Nadeszła pora biesiady. Zamiast się rzucić szturmem na gęsinę i indyki, cała czterdziestoosobowa grupa patrzyła na stół z takim wyrazem twarzy, z jakim zwykle dzieci patrzą na talerz pełen szpinaku. Było w nim przerażenie i zarazem poczucie klęski. Mieli już dość tych jesiotrów, kawiorów, sosów tatarskich. Indyk i gęsina wyłaziły im bokiem. Ich wątroby stanęły dęba po koniakach i tortach. Marzyli o barszczu, kiszonym ogórku, zsiadłym mleku, ale jako ludzie zdyscyplinowani, ukrywając swoje cierpienie, zasiedli przy stołach. Jeden tylko Mitia w haftowanej w krzyżyki rubaszce nie wytrzymał już tego skrajnego luksusu, do którego jego organizm nie był przystosowany. Jak kania deszczu, jak wartownik papierosa, tak on pragnął poczuć w ustach smak ukraińskiego barszczu lub choćby kapuśniaku. Wymknął się z sali i zajrzał do kuchni.
PGR-owska kucharka spojrzała z podziwem na jego srebrne zęby, które Mitia odsłonił w życzliwym, przypochlebnym uśmiechu:
– Pani – powiedział, oblizując wargi, jakby już czuł na nich smak tego, o co błagał. – Kapuśniaczek jest?
– U nas indyków ile chcecie! – odparła zgodnie z instrukcją.
– A mołoko jest?
Żelazna nie zdążyła odpowiedzieć, kiedy w kuchni zjawił się dyrektor Pilch.
– Czego on chce?
Zamiast kucharki odpowiedział Mitia: wszystko jedno czego, mogą być zacierki na mleku, byle nie te indyki, jesiotry, kawiory, byle nie szynki westfalskie czy ananasy…
Z udręczonych oczu Mitii wyzierało błaganie o zrozumienie. Jego usta w przymilnym uśmiechu jaśniały srebrem. Ale dyrektor Pilch wiedział, jak ma się zachować prawdziwy gospodarz. Wziął Mitię pod łokieć i powiedział z delikatnym wyrzutem:
– Towarzyszu, za co wy nas bierzecie? Jakbyśmy mogli tak wspaniałych gości, którzy przyjechali na wymianę doświadczeń, przyjmować czym innym, niż sami jemy na co dzień? – nie zwracał uwagi na wybałuszone zdumieniem oczy kucharki Żelaznej. – Po to przy waszej pomocy budujemy drugą Polskę, żebyśmy mogli z wami podzielić się, czym chata bogata…
Nie wypuszczając z uścisku łokcia Mitii, doprowadził ofiarę gościnności do stołu i nalał mu do pełna wódki. Podczas kiedy udręczony Mitia wzniósł szkło, by w trakcie toastu podzielić się swoimi braterskimi uczuciami, jakie żywi do polskich przyjaciół – zootechnik Palimąka odsunął krzesło i szykował się do wyjścia.
– A gdzież to? – przytrzymał go dyrektor.
– Pójdę sprawdzić, czy Podoba dalej siedzi zamknięty w boksie inseminacyjnym – poinformował szeptem zootechnik. Pilch kiwnął potakująco głową. Dzięki temu kłamstwu mógł magister Palimąka mieć chwilę czasu dla siebie. Wcale nie miał nawet zamiaru zajrzeć do boksu, gdzie zamknięto na czas wizyty krnąbrnego ex-kłusownika Podobę. Dopadł chyłkiem swojego „wartburga” i ruszył w stronę wsi.
Miał zamiar wrócić na bankiet w towarzystwie. Od dawna zabiegał o względy małej Pawlakówny. Kiedy ją spotkał po raz pierwszy w zagrodzie rodziców w czasie sztucznego zapładniania krowy, przekazał jej ze znaczącym uśmiechem głęboką refleksję, że ludzi łączy albo ideologia, albo pamięć wspólnej rozkoszy. Z tych dwóch ewentualności on wybiera tę drugą. A ona? Ania wówczas odparła, że ona wybiera studia na geografii. Wiedział, że dziś właśnie miała wrócić z egzaminów. Doświadczenie wyniesione z czasów studiów mówiło mu, że każda z możliwych ewentualności może być dla niego korzystna: jeśli Ania zda, będzie skłonna uczcić to szczęście w jego ramionach, a jeśli nie zda – ukoić w nich rozczarowanie. Tak czy tak miał szansę zaprosić ją najpierw na bankiet przyjaźni, a po nim przekonać ją swoim osobistym urokiem, że przyjaźń jest niczym wobec rozkoszy.
