– Śpi? – zapytał, zakrywając pełne usta rondem kapelusza.
– Wciąż pisze i pisze…
– To dobrze – stwierdził Kargul z zadowoleniem. – Znaczy że do cała pogłupiała na tle tego Zenka. Ale tak już jest z każdą gęsią, że jak ją kto uratuje z życiem, to ona jego ofiarą staje sia! To u nas rodzinne – uchwycił w tym momencie pytające spojrzenie Anieli:
– A naszą Jadźkę zapomniała? Jak ja jej za to, że z Witią grzeszyła, kark połamać obiecał, raz-dwa u niego ratunku poszukawszy.
– Witia, choć Pawlak, to jednak on był samo-swój – Anielcia z niepokojem zerknęła przez okno kuchni na dom Pawlaków. – A ten to nie wiadomo: łapciuch jaki czy porządny? Oj, coś mi nie podoba sia, czy z tego jaka zamoroka nie będzie, Władyś.
– A czego to darmo gębę studzić? – nachmurzył się Kargul, który w głębi duszy sam nie był pewien, jak się skończy ta dziwna sytuacja, w której Ania stała się jakby ich zakładnikiem, a Witia i Jadźka ich wrogami.
– Ano, bo Kaźmierz sobie jego przyłasił i trzyma go u siebie jak kota na uwięzi.
Anielcia, powodowana podejrzliwością co do czystości intencji sąsiada, powołała się na ich dawną wojnę o kota. Kargul popatrzył na nią takim wzrokiem, jakim patrzył na wójta Fogla, który jako sołtys jeszcze ćwierć wieku temu przyszedł na jego podwórze agitować za spółdzielnią produkcyjną.
– Taka to i prawda, jakże się psi bodli – mruknął z politowaniem nad krótkością babskiej pamięci. – Wszystko tobie w tej łepecie pochachmęciło sia. Kota to my na sznurku uwiązali, Kaźmierz tylko na nim wyrok karabinem wykonał.
– Przez co sąd między nami był – przypomniała głośno Aniela wydarzenie sprzed ponad trzydziestu lat, a minę miała taką, jakby to dotyczyło nie kota, a rodzonych dzieci.
– Ale swoje my wtenczas wygrali: kot trzy dni u nas robił i trzy dni u Pawlaków. Także samo i teraz będzie!
– Aj, Władyś, tylko czy Kaźmierz tego „kota” da radę na sznurku uwiązać?
Kargul nic już na to nie odpowiedział. Wziął krzesło i ustawiwszy go na progu kuchni i sieni, zajął na nim miejsce niczym więzienny strażnik. Pilnował własnej wnuczki, ale i swojej lepszej przyszłości.
Noc otuliła ciemnym welonem domy Pawlaka i Kargula. Zenek dawno zgasił światło, żeby uśpić czujność gospodarzy. Ostrożnie uchylił drzwi, unosząc je ramieniem, żeby nie skrzypnęły zawiasy. Udało się. Zestawił bosą stopę na stopień, zaczął zsuwać się po stromych schodkach. Nagle zastygł, jakby zobaczył ducha.
W otwartych drzwiach między sienią a sypialnią siedział w białej koszuli Pawlak. Żeby nie dać się obezwładnić ogarniającej go senności, palił papierosa, ukrywając w garści żar.
Zenek poczuł smugę dymu ze „sporta”. Powoli, jak na zwolnionym filmie, wspiął się z powrotem na schody i zniknął w swojej celi.
– Kaźmierz – od strony sypialni dobiegł Pawlaka szept żony. – Jesteś tam?
– Ty czego?
– Aj, myślę i myślę…
– Od myślenia to tylko głowa boli – ofuknął ją szeptem strażnik ogniska domowego. – Śpij prędzej…
– Jak mnie spać, kiedy mnie taki strach obleciał.
– A cóż ona taka silnie przestrachana?
– No, bo z Anią to prosto bezlitosna zgryzota – Jadźka z Witią na nas nagniewani…
– Aj, kobito, nie rób ty teremedii. Ja nie z takich opresji wyszedłszy, to i z tego wyjdę.
– Oni błogosławieństwa na ślub nie dadzą.
– Obejdzie sia! A oni, jak się żenili, to pytali nas o zgodę?
