Kiedy Kargul wyjawił, że jest to prezent od Zenka, Pawlak jeszcze bardziej podejrzliwie zaczął się przyglądać sąsiadowi:
– Odkąd to łapówkę za nic daje sia?
– Taż jaka to łapówka, Kaźmierz? – Kargul zadarł brodę i jeździł warczącymi ostrzami po gardle. – Przecie on już samo-swój, w rodzinę wejdzie.
– Żeb' tylko nie wszedł jak lis do kurnika! – Pawlak nie wytrzymał lekkomyślnej tolerancji Kargula: Jednym szarpnięciem znowu wyrwał sznur z kontaktu. Kargul pokiwał głową, jakby litował się nad stanem nerwów Kaźmierza:
– A na cóż ta denerwacja? Daj jego do mnie, a kłopotu zbędziesz sia.
Pawlak podparł się pod boki, jak przekupka na targu.
– A po jaką zarazę?! Ja jego dla Ani zatrzymał, tak i u mnie jego miejsce.
– Wnuczka wspólna i on wspólny.
– Póki co, każde musi być oddzielnie, żeb' za dziewięć miesiąców jakiego żniwa nie było – ściszając głos, powiedział nieomal poufnie prosto do Kargulowego ucha. – Pamiętaj, Władek, że każda baba, letka do grzechu, bo ma górę ciężką!
Gestem obu rąk zarysował obły kształt piersi przed sobą. Kiedy tak pouczał Kargula o słabości babskiej natury, nagle sam jakby doznał olśnienia, że Ania, choć strzeżona, wcale nie musiała zostać ustrzeżona.
– Gdzie drabina?
– A na co ona tobie?
– Mnie na nic – Pawlak już przebierał nogami, chcąc sprawdzić, czy jego podejrzenia nie są zasadne. – Ale jemu mogła przybliżyć do raju. Dla kota raz w roku marzec, a dla narzeczonych caluteńki.
Kargul położył swoją potężną łapę na ramieniu Kaźmierza. Na jego twarzy malowała się satysfakcja: miał prawo triumfować, gdyż tym razem wyprzedził nawet szybko myślącego Pawlaka. Pokazał mu gruby łańcuch, którym drabina była przykuta do ganku. Pawlak szarpnął za kłódkę i z uznaniem spojrzał na Kargula:
– Ot, nawet i politycznie pomyślał. Przyszłościowo.
Rozległ się warkot i Kaźmierz popatrzył na Kargula nieprzychylnie, przekonany, że ten znów włączył tę przeklętą maszynkę. Ale tym razem zagłuszył ich samolot, nadlatujący od strony pegeerowskich pól. Rozsnuwał spod skrzydeł ciągnący się aż od horyzontu biały welon.
– Żeb' jemu muchomora zadać – sapnął wściekle Pawlak, przykładając do uszu dłonie. – Lizie w uszy jak babskie gadanie!
Był jeszcze jeden człowiek, który w tej samej chwili przeklinał przecinający nieboskłon samolot. Lufy jego dubeltówki odprowadziły „Gawrona”, jakby to była dzika kaczka, a nie samolot rolniczy: mężczyzna w zielonym kapelusiku, w kurcie przepasanej pasem z nabojami siedział na myśliwskiej ambonie, umieszczonej na skraju lasu. Z wyrazem wściekłości na twarzy złamał dubeltówkę.
Szczęknęły „ejectory”, z luf na nadstawioną dłoń myśliwego wysunęły się dwa naboje typu „breneka”, przeznaczone na grubego zwierza.