Z tą myślą zootechnik Palimąka nacisnął pedał gazu „wartburga”, a miał przy tym minę kota, który, lada moment dobierze się do słodkiej śmietanki…
„W powrotnej drodze przeczytałam w autobusie, że modne są słomkowe kanotiery, małe męskie kapelusze, ażurowe czapeczki, turbany i opaski. Włosy do połowy pleców. Niemodne jest „afro”… O Boże! Po co ja sobie skręcałam włosy w sprężynki?! Co ja narobiłam? Obłęd.
Pewnie dlatego nie zdałam, bo zobaczyli we mnie „wiochnę „. Przez całą powrotną drogę z Wrocławia coś wyło mi w duszy jak nasz pies Kosmos, kiedy przychodzi pełnia księżyca. Ciekawe, czy choć Kosmos będzie po mnie wył, kiedy odejdę z tego świata? Tak zawsze bałam się roku 2000-ego, że za te 22 lata będę już stara. Już nie zdążę być stara! Ciekawe, w co mnie ubiorą do trumny? Jak oni mogli mnie nazwać tumanem? Powiedziałam im, niech się cieszą, że nie zostałam za cenę przyjęcia uwiedziona. Ojciec dał po pysku i powiedział, że cnotę stracić można i bez egzaminów. A kiedy magister Palimąka przyjechał po mnie, żeby mnie zaprosić na balangę do PGR-u, to stary wypchnął mnie do kuchni i zamknął na górce, jakbym była owcą. Starzy posiali taką popelinę, że teraz nie będę mogła ze wstydu pokazać się nikomu na oczy. Mirosław Hermaszewski wyleciał w czerwcu na orbitę. Gdybym ja była na jego miejscu, to bym nigdy już nie wróciła na tę podłą ziemię…”
Tak zostały zapisane w pamiętniku Ani jej refleksje po powrocie z egzaminów. Z tych zdań, pełnych bólu i rozczarowania światem nie można odczytać konkretnych faktów, które w konsekwencji pchnęły Anię do ostatecznej decyzji.
Tego wieczoru wypadki toczyły się niezwykle szybko. W oczekiwaniu na wnuczkę Pawlak zasnął, trzymając wciąż stopy w miednicy z wodą.
Woda już dawno wystygła, ale Kaźmierz z przechyloną na bok głową i przymkniętymi oczyma przebierał w niej paluchami o pazurach zakrzywionych jak krogulczy dziób, śniąc najwyraźniej o tym, jak w rodzinnych Krużewnikach chłopcem będąc brodził w potoku w poszukiwaniu pijawek, które ciotka Serafina przystawiała sobie do łydek na upuszczenie krwi. Radosne szczekanie Kosmosa przywitało Anię. Kaźmierz otworzył oczy i zerwał się z ławki. Tkwiąc tak stopami w miednicy, patrzył wyczekująco na wnuczkę.
– No jak? Zdała? – widząc, jak Ania smętnie opuszcza głowę, chcąc ukryć kręcące się w oczach łzy, otworzył szeroko ramiona i rozjaśnił się cały w uśmiechu – Chwalić Boga!
Przyciągnął dziewczynę ku sobie i przytulił serdecznie. Teraz mógł już wierzyć w swoje dobre z niebem stosunki: modlił się o to, by noga Ani powinęła się na egzaminach i by wróciła ona na wieś – i dobry pan Bóg wysłuchał jego prośby. Już jutro Kaźmierz zaniesie świecę przed ołtarz, bo nie lubi być niczyim dłużnikiem, każdy dobrze wie, że u niego słowo droższe pieniędzy…
Jadźka i Witia, widząc rozjaśnioną szczęściem twarz Kaźmierza, byli przekonani, że ich córka została już studentką i śladem Pawła Pawlaka zacznie piąć się w górę, by nie garbacieć – jak jej rodzice – nad zagonami buraków czy kapusty.
