Gdyby tak na wystawie koni Pawlak odniósł sukces – wówczas cała gmina miałaby korzyść: szanse na kredyty inwestycyjne, na przydział materiałów budowlanych, na wodociąg…
– Wiesz, Pawlak, pod jakim hasłem ma się odbywać ten jarmark?
– spytał podchwytliwie Kaźmierza. – „Polak potrafi”. Jak Ania chleb wręczy, a ty dostaniesz medal za swego ogiera, to by inne hasło pasowało.
– Nu, ciekawość posłuchać – Kaźmierz czujnie obserwował rozjaśnione dumą oblicze gminnej władzy.
– „Pawlak potrafi” – muskając swe wąsiska Fogiel rzucił swoje hasło i dalej drążył coraz miększą skałę oporu Pawlaka. – Wystawisz Anię i ogiera przed oczy towarzysza Gierka, to ty już lepszy jak cały wojewódzki Front Jedności Narodu! Nikt ciebie nie ruszy.
– Aj, Bożeńciu – westchnął Pawlak. – I pomyśleć, ile to musi chłop politycznie upokorzyć sia, żeb' jego ziemia w jałowiznę nie popadła.
Mimo gorzkiej tonacji tej refleksji wójt Fogiel był już pewien, że jego misja zakończyła się powodzeniem. Jarmark pod hasłem „Polak potrafi” jemu miał przynieść wzmocnienie pozycji, Pawlakowi – szansę ocalenia, a Pawlakowej wnuczce niepowtarzalną okazję pocałunku pierwszego sekretarza partii.
„Miłość jest tylko obietnicą” – napisała w liście do „Filipinki”jakaś rozgoryczona czytelniczka. Najważniejsze, że jest tą obietnicą! Tydzień temu mogłam leżeć w grobie zimna jak lód, a teraz wiem, po co warto żyć. Jutro stanę się sławna na całą Polskę, bo na pewno pokażą w telewizji jak wręczam bochen chleba Gierkowi. Dziadek mówi, że telewizja to potęga, nawet kłamstwa w niej dobrze wychodzą. Babcia Marynia z babcią Anielką cały piątek naszywały cekiny na ten strój ludowy, który dostarczył wójt. Wójt bardzo na mnie liczy, co najmniej jak na ogiera dziadka Kaźmierza, a nawet więcej, bo powiedział, że deresza to może Gierek nie pocałuje, ale mnie na pewno, bo tak się zawsze robi na wszystkich takich dożynkach, otwarciach i innych oficjałkach. Najważniejsze, że będzie tam zespół „Czerwono-Czarni” i będę wreszcie mogła zatańczyć z Zenkiem.
Szkoda tylko, że będzie tam też dziadek. On nas strasznie pilnuje i na pewno nie da mi się napić nawet wina, bo Zenek uznaje tylko wino – i to importowane. Przyjrzałam się (a może pisze się „przyjżałam”? sobie w tym ludowym stroju: wyglądam jak lalka z „Cepelii „. Po co ja robiłam sobie kiedyś te włosy na „afro „, jak teraz mam do łopatek i Zenek mówi, że bomba?! Dziadek zaplatał grzywę deresza i powiedział, że ode mnie i od ogierka zależy, czy będą mówili o tym wojewódzkim jarmarku, że „Pawlak potrafi „…”
Tak jednak nie mówili, bo też i nie było powodu; Kaźmierz nie zawiózł tam swojego deresza, bo akurat koń złapał ochwat. Choć całą noc robił mu okłady z gliny i octu, ogier w tym stanie nie nadawał się na kandydata do medalu. Rano, w dniu jarmarku, Kargul zaczął snuć głośne porównania Kaźmierzowego deresza ze swoim ogierem, którego kiedyś dostał od UNRRY: to był koń! Tyle czasu u niego przeżył i ani razu zołzy ani ochwatu nie złapał!
– Iiisz go! Mnie dusza omal że z zawiasa nie wyskoczy, a on mnie w denerwację wpędza! Taż na te twoje amerykańskie cudo to dziennie szło osiem kilo owsa i trzy razy po dwa kilo siana, lucerny, że o koniczynie nie wspomnę. A taki był on do roboty chętny, że twoja Jadźka musiała na tym czorcie wierzchem jechać, a ty przed nim szedł jak biskup przed procesją i koszyk owsa musiał przed nim nieść żeb' to bydle choć krok do przodu postąpić chciawszy…
– Ale ochwatu nie złapał – upierał się basem Kargul.
