarżył o tamte grzechy ród Kargula.
– Ale Pawlaczka się nazywa – odciął się Kargul: Obaj byli równie zaniepokojeni zniknięciem młodych. Wszystko przez ten samolot, który wprowadził takie zamieszanie, że nie wiadomo było, czy opłaci się im nawet zniszczenie stonki. Kiedy tak stali, nie wiedząc, gdzie szukać młodych, rozległo się rżenie ogiera.
Od strony pól prowadzili deresza za uzdę Ania i Zenek. Oboje byli prześwietleni jakimś blaskiem, jakby słońce przenikało przez nich jak przez witraż w kościele. Pawlak rozjaśnił się na ten widok, ale równocześnie mruknął pod nosem do Kargula:
– Ano, w porządku. Grunt żeb' świadek zawsze był. Na mojego ogierka zawsze można liczyć…
– Ale tak czy siak po co ryzykować? – Kargul pochylił się ku Kaźmierzowi jak wspólnik. – Lepiej ślub przyspieszyć, nim się w nich krew zagotuje…
„Więc to już się stało?! O Boże, dziadek kazał mi dać mój dowód do ręki Zenkowi i poszedł z nim zamówić termin ślubu w Urzędzie Gminnym. Mamy się żenić; a co ja właściwie o nim wiem? W „Filipince” przeczytałam, że on reprezentuje błękit paryski, bo urodził się 11 października. Czy może być lepiej? „Urodzeni pod znakiem barwy błękitu paryskiego są wytrwali, pracowici i odznaczają się stałością przekonań. Osoby te są pewne siebie, wiedzą czego chcą i starają się to osiągnąć za wszelką cenę. Mają wiele uznania dla wysokich stanowisk, doceniają też znaczenie pieniędzy”… Ja jestem wrześniowa, a więc indygo, a „osoby spod tego koloru są skłonne do szaleństw i wielkich namiętności.
Wszystko to bywa czasami słomianym ogniem. Małżeństwo jednakże zawierają zawsze z wielkiej miłości „… Tak, ja to robię z miłości, ale on? Czy on nie robi tego tylko, by nie iść do woja?
Ja bym była gotowa czekać na niego i dwa lata, ale Zenek powiedział, że on by oszalał z zazdrości, bo do jego kumpla, który został wcielony wiosną, narzeczona jeździła do jednostki wojskowej aż pod Opole. Ponieważ nie miała pieniędzy, to jeździła okazją i płaciła własnym ciałem. Tacy są mężczyźni: kobiety się dla nich poświęcają, a oni je potem rzucają! Ale jak ktoś kogoś wyciągnął z wody i uratował mu życie, ten zasługuje chyba na pełne zaufanie.
Zenek ilekroć wraca z roboty w PGR, a ja zmywam naczynia u babci Anieli, to podchodzi i łapie mnie wpół (jak wtedy, w wodzie) i mówi, że chce mnie znów reanimować metodą „usta w usta”. A ja mu na to mówię: „po ślubie, ty błękicie paryski”. A on na to, że się nie doczeka, bo spłonie z żaru miłości. A przecież już w tej chwili obaj dziadkowie myślą o weselu. Im też zależy, żeby Zenek nie poszedł do wojska. Kazali mi samej wybrać wieprza na stół weselny. Boże, nikt nie może być pewien, dla kogo się urodził.
Irma dała się uwieść i nie zdała. Ja nie zdałam – i dopiero dam się uwieść. Po ślubie. Tego, że w życiu, i w gospodarce trzeba przestrzegać odpowiedniej kolejności, nauczyłam się od dziadka Kaźmierza…”
Może jeszcze więcej refleksji nad życiem zanotowałaby Ania na tej stronie zeszytu, gdyby nie sparaliżował jej dobiegający od podwórza przeraźliwy dźwięk. Brzmiał on jak sygnał straży pożarnej albo jak wrzask dziesięciu kotów oblanych naraz wrzątkiem. Wyjrzała z góry przez okienko facjatki.
Na podwórzu kwiczała tęga świnia, zaklinowana w czasie rozpaczliwej ucieczki między korytem a cembrowiną studni.
