Wtedy Ania, chcąc udowodnić, że jest człowiekiem wolnym – a może także by zagłuszyć swoje cierpienie w ramionach zootechnika, otworzyła gwałtownie drzwi i stanęła w progu:
– A właśnie że pójdę z panem magistrem!
Zootechnik Palimąka wyciągnął ku niej rękę. Ania ruszyła ku niemu, a wówczas Witia jednym szarpnięciem zmiótł ją z ganku i wciągnął po stromych schodach na górę jak worek plew. Zatrzasnął za nią drzwi i przekręcił klucz. Przez chwilę słyszał dudnienie drobnych piąstek córki o drzwi. Potem ten akt protestu ucichł. Dobiegł go dźwięk, który przypominał czkawkę dwutaktowego silnika, który nie chce zapalić.
Szloch Ani wcale go nie wzruszył.
– Koniec twoich fanaberii. Jak ty taka odporna na wiedzę, to ty jutro pójdziesz z nami w drewnianych chodakach przerywać buraki.
Ta decyzja była wyrokiem śmierci dla wszelkich nadziei Ani. I wtedy właśnie, tłumiąc szloch, otworzyła pamiętnik i zanotowała, że nie ma zamiaru dłużej męczyć się na tym świecie, nie doczeka roku 2000-ego, a być może nie doczeka nawet jutrzejszego ranka…
„Jak nie żałują mnie żywej, to pożałują umarłą. Najgorzej umierać, nie zaznawszy miłości. Może lepiej jest być przegraną i uwiedzioną niż tylko przegraną? Nigdy już się o tym nie dowiem. Magister Palimąka mówił, że przeszłością kobiety jest jej kochanek, przyszłością – mąż. Jestem kobietą bez przeszłości i bez przyszłości. Odejdę, bo nie lubię przegrywać. Tylko jak? U nas gazu nie ma. Tyle mówią o postępie na wsi, a gazu u nas nie ma nawet w butlach. Więc otruć się? Ale czym? Jak? Najwyższy budynek u nas ma jedno piętro. Jest tylko jedno wyjście – woda.
Kamieniołomy będą moim grobem. A ten pamiętnik, który zaczęłam na progu młodego życia, proszę przesłać po mojej śmierci do redakcji „Filipinki”, bo tam jest ogłoszony konkurs „Największe moje przeżycie”. Przynajmniej raz chciałabym wygrać…”
Tak pisała Anna Pawlak, nie wiedząc nawet o tym, że w półmroku po drugiej stronie ulicy wsi Rudniki stoi rosły blondyn, wpatrzony w jej okno.
Zenek Adamiec i tak tej nocy nie miał dla siebie miejsca, w którym mógłby złożyć głowę. Gnany tęsknotą za dziewczyną, w której – jak to wyznał – zachwycił się, ledwie ją na oczy ujrzawszy, poszedł wieczorem pod jej dom. Stał i patrzył w okienko na poddaszu.
Zastanawiał się, czy dziewczyna, która zdała na studia wyższe, będzie chciała zwrócić życzliwą uwagę na stażystę, który skończył tylko technikum rolnicze. Kiedy światło w domu Pawlaków zgasło, Zenek powlókł się z powrotem w stronę majątku PGR. Wiedział, że nie ma tam dla niego kwatery. Z rozjaśnionych okien zrujnowanego pałacyku dochodziły dźwięki orkiestry, oklaski po braterskich toastach i brzęk pękającego szkła, kiedy rozochoceni goście tłukli kieliszki po bruderszaftach z przeddstawicielami przodującego polskiego socjalistycznego rolnictwa. Było tam wszystko: muzyka, wódka i zakąska, ale nie było tej, której nie mógł Zapomnieć.