– Żeb' jego wilcy, no! Jak miał złapać, kiedy on więcej życia w stajni przestał jak w dyszlu przechodził. Ty, Władek, lepiej pilnuj swoich wszy na głowie, bo pod względem hodowli i gustu do bab to ty jesteś głupszy od mojego konia!
– Czep się lepiej swojej baby – bronił się Kargul – Jakeś taki wnerwiony, to siądź tyłkiem na kuchenną blachę, niech ci ta żółć wykipi.
– Ot, patrzaj, jaki to radzak się znalazł – odcinał się Pawlak, z troską obserwując kopyta deresza. – Mnie wątroba z żalu nad ogierkiem do góry przewróciwszy sia, a ten tu hańdrymańdry zaczyna!
– Chciał ty medala dorobić sia – skrzywił się szyderczo Kargul, który nie mógł się pogodzić, że jarmark mógłby rzeczywiście odbyć się pod hasłem „Pawlak potrafi”. – Ty zawsze cudzej polewki głodny.
– Ot, tobie na! Taż chyba dla naszej wspólnej przyszłości ja tego ogiera na paradę wystawić chciał!
– Dla naszej wspólnej przyszłości jedna Ania wystarczy – stwierdził Kargul. – Jak ją Gierek pocałuje, to wtenczas nie ma na nas mocnych!
Nie spełniły się jednak nadzieje Pawlaka i Kargula. W delegacji na „Jarmark wojewódzki” nie pojechał ogier Kaźmierza. Ponieważ on sam został, by robić koniowi okłady, wezwał Tadeusza Budzyńskiego przekazał mu szczególne polecenie: zawiezie Anię z Zenkiem swoją „nysą” na jarmark, ale ma ich z oka nie spuszczać!
– I niech on podrobno potem opowie, jak naszą Anię ten Gierek uściskał – Marynia dopominała się u Warszawiaka dokładnej relacji wydarzeń o randze państwowej. Ale Budzyński po powrocie niewiele miał do opowiadania. Jarmark przypominał dworzec w czasie ewakuacji. Ludzie na widok zwiezionego ze wszystkich stron województwa, nawet z magazynów samej stolicy takiego deficytowego dobra, jak eternit, cement, akumulatory czy papier toaletowy, rzucili się szturmować stoiska i nikogo nie było na stadionie, gdzie miało się odbyć uroczyste wręczenie bochna chleba. Zenek nosił za Anią torbę z wełnianym strojem ludowym. Zamiast Gierka przyjechał tylko sekretarz rolny z województwa, a gdy przyszło do wręczania symbolicznego bochna chleba, okazało się, że z szatni stadionu ukradziono strój Ani wraz z tacą i chlebem.
Zniecierpliwiony wojewódzki decydent odjechał, a wójt Fogiel, zamiast święcić triumfy, musiał się długo tłumaczyć przed organizatorami, że to nie była świadoma próba ośmieszenia władzy.
– Obiektywnie patrząc, to kompromitacja – ocenił wydarzenia, Zenek językiem aktywisty. – Byłem na Kubie jako działacz ZMS-u i mogę powiedzieć, że tam by nie mogło dojść do czegoś takiego!
– Bo tam nawet już i chleba nie ma – skomentował Budzyński, który był dobrze zorientowany, bo od dwudziestu lat słuchał codziennie radia BBC.
– To przejściowe trudności na drodze do socjalizmu – zauważył z naciskiem Zenek.
– Przejściowy to może być reumatyzm, bo te trudności to są stałe.
– A widział pan dzisiaj, ile towaru rzucili? – Zenek bronił pozytywnych stron rzeczywistości. – Ile tego dobra było, że aż się ludzie po rękach deptali, byle się dopchać. Gonimy Zachód, panie Budzyński.
Zenek starał się zrobić na Ani wrażenie człowieka o szerokich horyzontach.
– Taka to i prawda, jak że wesz kaszle – uciął dyskusję kierowca.