– Witia, miałeś rację, że nie trzeba było łapówki dawać – Jadźka objęła ciepłym spojrzeniem skołtunioną w sprężynki głowę córki, wtuloną w ramię dziadka. – Nasza Aniulka taka zdolna, że aż żal byłoby grosze wyrzucać.
I wtedy usłyszeli, że właśnie przez ich skąpstwo nie dostała się na studia, że ojciec okazał się naiwnym „wsiokiem”, co nawet nie umiał dać „wsówki” komu trzeba, że w swej ciemnocie nie mają pojęcia, że punkty za pochodzenie to teoria, a „przyłatwianie” to praktyka…
– To ty nie mogłaś się tak przygotować, żeby zdać bez przyłatwiania? – Witia okrążał miednicę, w której tkwił wciąż jego ojciec, obejmujący Anię. – A jak inni sobie dawali radę?!
– Inne dziewczyny to… to dawały się uwieść asystentom, byle tylko mieć fory! Był tam taki jeden asystent, co za uwiedzenie obiecywał z góry zdany egzamin – Ania powoływała się na los Irmy oraz bladolicej, licząc, że zostanie doceniony fakt, że ona nie zapłaciła tej ceny.
– Ja nie zdałam, ale przynajmniej możecie się cieszyć, że nie zostałam uwiedziona!
I wtedy właśnie Witia wymierzył córce siarczysty policzek: mało że zaprzepaściła ich nadzieje, to jeszcze śmie im zarzut czynić, że groszem nie opłacili jej egzaminów? Każe sobie dziękować, że nie zgrzeszyła wobec bożych przykazań?! Tego już było za wiele! Na wszelki wypadek chciał jej dołożyć z drugiej strony, żeby jej podobne myśli więcej do głowy nawet nie przychodziły, ale Jadźka zasłoniła sobą córkę. Kaźmierz, unieruchomiony w miednicy, zachwiał się. Opadając na ławkę, rozlał wodę. I w tej właśnie chwili zajechał pod obejście Jadźki i Witii „wartburg” zootechnika Palimąki. Trochę zaskoczony patrzył na bosonogiego Kaźmierza w podwiniętych spodniach, który brodził w rozlanej wodzie.
Na widok gościa Ania, nie chcąc, by wielbiciel widział ją ze łzami w oczach, wpadła do chaty. Zza drzwi słyszała, jak zootechnik opowiadał z zachwytem o niezwykle wykwintnym przyjęciu, jakie zgotował PGR dla radzieckich kołchoźników: jesiotry przekładane były westwalską szynką, kawior, wielki jak zajęcze bobki można było łyżkami jeść i popijać koniakiem armeńskim, ananasów więcej jak kartofli…
– Żeb' ich wilcy, no – sapnął Kaźmierz. – To oni po to ziemię dziedzicom odebrali, żeb' teraz sami hrabiów udawać?!
– Każdy chce się piąć w górę – przytomnie zauważył Palimąka. – Wy ryjecie w ziemi, a panna Ania wykorzystuje szansę awansu i na studia idzie. Tymczasem ja przyjechałem zaprosić ją na imprezę do majątku.
– Ona kawioru nie głodna – rzucił ponuro Witia, a Kaźmierz skwapliwie dodał: – A koniak dla niej nie w guście.
– Nie musi jeść, nie musi pić – zootechnik wskazał na swój zielony „wartburg”. – Przyjechałem zaprosić pannę Anię na tańce. Jest orkiestra aż z Wołowa!
– Ona kozaka tańczyć nie uczona – mruknął Kaźmierz, dając do zrozumienia, że nie odpowiada mu pochodzenie gości, na których cześć została urządzona ta impreza. – A z ruskimi to czy ty tańczysz, czy wojujesz, i tak zawsze przegrany będziesz.
– Ależ to ja z nią będę tańczył – gorliwie zapewniał magister Palimąka. – A orkiestra gra same twisty. O, tak – zootechnik gibnął się kilka razy w biodrach, chcąc zademonstrować swoje talenty. Kaźmierz spojrzał na niego, jakby miał przed sobą cyrkowego niedźwiedzia, a nie poważnego fachowca.
– Ania nigdzie nie pójdzie – oświadczył stanowczo Witia, chcąc uciąć tę dyskusję. – Skończyły się jej wypady!