– Witia i Jadźka to byli sami swoi.
– Ja tego mechanizatora też oswoję, nie boj sia.
Marynia opadła na poduszkę. W głowie kłębiły się jej sprzeczne myśli: dobrze, że Ania na wieś wróciła, ale źle, że opuściła dom rodziców; dobrze, że Zenek ją uratował, ale źle, że Kaźmierz wziął go na lokatora; niemądrze to otwierać spiżarnię, gdy się ma kota w domu…
– Kaźmierz – wyszeptała cicho modlitewnym szeptem. – Dobrze to, że ona za obcego by poszła?
Zerwał się Kaźmierz z krzesła, stanął z papierosem nad rozbałaganionym łóżkiem i przytłumionym głosem wyłożył Maryni swoje poglądy, które miały jej uzmysłowić, że w jego oczach głupsza jest od konia:
– Kiedy tobie nareszcie w łepecie to historyczne myślenie zaświta, że ludzie nie dzielą się na swoich i obcych, tylko na mądrych i głupich?!
Zaatakowana Marynia westchnęła głęboko i szeptem przekazała mu nową wątpliwość, że nigdy z góry nie wiadomo, kto mądry, a kto głupi. Kaźmierz zgasił o paczkę „sportów” niedopałek i zamknął tę wymianę zdań ostateczną konkluzją:
– Jak ja tu w osobistej swej postaci na stołku siedzę, to znaczy, że umiem ja historycznie myśleć!
Jeszcze tej samej nocy przebieg wypadków udowodnił słuszność tej opinii. Kaźmierz już stracił czujność, już wsparty o framugę drzwi opuścił bezwładną głowę na piersi, kiedy nagle posłyszał skrzypnięcie schodów i czyjś przyspieszony oddech. Powoli, nie unosząc brody z piersi, zerknął czujnie w górę. W blasku padającego z kuchni światła dostrzegł ogromny cień, zsuwający się z górki, jakby niedźwiedź schodził tyłem na czterech łapach.
Poczekał, aż bose stopy Zenka zetkną się z kamienną podłogą w sieni i wtedy poderwał się z krzesła. Zenek zastygł. Przełykając ślinę patrzył na zjawę w białej koszuli, jakby zobaczył nie gospodarza, lecz diabła z rogami.
– Gorąco – powiedział, o nic nie pytany. – Napić się chciałem.
– O tym ja pomyślał – Kaźmierz sięgnął po przygotowany blaszany kubek i zaczerpnąwszy nim z wiadra wody, podał go z życzliwym wyrazem twarzy Zenkowi. – Niech pije na zdrowie. Dopierutkom co ze studni przyniósł.
Zenek z obrzydzeniem przechylił kubek i z trudem łykał ciepławą wodę. Pawlak nie spuszczał z niego wzroku, póki nie ujrzał przechylonego do góry dna kubka. Odebrał go od Zenka i choć widział, że wcale nie takie pragnienie sprowadziło go na dół, zaproponował z prawdziwą serdecznością:
– Może jeszcze dobawię, a?
Schylił się, gotów zaczerpnąć wody z wiadra, ale Zenek w popłochu zaczął wspinać się z powrotem po schodkach, życząc gościnnemu gospodarzowi dobrej nocy.
Kaźmierz odprowadził go spojrzeniem, odczekał, aż szczęknęła zasuwka w drzwiach pokoiku na górce, po czym zachichotał cichutko jak ktoś, kto udowodnił sobie, że potrafi przechytrzyć cały świat.
Razem ze słońcem nad grzebieniem lasów ukazał się białoskrzydły „gawron”. Rykiem silnika zagłuszył śpiewające ptaki. Nalatując nad pegeerowskie kartoflisko wypuścił spod skrzydeł biały welon środków ochronnych. Spłoszone skowronki pierzchły znad pól. Biała mgła kładła się na kartoflisko, na miedze, dzielące pola PGR-u od ziemi Pawlaka i Kargula. Samolot przeleciał tak nisko nad dachami ich domów, że szyby zadrżały w oknach a przerażony rykiem silnika pies Kargula zaczął rwać w stronę domu, ciągnąc za sobą na łańcuchu budę.
Na skotłowanym łóżku małżeńskim spoczywał Kaźmierz Pawlak.