Pomny na polecenie Kaźmierza Pawlaka, nie spuszczał młodych z oczu. Nawet kiedy ich wiózł z powrotem do Rudnik, co chwila oglądał się, co też dzieje się pod plandeką jego „nysy”. W pewnej chwili dostrzegł, jak chłopak obejmuje szyję Ani i zapina z tyłu zatrzask koralowego naszyjnika, który kupił jej w prezencie. Ania uniosła twarz, patrząc cielęcym wzrokiem w oczy chłopca, a ten zbliżył niebezpiecznie swoje usta do warg dziewczyny. Budzyński nie miał innego wyjścia: zahamował tak gwałtownie, że jego pasażerowie spadli ze skrzynki, a ziarenka zerwanego sznurka korali rozsypały się po podłodze furgonetki. Warszawiak nie dał im czasu na pozbieranie ziarenek: tak ostro nacisnął teraz pedał gazu, że „nysa” podskoczyła do przodu jak ryś.
Kiedy Budzyński skręcił w otwartą bramę podwórza Pawlaków, Zenek z Anią klęcząc zbierali korale.
Pawlak już czekał na ich powrót. Kiedy zobaczył, że Ania klęczy obok stażysty, jednym szarpnięciem otworzył drzwiczki furgonetki.
– Ano, galopem na górkę leć – rozkazał wnuczce, a do Zenka, który wygramolił się z pojazdu z garścią korali, powiedział z naciskiem – A coż to jego ukąsiło, że on moją wnusię oczami obsiadł, jak baby biskupa?! Taż to nie jakaś tam miastowa kluzdra, żeb' ona od razu chętna do grzechu była.
– A jak ja bym chciał z Anią bez grzechu żyć?
Kiedy padły te słowa, Pawlak aż zaniemówił. Popatrzył pytająco na Budzyńskiego, potem na Kargula, który zamknąwszy drzwi za Anią, wytoczył się na ganek swojego domu.
– A on co? – Pawlak okrążył Zenka jak jakieś dzikie zwierzę. – Wariacji z tej gorączki dostał, a?
– Może i tak, ale nie z gorączki, tylko z miłości.
Tyle było szczerości w twarzy Zenka, że Kaźmierz uwierzył, że oto nadchodzi chwila wcielenia się w życie jego najskrytszych planów: mechanizator rolnictwa z dyplomem oświadcza się uratowanej przez siebie dziewczynie! Nie mylił się więc Kaźmierz, kiedy w dniu ocalenia Ani odczytał w spojrzeniu Zenka gotowość oddania za nią życia. Jakieś przeczucie kazało mu przyjąć go na sublokatora. I oto teraz spełniają się jego skryte nadzieje: Zenek z żarem w oku mówi głośno w obecności świadków, że jest gotów ożenić się z Anią!
Ania, wychyliwszy się z okna pokoiku na stryszku Kargulowego domu, z drżeniem serca wysłuchała tych oświadczyn. Już chwyciła za pamiętnik, żeby zanotować finał tego dnia, kiedy nagle dobiegły ją słowa Zenka, wypowiedziane takim tonem, jakby nagle chłopak przypomniał sobie, że złożył ślub czystości.
– Jest tylko jeden szkopuł – powiedział z wahaniem. – Powinienem chyba postawić sprawy osobiste jasno.
– Alimenty pan płacisz? – wyrwał się Budzyński. Zenek pokiwał przecząco głową. Widać było, że chce coś wyznać, ale szuka odpowiednich słów.
– Żeniaty on może? – zahuczał Kargul, a w głosie jego pobrzmiewała groźba, by nikt nie próbował oszukać jego wnuczki, co niegdyś przydarzyło się jego córce. Nikomu z obecnych – prócz Zenkowi – nie trzeba było przypominać historii młynarza Kokeszki. Zdobyty przez Pawlaka jako rzekomy weterynarz, który miał pomóc Maryni w akcie urodzenia, Kokeszko przeniósł się szybko na drugą stronę płotu. Od początku usiłował zbałamucić Jadźkę, przedstawiał się jako młynarz spod Gniezna stanu kawalerskiego, przekonywał i kusił mirażami bogatego życia, jako że przy młynarzu nie tylko mąka się sypie, ale i grosz. Gdyby nie to, że Jadźka wolała zgrzeszyć z Witią niż wyjść za Kokeszkę – padłaby ofiarą matrymonialnego oszusta. Okazało się, że Kokeszki od końca wojny poszukiwała żona, matka jego trojga dzieci. Młynarz Kokeszko z bólem musiał się pogodzić ze szczęśliwym odnalezieniem go przez rodzinę. Żył odtąd w Rudnikach, jednak zawsze był wskazywany w okolicy dorastającym pannom jako przykład gminnego uwodziciela. Kargul obawiał się, żeby lokator Pawlaka nie odegrał teraz wobec jego wnuczki podobnie niesławnej roli.