Wolał zostać sam na sam z jej wyimaginowanym obrazem niż z podochoconym alkoholem tłumem, który zamiast fachowych doświadczeń chętniej wymieniał braterskie uściski „na niedźwiedzia”. Powlókł się na tyły pałacyku. Pod wiatą drzemały ciągniki, przyczepy, kosiarki. Z brzegu stała stara „warszawa” dyrektora Pilcha. Na szczęście drzwi były otwarte i Zenek uznał, że tylne siedzenie samochodu musi mu na tę noc zastąpić łóżko. Pod głowę podłożył kurtkę i zamknął oczy, przywołując obraz Ani, wsiadającej do autobusu: obcisłe dżinsy czyniły jej smukłe nogi jeszcze dłuższymi; biała bluzka opinała piersi i jak na tacy podawała jego oczom opaloną twarz dziewczyny niczym owoc, który dojrzał do zerwania; skręcone w sprężynki włosy przypominały mu rysunki postaci z dziecinnych książek, w których zawsze wszystko się dobrze kończyło…
Tymczasem w stołówce pałacyku więzi przyjaźni zacieśniały się coraz bardziej. Gospodarze dziękowali gościom za ich gotowość dzielenia się cennymi doświadczeniami przodującego na świecie rolnictwa, goście odwzajemniali się obietnicą, że jeśli Polacy dołożą wysiłku, to jeśli nawet nie dogonią radzieckich braci, to jednak zmniejszą dystans, jaki ich od nich dzieli. Jedni mówili to, co drudzy powinni byli usłyszeć, drudzy zaś to, co im kazano powiedzieć. I wszystko przebiegłoby zgodnie z rytuałem, który zakończyłby się za pewien czas przyznaniem dyrektorowi Pilchowi orderu za wybitne osiągnięcia produkcyjne, gdyby nie zdarzenie, którego nikt nie mógł przewidzieć.
Kiedy na dole pałacu kołchoźnicy spłukiwali wstrętny im już od dłuższego czasu smak jesiotrów i kawioru kolejnymi toastami, a złotozębne babuszki zaczęły cienkim głosem intonować czastuszki, w swoim pokoju na górze ocknął się Rotmistrz: Przestały już działać środki nasenne i koniak; Marceli Pilch poczuł przeciąg w kiszkach.
Żeby zaspokoić głód, zszedł na dół do kuchni. Klapał bosą stopą o schody, z rozmachem zarzucając w bok sztywną nogę. Zastanawiał się, co też kucharka Żelazna mogła zostawić w lodówce. Nie śniły mu się żadne jesiotry, pulardy z indyka ani kawior. Zapomniał dawno o ich istnieniu. Chciał znaleźć zimny pieróg z kapustą albo choćby kamienny gar zsiadłego mleka.
To samo pragnienie zaprowadziło do kuchni innego poszukiwacza.
Potężny Mitia chyłkiem wymknął się z sali bankietowej i zaczął myszkować po kątach kuchni, gnany nieprzepartym pragnieniem poczucia smaku zwykłego barszczu czy kwaśnego mleka. I tam właśnie natknął się na chudego, bosego staruszka. Mitia pomyślał, że może to nocny stróż – ten zaś ujrzał w nim podejrzane obce indywiduum, myszkujące nocą po pegeerowskiej kuchni.
– A pan to kto? – spytał surowo Rotmistrz, patrząc podejrzliwie na zwalistą postać, która dała nura w głąb otwartej lodówki.
– Mitia – wyznał szczerze złapany na gorącym uczynku ukraiński kołchoźnik – Ja w gościnę przyjechał…
Dalsza ich rozmowa odbyła się po rosyjsku.
– Skąd? – Rotmistrz rzucał krótkie pytania niczym na polu bitwy, cały czas chcąc przeniknąć zamiary intruza.
– Spod Kijowa.
– Znam – skinął głową Pilch-senior i na jego twarzy zagościł jakby cień wzruszenia – Wjeżdżałem tam na koniu!
– Na koniu? – zdziwił się Mitia i spojrzał nieufnie na bose stopy staruszka i jego sztywną w kolanie nogę. – Kiedy?
– W 1920 roku.
W tej chwili Mitia zapomniał o barszczu i zsiadłym mleku. Podszedł do Rotmistrza bliżej i zaczął mu się przyglądać niczym eksponatowi z historycznego muzeum.
– Pańska wojna – pokiwał głową i spojrzał na wykrzywione reumatyzmem ręce Rotmistrza. – Pany-biełoruczki chciały uciemiężyć lud pracujący!