Wyglądał jakby właśnie padł rażony gromem: ubrany był w koszulę z kamizelą, bufiaste spodnie wciśnięte były w cholewy, które – o zgrozo – spoczywały na pierzynie. Na głowie miał maciejówkę, ręce złożone na piersiach, jakby leżał już w trumnie. Tylko zamiast krzyżyka jego palce obejmowały kurczowo latarkę.
Całonocne stróżowanie tak go zmorzyło, że na wszelki wypadek o północy ubrał się, jak żołnierz oczekujący sygnału na alarm.
Usłyszał hurkot, jakby niebo waliło mu się na głowę. Szyby drżały, z szafy spadła przewiązana niebieską wstążką gromnica, przygotowana przez Marynię od czasu jego niedoszłej śmierci.
Pawlak poderwał się z latarką w ręce i rozglądał się, z której strony grozi mu śmiertelne niebezpieczeństwo: czy sufit spadnie mu na głowę, czy też zawalą się ściany. Za oknem przemknął cień rolniczego samolotu. Z tym przeklętym samolotem związana była osoba jego lokatora: wszak Zenek odpowiedzialny był za ładowanie środków chemicznych na „gawrona”. „Gawron” już lata – a on, Kaźmierz, śpi, uzbrojony w niepotrzebną już latarkę.
Przetarł oczy kułakiem i spiesznie wdrapał się na górkę. Żelazne łóżko Zenka było puste. Kaźmierz dopadł go jednym susem i pomacał poduszkę, czy jeszcze ciepła.
Łóżko było zimne, jak wczorajszy barszcz.
– Ot, pomorek – mruknął do siebie Pawlak. Poczuł się oszukany – a co najmniej winny temu, że nie dopilnował lokatora. Pełen najgorszych przeczuć, przemierzył podwórze i wpadł do domu Kargula, odprowadzając nienawistnym spojrzeniem przelatujący mu nad głową samolot.
Kargul nie słyszał samolotu, bo elektryczna maszynka, którą się właśnie golił, warczała jak ciężarówka, której urwał się tłumik.
Maszynka była radziecka. Kargul dostał ją w prezencie od Zenka, który z kolei nabył ją od Tatara z wycieczki radzieckich kołchoźników. Kargul przesuwał zgrzytającymi ostrzami po swojej brodzie i nie docierał do niego ani ryk samolotu, ani głos Pawlaka.
– Ania śpi? – dopytywał się Kaźmierz, starając się przekrzyczeć hałas maszynki. Nie mógł zrozumieć Kargula: on by nawet do trumny nie dał się ogolić czymś takim, co może człowieka prądem porazić.
Widząc wytrzeszczone pytająco oczy Kargula, Pawlak wyrwał sznur maszynki z kontaktu i ryknął na całe gardło, zapominając, że warkot już ustał:
– Ty bambaryło! Pytam, czy Ania śpi?
– Tsss – Kargul położył palec na wargach, jakby od snu wnuczki zależała cała ich przyszłość. – Taż pewnie, że śpi, dziewuchna nasza.
– Ale czy aby sama? – Kaźmierz patrzył nieufnie na Kargula.
Widząc, że Pawlak pcha się na schodki, wiodące na facjatkę, Kargul odciągnął go do sieni.
– A ty czego tu przyszedł szukać?
– Jego – gestem ręki Pawlak wskazał swój dom. – Bo po nim łóżko już dawno wystygłszy. Taż wiadomo, tam kot, gdzie szperka!
– Jego upilnować był twój święty obowiązek!
– Żeb' jego wilcy, no! – zaatakowany Pawlak przekrzywił wojowniczo głowę. – Taki mój jak i twój!
– Daj ty mnie jego do pilnowania a sam śpij spokojnie.
– Ot, ciekawość, czy nasza Ania taka bardzo wyspana by była! – Widząc, że Kargul wtyka kontakt i przykłada warczącą jak kosiarka maszynkę do brody, wrzasnął na całe gardło: – Jak ty taki nowoczesny, że brzytew dla ciebie to przeżytek, tak może i być, że dla ciebie grzechu nie ma! Zawsze takiego biedo-łacha udaje, a stać jego na takie cudeńka grosz wyrzucać!