Przebierała racicami, wyrzucając za siebie bryzgi błota, które upstrzyły cętkami twarz Kargula.
Kargul z rozłożonymi szeroko rękami zachodził wieprza od tyłu, zagradzając mu drogę ucieczki. Od przodu skradał się Pawlak, unosząc nad głową kołek, którym chciał ogłuszyć ofiarę. Wziął oburącz zamach i walnął kołkiem o brzeg koryta, bo wieprz w ostatniej chwili cofnął się do tyłu i wyrwał się z pułapki.
Podciął nogi Kargula i przebił się w stronę chlewika, płosząc po drodze kury, które z rozpaczliwym gdakaniem próbowały poderwać się do lotu.
Kargul zbierał się niezgrabnie z ziemi, przeklinając cały świat.
Pawlak napluł w obie garście, by mocniej utrzymać pałkę. Na dany przez niego znak Marynia zaczęła machać fartuchem, żeby zagnać wieprza do chlewika: tam już się z nim rozprawią.
Wieprz był jednak wyraźnie przywiązany do życia. Wcale nie chciał wejść w otwarte wrota chlewika, chociaż Aniela Kargulowa zaszła go od drugiej strony i chlusnęła wodą z cebrzyka. Wieprz kwiknął, podskoczył, zakręcił precelkowatym ogonem, przemknął między ludzką tyralierą w stronę bramy i utknął w warzywnych grządkach Maryni.
Pawlak gestem kazał Kargulowi przyczaić się przy furtce. Sam z uniesioną pałką zaczął się skradać przez grządki marchwi i zielonego groszku ku nieufnie zerkającej na niego świni.
– No i na co ta denerwacja – przemawiał łagodnie, ale wyraz jego twarzy pozostawał w całkowitej sprzeczności z tonacją głosu. – Taż na każdego kabana musi przyjść koniec!… A ty nie martwij sia.
Nie każdy ma takie szczęście, że na wesele on przeznaczony…
Wolniutko przesuwał swoje buciska coraz bliżej wyróżnionej tą weselną okazją ofiary. Ostrożnie uniósł pałkę, żeby wieprz się nie zorientował, że słowa gospodarza przeczą jego skrytym zamiarom.
– Ty go nie agituj, tylko pałką jego przez łeb – zahuczał Kargul, stojąc przy furtce na ugiętych nogach i z rozstawionymi rękoma, jak bramkarz, przygotowany do obrony rzutu karnego. Przestraszony jego basem wieprz wyrwał się z ogródka, zanim go dosięgła pałka. Z całym impetem wbił się między nogi Kargula, który padając oparł się o klamkę furtki. Podnoszący się z kolan Pawlak zobaczył tylko skręcony w precelek ogon wieprza, który wymknął się przez otwartą furtkę na drogę.
– Żeb' ciebie kolka sparła – sapał wściekle. – Ty bambaryło jeden! Ale z ciebie niezguła!
– Miałeś go zgłuszyć – mruczał Kargul, otrzepując spodnie na kolanach. Pawlak poprawił przekrzywioną maciejówkę i splunął.
– A ty jemu grzecznie furtkę otworzył, jak przed biskupem. – Gestem uzbrojonej w pałkę ręki wskazał na ulicę: – Teraz łapaj jego!
– Kaźmierz! Za nim! – zagrzewał Kargul sąsiada. – Ty zawsze szybszy jesteś…
Kaźmierz wyskoczył przez furtkę. Wyraz jego twarzy wskazywał, że teraz już wieprz nie ujdzie swemu przeznaczeniu. Zaczął gonić oddalającą się skrajem drogi świnię, ale ta widać czuła że jest to wyścig o najwyższą stawkę, bo rwała przed siebie śmiesznym, świńskim galopem. Kaźmierz zawrócił, wzdychając: „Aj, Bożeńciu, czegoż ty mnie takie krótkie nogi dał?”, ale w gruncie rzeczy większą pretensję niż do Pana Boga miał do Kargula.
