Zenek jednak nie był obciążony ani żoną, ani alimentami. Miał tylko jeden problem, który chciał uczciwie wyjawić: w jesieni czeka go powołanie do wojska.
– Na wszystko jest chwyt – zgodnie ze swoją teorią, że na wszystko jest sposób, Tadeusz Budzyński gotów był służyć radą. – Najlepiej zacząć udawać wariata.
– Kto w to uwierzy? – Zenek patrzył szczerze swoimi niebieskimi jak bławatki oczami. – Jakbym był wariat, to bym Ani nie kochał.
Warszawiak zaczął go przekonywać, że jeśli się chce niezawodnie uzyskać opinię wariata, to należy wszystko robić normalnie, a tylko jedną jedyną rzecz kompletnie bez sensu. Na przykład przed wejściem na komisję wojskową całować klamkę u drzwi albo – jak już zostałoby się wcielonym do wojska – dzień w dzień polewać swój materac wodą, żeby sierżant-szef uwierzył, że szeregowiec się moczy, a takiego przecież w wojsku ludowym trzymać nie sposób, bo wstyd by przyniósł.
– Radzak się znalazł – Kargul spojrzał nieprzychylnie na Warszawiaka. – Przez te jego chwyty Pilch na alkoholika się został.
– Gada jak kołowaty – Pawlak też patrzył na Budzyńskiego podejrzliwie. – Taż przecie my naszej wnusi za waryjata nie wydamy!
– Jest lepszy sposób – Kargul mierzył spojrzeniem Zenka, jakby wahał się, czy pasuje on do jego idei. – Wziąć raz-dwa ślub i wtedy odroczenie przyłatwić dla jedynego żywiciela rodziny.
– A jak nie odroczą? – zastanawiał się głośno Zenek. – Przecież ja bym oszalał, jakbym miał taką żonkę na dwa lata zostawić.
– Na wszystko jest chwyt – Budzyński angażował się coraz bardziej w przyszłość stażysty. – Jakby go PGR jako mechanizatora po stażu na stałą posadę przyjął, to on ma odroczenie jak w banku!
Kiedy tak rozpatrywali przyszłość Zenka, pojawili się na podwórzu rodzice Ani ze stanowczym żądaniem, by dziewczyna wróciła wraz z nimi do domu: już cała wieś plotkuje, jak to Ania z tym jakimś stażystą włóczyli się po jarmarku jak para Cyganów.
– Ty nie dziwacz i człowieka z dyplomem nie obrażaj – uciął krótko Kaźmierz pretensje Jadźki, wskazując na Zenka. – Bo może być on zięciem waszym będzie.
– Tato oczadział? – Witia wytrzeszczył oczy, patrząc to na Zenka, to na ojca.
– A cóż jemu tak oczy dęba stanęli?
– To wyście jego po to na lokatora wzięli, żeby Ani życie zawiązać? – zajazgotała Jadźka, biorąc się pod boki.
– Ot, koczerbicha jedna. Ja naprzeciw niczyjemu kochaniu nie staję.
– Ale ja staję – hardo postawił się ojcu Witia.
– Ona pełnoletnia – Kargul wysunął się do przodu, jakby chcąc swym ciałem zasłonić Zenka przed nienawistnym wzrokiem swej córki.
– Ale na naszym utrzymaniu!
– Owa. Już jej się wasze kluski przejadły! – Pawlak machnął ręką, – jakby nie było o czym mówić. – Od dziś na naszym może być. Już wy spokojnie do chaty możecie pokołdybać sia i zaproszenia na Ani ślub pisać.
– Po moim trupie – krzyknęła Jadźka. – Nigdy za takiego biedołacha nasza córka nie wyjdzie!