Ani się spostrzegł, jak do kuchni wślizgnęło się jego śladem kilku kołchoźników, spragnionych kapuśniaku. Stanęli za plecami swego przedstawiciela i zdumieni patrzyli na bosą postać, która po rosyjsku zadała im pytanie, czy oni przyszli tu znowu dwory odbierać? Jeśli tak, to on Rotmistrz, nie zważając na sztywną nogę, gotów jest jeszcze raz wsiąść na koń i przegnać ich za Lwów i Kijów.
– Kijów możemy wam dać – zagrzmiał Mitia – A Lwów to sobie sami musicie nałapać.
Po tej deklaracji gruchnął śmiech gości, którym spodobała się przytomna riposta Mitii: Ot, mołodiec! Zuch! Uciął jak szablą – posypały się komplementy. I może obie strony rozeszłyby się po wygłoszeniu poglądów, gdyby do Rotmistrza nie przypiął się jakiś okularnik, który najwyraźniej miał wrzód żołądka i naukowe podejście do rzeczywistości. Przyszpilił Rotmistrza do lodówki wycelowanym w jego zapadniętą Pierś szponiastym palcem i postawił pytanie, które widać w skrytości dręczyło go od początku tej przyjacielskiej wyprawy: „Za co wy nas tak nie lubicie?”
Rotmistrz zmierzył interlokutora spojrzeniem, jakim lustrował kiedyś wyznaczonych na wartę ułanów, i odpowiedział pytaniem na pytanie:
– A za przeproszeniem łaskawego pana, za co właściwie mamy was lubić?
Naukowiec obejrzał się na swoich towarzyszy podróży, jakby nie mógł uwierzyć, że można nawet w myśli stawiać takie pytania.
Czyżby stary nie słyszał o Gagarinie, Tiereszkowej? Wszak ich wielka ojczyzna ma największe osiągnięcia na świecie w tworzeniu i szerzeniu ateizmu!
– Jak wy tak na orbitę się pchacie, to może wreszcie zobaczycie stamtąd, że nie Breżniew rządzi światem, tylko Bóg!
W kuchni po tym oświadczeniu Rotmistrza zapadła cisza, jakby to bluźnierstwo zaparło wszystkim dech. Dopiero po chwili cichym głosem odezwał się Mitia:
– Wiedał Boh, szto nie dał swinij roh.
Tymczasem przy stole zrobiło się luźniej. Pilch zauważył, że strumyczek gości wyciekał powoli ku wiodącemu do kuchni korytarzowi. Zostawiając zootechnika Palimąkę, by czuwał obok sekretarza ekonomicznego Nosala nad treścią kolejnych toastów, sam zajrzał do królestwa pani Żelaznej. Stanął za plecami zgromadzonej tam grupki kołchoźników. Usłyszał głos ojca, który z historyczną ścisłością wymieniał liczby wymordowanych od czasów rewolucji październikowej rodaków.
– Ile tego było? – napierał na Rotmistrza wrzodowiec, nerwowo, poprawiając na garbatym nosie okulary – Milion? Dwa?
– A jak pięć? – przelicytował go z rozpędu Rotmistrz.
– Niechby i dziesięć – okularnik w marynarce z białego płótna machnął ręką, jakby nie było o czym mówić – Co to jest wobec tego, ile naszych wymordowaliśmy?!
Mitia odchrząknął, chcąc zmitygować dyskutanta. Żeby podretuszować trochę jego kontrowersyjną wypowiedź i na wszelki wypadek przerzucić odpowiedzialność za niekontrolowany przebieg dyskusji na drugą stronę – zaatakował Pilcha-seniora, że mówi jak krwiopijca, który nie docenia, że rewolucja październikowa przyniosła sprawiedliwość społeczną, a Polsce wolność.
– Zabierzcie sobie tę wolność! My się o lepszą postaramy.
– Widzicie panów?! – Mitia obejrzał się na swoje audytorium – On chce znów pić krew ludu pracującego. Kto był krwiopijcą, ten nim zostanie!
I wówczas stało się coś nieoczekiwanego. Nawet sam dyrektor Pilch nie przewidział, że potrafi się tak zachować. Słysząc zarzuty, ujął się za swoim ojcem z taką zawziętością, jakiej nikt by się po nim nie spodziewał.
– Mój ojciec nie pił niczyjej krwi – rzucił prosto w twarz Mitii, gasząc triumfalny blask, jakim promieniowała jego srebrna szczęka.