Tego grubego zwierza obiecywał myśliwemu dyrektor Pilch i towarzysz Szprota naiwnie uwierzył w te obietnice. Ale jak nie wierzyć w obietnice kogoś, czyj los zależy od nas? Dyrektor Pilch zdawał sobie sprawę, że po tej aferze z wycieczką kołchoźników radzieckich jego pozycja z przyczyn politycznych jest właściwie przegrana. Otrzymał wiadomość, że z województwa zostaje delegowany towarzysz Szprota, by zbadać na miejscu przebieg wypadków i uznać, czy była to prowokacja ze strony Pilcha, czy tylko głupota polityczna. Na wszelki wypadek Pilch trzymał ojca pod kluczem, by znowu nie doszło przypadkiem do szczerej wymiany poglądów między Rotmistrzem a delegatem wojewódzkiej komisji kontroli. Pilch widział jedynie dwie szanse ocalenia: pierwszą była konsekwentna realizacja chwytu Tadeusza Budzyńskiego; Warszawiak zalecił mu upić się do nieprzytomności i spowodować nawet drobny wypadek samochodowy, by zrzucić wszystko na stan upojenia. Ktoś tak pijany nie może być nawet posądzony o to, że świadomie wyraża swoje poglądy. Protokół, sporządzony przez kaprala Marczaka, świadczył na jego korzyść: obywatel Pilch w stanie wskazującym na nadmierne spożycie alkoholu przemieszczał się własnym środkiem lokomocji, który doznał uszkodzenia…
Tak, właśnie fakt zniszczenia własnej „warszawy” mógł świadczyć dowodnie, że Pilch nie wiedział, co czyni. Drugą szansą ocalenia mogła być słabość natury ludzkiej: wszak nawet członkowie komisji kontroli mają jakieś namiętności, którym ulegają. Mądrość kontrolowanych polega na tym, by wyjść naprzeciw oczekiwaniom kontrolerów. Dyrektor Pilch zrobił szczegółowy wywiad na temat towarzysza Szproty: czy pije i ile? Czy woli brunetki, czy blondynki? Czy gra w pokera i ile należy do niego przegrać?
Okazało się, że podstawową słabością delegata komisji jest namiętność do polowania: Ledwie tylko czarna „wołga” przywiozła towarzysza Szprotę, Pilch zaczął mu głośno opowiadać, jakie to ma kłopoty z roszczeniami rolników, którzy zgłaszają się do niego z pretensjami o odszkodowania za zniszczone przez dziki uprawy: Ale cóż on, Pilch, może zrobić, skoro dzików jest zatrzęsienie – a myśliwych w okolicy brak. Przedstawiając z troską swe kłopoty z nadmiarem zwierzostanu, zauważył, że oko towarzysza Szproty błysnęło pożądliwie. Jego twarz, nalana godnością i tłuszczem, nabrała ludzkich cech, kiedy tylko utwierdził się w przekonaniu, że łatwo może stąd wywieźć nie byle jakie trofeum.
– Tu są dziki z takimi szablami, jakich nawet kawaleria przed wojną nie miała – tokował dowcipnie Pilch, nie zważając, że tym porównaniem niebezpiecznie nawiązuje do treści dyskusji między Rotmistrzem a uzbrojonym w srebrną szczękę Mitią. Szprota kazał sobie pokazać ambonę w lesie. Pilch zapewniał go, że siedzący na ambonie myśliwy będzie miał wrażenie, że patrzy z wysokości drugiego piętra na ulicę Marszałkowską. Różnica – wedle dyrektora – tylko na tym miała polegać, że na Marszałkowskiej snuje się tłum przechodniów, a na widocznym stąd torfowisku zaroi się od dzików.
Kiedy inspektor, zahowując nieprzeniknioną twarz, wysłał kierowcę „wołgi” do domu po strój myśliwski oraz broń, Pilch poczuł, że jest uratowany. Towarzysz Szprota, w szarym garniturze, z nadętym wyrazem twarzy, przestał się wydawać bezwzględnym wykonawcą wyroku śmierci cywilnej.
Pilch kazał poprawić szczebelki, wiodące na wierzch ambony. Całą noc czuwał, by nie przegapić pory, w której powinien udać się po myśliwego oraz jego trofea. Zajechał poobtłukiwaną „warszawą” leśnym duktem w tym momencie; kiedy samolot „gawron” przeleciał nad lasem i obniżywszy lot, wyrzucił spod skrzydeł biały obłok.
Huk silnika „gawrona” zagłuszył odgłos samochodu, i myśliwy, schodząc z ambony tyłem, ze zdziwieniem zauważył tuż obok siebie rozjaśnioną gorliwością twarz dyrektora Pilcha. W jednej ręce trzymał płaską butelkę koniaku; w drugiej zakrętkę, którą napełniał właśnie złocistym płynem.