– Ot, rozdziawa, że nie daj Boże – Pawlak wzniósł oczy do nieba, jakby brał Pana Boga za świadka niskich pobudek, jakimi kierowała się jego synowa. – Taż zamiast ona cieszyć sia, że w tych paskudnych czasach chłopak trafia sia, co z tej bezlitosnej miłości cienki jest jak szprycha, to ona chce jakiegoś zawołokę, co srogie majątki ma! Tfu – splunął Jadźce pod nogi i wskazał bramę: – Idźcie teraz do chaty. Witia niech sobie lepsze kamasze kupi, żeb' on miał w czym na weselu swojej córki zatańczyć, jak przyjdzie czas…
„Nigdy nie myślałam, że dziadek jest taki kochany! Żal mi trochę starych, ale wybrali się akurat jak z brzytwą na poziomki. Boże, jakie to szczęście, że Zenek ma iść do wojska: teraz ja, żeniąc się z nim, wywdzięczę mu się za ocalenie życia. I wcale się nie martwię z tej obsuwy, że ukradli mi strój ludowy i że nie pocałował mnie towarzysz Gierek. On by nie rzucił się do wody, żeby mnie ratować. Nie trzeba być uwiedzionym, by do kogoś należeć. Dobranoc, Zeniu! Niech ci się przyśni to, co jest przed nami. Te wszystkie parne noce, które nas czekają. Słyszę, jak na górce u dziadka Kaźmierza nucisz te słowa: „Już przez życie iść bez ciebie nie mam sił… „Czy już komuś to mówiłeś?”
Kiedy Ania kończyła na górce domu Kargula pisać kolejną stronę pamiętnika, na górce domu Pawlaka, jak lew w klatce, krążył niespokojnie Zenek Adamiec. Podchodził do drzwi, uchylał je, nasłuchując, co też dzieje się na dole, potem w białym podkoszulku wychylał się przez okno, rozprężał ramiona niczym młody sokół, szykujący się do lotu. Omal nie wypadł przez parapet, chcąc dojrzeć, czy Ania pali jeszcze światło. Znowu ostrożnie otworzył drzwi i wysunął głowę jak gęś z koszyka. Próbował złowić z dołu jakiś dźwięk. Może już Marynia i Kaźmierz zasnęli?
Ostrożnie, na bosaka, zaczął się zsuwać po stromych stopniach na dół. Usłyszał głośno wypowiedziane słowa: „W imię Ojca i Ducha Świętego…” Wspiął się na górę jak kot, który dojrzał pod drzewem rozwartą zajadle paszczę kundla. Mimo że był masywny, poruszał się lekko niczym złodziej, zaprawiony do takich nocnych wypraw.
A na dole Kaźmierz Pawlak klęczał w nocnej koszuli przed obrazem świętej rodziny. Marynia, wsparta o poduszki, zaplatała warkocze, ale co i raz zerkała na męża, najwyraźniej czekając, aż ten załatwi swoje sprawy z niebem, by mu przypomnieć, że na razie jego ziemskie rachunki nie są jeszcze w porządku. Nie mogła się pogodzić z tą sytuacją, że oto nad ich głową słychać kroki lokatora, który nie tylko że nie płaci za mieszkanie, ale jeszcze najwyraźniej liczy, że otrzyma ich wnuczkę jako zapłatę za ocalenie jej życia.
Modlitwa Kaźmierza płynęła szemrzącym cicho strumyczkiem. Już na zakończenie żegnał się szerokim znakiem krzyża, czując na sobie łaskawe spojrzenie Świętej Rodziny, kiedy nagle uprzytomnił sobie, że dzisiaj ma szczególne powody do dziękczynnej modlitwy. Opadł z powrotem na kolana i wzniósł oczy do góry, jakby przepraszając za niewybaczalne roztargnienie.
– Aj, żeb' nie zapomniał: jeszcze raz, dobry Panie Boże, serdeczne Bóg zapłać, że Ania egzaminów nie zdawszy na wieś wróciła, żeb' teraz razem z mechanizatorem rolnictwa objąć naszą gospodarkę…
Znów przypieczętował tę transakcję szerokim znakiem krzyża i wreszcie podniósł się z kolan. Teraz dopiero Marynia ośmieliła się zwrócić mu uwagę, że niekoniecznie Pan Bóg może akceptować wszystko, co sobie Kaźmierz Pawlak zamierzył.
– Taż ona od Jadźki i Witii uciekła i u Kargula siedzi!
– Nie nerwuj sia, Mania, bo ja to sam wszystko wymyślił – usunął jej wątpliwości lekceważącym machnięciem ręki. – Ona u Kargula, a ten stażysta u nas. Jak ty chcesz pierogi zagotować, musisz do ognia podkładać.
– Kaźmierz, taż to młode. Jak ty ich upilnujesz? Ja przeciwna temu jestem!
– Czegoż taka znarowiona, a? Ty przyszłości ziemi naszej przeciwna?