– Żeb' ciebie wilcy! Z takim murmyłą to ani stypa, ani wesele niepewne…
– Gdzie kaban? – dopytywał się powolny Kargul.
– Poszedł w buraki. Czort z nim – Pawlak rzucił ze złością pałkę na ziemię. – Sam go łapaj! To twój!
– Mój, nie mój! I tak na wspólne wesele przeznaczony. Galopem za nim leć!
– Soli jemu na ogon nie nasypiesz – Pawlak wzruszył ramionami. – Zresztą jego i tak milicja przyprowadzi.
– Narzeczonego? – z niepokojem spytała Marynia, rozwieszając na sznurze pranie.
– Kabana. Wiadomo, czyj! Nikt tu nie ma takich tuczników jak Pawlak – Kaźmierz rzucił to z nieukrywaną dumą. Po takim oświadczeniu Kargula aż zatkało: Trącił Kaźmierza w łokieć.
– Taż to był mój!
– Twój czy mój, jaka różnica, jak my go na wspólne wesele przeznaczyli?
Kargul wytrzeszczył oczy, przeniósł spojrzenie na Marynię i Anielcię, jakby biorąc je na świadków, że z Pawlakiem nie można dojść do ładu. Zmęczony zmaganiami siadł na pieńku. Zdjął kapelusz i otarł pot z czoła.
– Wesela nie było, a mnie się już we łbie kołędzi.
– Bo za stare my na ubój gospodarczy – przyświadczał Pawlak, siadając na brzegu koryta. Nad jego głową Marynia zawiesiła właśnie na sznurze białą poszewkę, jakby to był widomy znak poddania się. Z ganku przyczłapała Kargulowa. W fartuchu miała pełno zielonego groszku, który łuskała do podstawionego garnka.
Popatrzyła z troską na zmęczonych nieudanym ubojem gospodarzy.
– Zakąska uciekła i jak my na weselu przed ludźmi wystąpim?
– Owa! Ślub bez organów to i wesele bez kiełbasy – Kargul znalazł dyplomatyczne wyjście. – A na prawdziwy ślub taka będzie zakąska, że nawet te kołchoźniki radzieckie, co tu byli u Pilcha, to by nam zazdraszczali!
Marynię jednak bardziej od weselnego menu niepokoiło zagadnienie moralne:
– Żeby tylko naród, nie daj Boże, czego sobie o naszej wnusi nie pomyślał. Bo już bełtają, że jak w piątek zmówiny, w sobotę ślub, to pewnie za tydzień chrzciny…
Takie podejrzenia działały na Pawlaka co najmniej tak, jak deklaracje władzy o budowaniu społeczeństwa socjalistycznego.
– Ot, jakaś durna bźdźągwa wymyśliła, a ty klepiesz! – spiorunował wzrokiem Marynię, że ta aż wypuściła z ręki mokrą nocną koszulę z niebieskiego barchanu. – Taż naród tutejszy mnie zna i wie, że jakby tak miało być, to ja by pogrzeb młodej parze wyprawił, a nie wesele. Wszystko mnie można zarzucić, tylko nie to, że ja nowoczesny! – potoczył wzrokiem po twarzach obecnych, jakby szukał śmiałka, gotowego mu zaprzeczyć. – Nie po to ponaglamy ze ślubem, żeb' młodym był raj, tylko żeb' biurokrację zadowolić. Jako żeniaty może przed wojskiem uchronić sia, a jak my jemu jeszcze posadę w naszej gminie przyłatwimy, to nie ma mocnych. Będą ludzie mojej ziemi zazdraszczać – pochylił się i rozczapierzonymi paluchami zgarnął z grządki garść ziemi, przesiał ją przez palce, jak kiedyś brat jego, Jaśko, przesiewał tę ziemię, którą mu przyniósł w woreczku, uprzednio ją w ogrodzie nabierając. – Żeb' nie ta szczęśliwa okazja, że wnusia nasza za tępa była na nauki i że z życiem chciała pożegnać sia, ziemia ta krwią i potem naszym okraszona bez dziedzica by ostała sia. Dzieci po miastach, a ziemia dziczeje bez ludzi…