– Darzbór – Pilch obnażył zęby w przypochlebnym uśmiechu i podsunął kapselek. Towarzysz Szprota spojrzał na niego jak prokurator na wielokrotnego oszusta.
– Pociski na grubą zwierzynę nie są raczej u pana potrzebne – przeniósł wzrok na oddalający się samolot. – A na ptactwo używa się śrutu.
Ta miażdżąca ironia spowodowała, że Pilch poczuł, jak krew w nim zamiera. Przełknął ślinę, trzymając wciąż w wyciągniętej ręce napełnioną koniakiem nakrętkę. Szprota poprawił na sobie skrzypiący świeżością pas z amunicją i odsunął na bok rękę Pilcha.
– Poczekam z tym na udane polowanie. Tylko jeśli wasza prawdomówność w innych sprawach odpowiada tej na temat dzików, to domyślacie się, jak będzie brzmiał mój protokół…
Stefan Szprota zarzucił dubeltówkę na ramię i omijając Pilcha, jakby bał się zarazić grypą, ruszył w stronę „warszawy”. Pilch kroczył za nim, wciąż niosąc kieliszek i bez przerwy gorliwie przekonując inspektora, że tu zawsze roiło się od dzików, że on był w stu procentach pewien, że szanowny towarzysz będzie miał co najmniej trzy na rozkładzie…
Szprota zatrzymał się, popatrzył na dyrektora, jakby już w tej chwili ogłaszał nieodwołalny wyrok, który zaważy na całej przyszłości rodu Pilchów.
– Zmarnowałem noc. Ale przyjechałem tu na dłużej – zabrzmiało to jak groźba. – Jeśli wasze obietnice znajdą pokrycie w faktach, to łatwiej mi będzie uwierzyć w inne wydarzenia, które podajecie za fakty…
Nie był dzieckiem. Zrozumiał, że wielki inkwizytor zostawił mu jeszcze cień szansy. Musiał się tylko wykazać. Ale w tej chwili miał przed sobą tylko plecy inspektora, który wciskał się do samochodu, zawadzając lufą dubeltówki o ramę drzwi. Pilch szybko uniósł nakrętkę do ust, przełknął koniak i zakręcając buteleczkę wyraził głośno zdziwienie, że chyba lotnik trasę zmylił, niepotrzebnie przelatywał nad lasem i przez to wypłoszył zwierzynę…
– Tu się u was dzieje wiele nieprzewidzianych rzeczy – towarzysz Szprota powiedział to jak człowiek, który bynajmniej nie przyjechał tu dla przyjemności polowania, ale by przywrócić światu równowagę opartą na naukowym, marksistowskim światopoglądzie.
Kiedy Pilch zajął miejsce za kierownicą „warszawy”, jego pasażer pochylił się i pociągnął nosem, jakby dyrektor był co najmniej okazem lilii.
– Aha, więc znowu za kierownicą po spożyciu alkoholu – powiedział z miną, która świadczyła, że ani na chwilę nie przestał pełnić swoich powinności.
– Zgadza się, dziabnąłem sobie – gorliwie przytaknął Pilch, gdyż w jego sytuacji posądzenie o alkoholizm mogło być deską ratunku.
„Warszawa” ruszyła leśnym duktem, a nad nią, niczym sęp nad padliną wykonał koło samolot „gawron”.
Najpierw rozległ się głuchy tętent końskich kopyt, a potem z białego tumanu, niczym z grudniowej śnieżycy, wyłonił się deresz, obsypany białym pyłem z samolotu. Kargul rozgarniał przed nosem mgłę. Kaźmierz, rozłożywszy szeroko ręce, cmokał na przestraszonego ogiera, wabiąc go ku sobie: „Cisia, cisia, nie boi sia; maleńki…”
Koń przeszedł z galopu w kłus i okrążył gospodarza. Kaźmierz nadal mówił do niego jak do wylęknionego dziecka, ale na widok wyłaniającego się znowu zza lasu jednopłatowca wykrzywił się w grymasie wściekłości:
– Ot, suczy syn cholerski – Kaźmierz patrzył na „gawrona”, jakby już brał go na muszkę karabinu maszynowego – Żeb' jemu skrzydła odpadły! Żeb' on w kapustę zarył sia! Lata i lata, jakby wojna trzydzieści lat temu nie skończywszy sia!