– Ani jemu – wzniosła oczy ku powale – ani wnuczce naszej nie ziemia teraz w głowie, tylko ich ciągnie szóste przykazanie złamać.
– Ty nie bojaj sia! Już ja by im takie bezlitosne rozgrzeszenie dał, że oni by spadli prosto Lucyferu na rogi!
– Młoda krew kipi latem…
– Poszła ty prędzej spać – Kaźmierz uklepał swoją poduchę, patrząc nieprzychylnie na Marynię. – Już ja o wszystkim pomyślawszy…
Marynia znowu wzniosła oczy ku powale: nad ich głowami słychać było stąpanie bosych stóp. Przeniosła oczy na Kaźmierza.
– On jeszcze nie śpi.
– Aj, Bożeńciu, jak ja był w jego latach, to też nie lubił w puste łóżko tarabanić sia – zgasił lampę i już w ciemności dokończył:
– Trzeba zrozumieć każdego człowieka, ale i bezlitośnie jego pilnować. Człowiek z natury słabieńki jest, raz-dwa zbiesi sia i wtedy trzeba kosą do prawa Bożego jego nawrócić, jak to było kiedyś z Kargulem…
– Anię ty Kargulowi pod opiekę dał – odezwała się w ciemności Marynia. – A ile razy on zdradny wobec ciebie był? Zapomniał, jak on kiedyś tobie rękawy nowiusieńkich koszul sierpem poobżynał?
– Ty nie dziwacz – skarcił ją Kaźmierz, zniecierpliwiony tymi wątpliwościami i podjudzaniem Maryni. – Wszystko się tobie pomachlaczyło. Taż te rękawy to ja sam poobcinał, bo… bo… gorąco było.
– Trzeba sumienia nie mieć, żeb' córkę rodzicom zabrać – westchnęła Marynia. – Taż oni na milicję na nas pójdą!
– Awo, wielka mi milicja! Przecież Franio do mnie „wujku” mówi, a dla Kargula to zięć.
– Ale wstyd jaki…
– Przestań mnie w tu poru głowę durzyć, bo mnie prosto jakby sagan waru na łeb wylawszy: to ja zabiegam o przyszłość ziemi; a ty mnie sumienia odmawiasz?
Odwrócił się plecami do Maryni z takim rozmachem, że aż potężne poniemieckie jeszcze łoże, zaskrzypiało jak stare sanie, którymi ktoś chce jechać po piasku. Zapadła cisza. Ale po chwili z góry dobiegło skrzypienie desek podłogi. Sublokator Pawlaków krążył niczym więzień po swojej celi.
Aniela Kargulowa, zaintrygowana, dlaczego to Ania tak długo w tę noc wciąż pali światło, podreptała na górę i zajrzała do pokoiku wnuczki. Słysząc skrzypienie drzwi siedząca na łóżku Ania gwałtownie zamknęła zeszyt, jakby bała się, że cudze spojrzenie odbierze zanotowanym tam słowom ich tajemną moc i szansę spełnienia.
„Zenek stara się o stałą pracę w PGR, żeby po stażu mógł zostać jako mechanizator rolnictwa, ale nie ma z kim gadać, bo dyrektor Pilch po tej aferze jak się schlał, to sam nie wie, czy jeszcze się utrzyma, bo mają mu przysłać jutro na łeb komisję kontroli z województwa. A nam się tak pali! Jakby Zenek miał posadę, to by go wyreklamowali od woja!…”
Ostatnie zdanie, jakie zdążyła wpisać do pamiętnika, brzmiało następująco: „Jak on to pięknie powiedział; „Pożar serc to jedyny pożar, którego nie trzeba gasić”…”
– A cóż ona tak pisze i pisze? – spytała Anielcia, patrząc z czułością na wnuczkę.
– Uczę się…
– Uczy sia? Taż przecie, chwalić Boga, nie zdała. To czegoż ona tak uczy sia?
– Przepisów przeciwpożarowych – Ania zamknęła zeszyt, udając że sen ją morzy. Przeciągnęła się i oparła o poduszki. Aniela zgasiła światło i zeszła na dół, gdzie w kuchni Władysław Kargul, wykorzystując nieobecność żony, ukradkiem wydłubywał ze świeżo upieczonego ciasta rodzynki.