– Przecież raz-dwa powiędną – zauważyła rozłożysta w biodrach dojarka, na którą wołano „Cycucha”.
– Wystarczy, aby pachniały przez jeden wieczór – uspokoił ją traktorzysta Podoba. – Potem te ruskie będą tak pijane, że im tryk z owcą będzie się mylił.
Pilch ani nie potwierdził sugestii Podoby, ani też jej nie zaprzeczył.
– Czy tylko to macie do powiedzenia, Podoba? – zapytał zootechnik Palimąka, rozbawiony uwagą znanego kłusownika.
– Ja zawsze mówię prawdę – Podoba nasunął na czoło beret niczym rycerz przyłbicę. – I im także samo prawdę powiem!
– Jaką prawdę? – zaniepokoił się nie na żarty Ryszard Pilch.
– Że u nas jest dobrze, a będzie jeszcze lepiej!
Nawet po tak optymistycznej deklaracji dyrektor na wszelki wypadek postanowił pamiętać, że w dniu przybycia gości za wszelką cenę należy Podobę izolować od bezpośrednich kontaktów z przedstawicielami przodującego na świecie rolnictwa. Pochylił się do ucha zootechnika i poufnym szeptem polecił mu, żeby wieczorem, w trakcie przewidzianego dla gości bankietu, traktorzysta Podoba został zamknięty w boksie weterynaryjnym. Żeby zbytnio nie protestował, z powodu ograniczenia swobód obywatelskich, może mu Palimąka zostawić na wierzchu trochę spirytusu, którego używa do odkażania przy zabiegu inseminacji.
Kiedy nadszedł dzień przyjazdu gości, nad bramą wisiał transparent „Polak potrafi”. Podwórze świadczyło o prawdziwości tego hasła: w pobielonych oponach tkwiły rdzawe nasturcje i białoczerwone goździki, butelki były pozbierane, szambo wywiezione a załoga ubrana była odświętnie, jak na procesję Bożego Ciała. Poborowi, brygadziści i pracownicy polowi mieli wpięte w klapy czerwone kokardki, przez co wyglądali jak drużbowie na wiejskim weselu.
Kucharka, pani Żelazna, liczyła na tańce, a dojarka Cycucha na to, że kupi od ruskich aparat fotograficzny, bo chciała mieć koniecznie swoje zdjęcia z ulubionymi krowami. Kiedy Pilch niecierpliwie wyglądał przyjazdu furgonetki „nysa” Tadeusza Budzyńskiego, który miał przywieźć aż z wołowa czteroosobową orkiestrę, usłyszał niosący się z daleka dźwięk harmonii i zmartwiał: od pól, przez kartofliska i sięgające już do pach chude pegeerowskie zboże niosła się tak znana mu i bliska melodia, że aż gwałtowne wzruszenie chwyciło go za gardło. Od strony baraku pilota, przy którym, niczym przedpotopowe ptaszysko stał samolot rolniczy „gawron” płynęła fraza marsza „My pierwsza brygada”.
Dyrektor Pilch miał wyczulone ucho, gdyż każdego ranka jego ojciec przy goleniu intonował tę pieśń. Bez niej „Rotmistrz” nie rozpoczynał dnia. Ale co innego nucenie pod nosem, tłumione przez pianę do golenia, a co innego wykonanie publiczne – i to z towarzyszeniem instrumentu! Pilch bez wahania skinął na kaprala Marczaka polecił mu udać się motocyklem na skraj pastwiska, zamienionego teraz na lotnisko, i spowodować, żeby pilot wraz z harmonią nie opuszczał wnętrza barakowozu i pod żadnym pozorem nie zjawił się w trakcie kolacji na terenie majątku.
– To o suchym pysku ma on tak siedzieć w barakowozie? – spytał Marczak, który jako milicjant znał dobrze słabości ludzkie, a także swoje własne. I znów zootechnik Palimąka został upoważniony do wydania służbowej porcji spirytusu. Tak zaopatrzony kapral poturlał się polną drogą na pastwisko, ustawił swój motor z przyczepą pod skrzydłami „gawrona” i grzecznie, lecz stanowczo nakazał pilotowi zająć wraz z harmonią miejsce we wnętrzu barakowozu: może sobie tam grać i śpiewać do woli, choć jego zdaniem powinien raczej szczególnie dbać o dobór repertuaru, bo on, Franio, jest tu służbowo i swoje obowiązki zna. A kiedy pilot, lekceważąc sobie życzliwe ostrzeżenie milicjanta, począł grać po kolei „Lwowskie dzieci”, „Armatnią górę” i „Pierwszą brygadę”, Franio siedział tak i płakał ze wzruszenia, że łzy przeszkadzały mu dokończyć pisania meldunku o rewizjonistycznym nastawieniu pilota. Kiedy wypili służbowy spirytus, już nawet Franio śpiewał refreny na dwa głosy z pilotem, ale tego już w raporcie nie umieścił. Bo dusza duszą, tradycja rodzinna – tradycją, ale służba służbą…
Dyrektor Pilch uzmysłowił sobie że był jeszcze jeden człowiek, który stanowił zagrożenie dla bezkonfliktowego przebiegu zbliżającej się uroczystości: jego własny ojciec.
Marceli Pilch zwany był „Rotmistrzem”, jako że tego stopnia dosłużył się w ułanach. Z wojny 39-go roku wyszedł po kontuzji z jedną nogą sztuczną, ale głośno i wciąż powtarzał, że jak przyjdzie pora przegnać bolszewika za Styr i Dniestr, to on z tą nogą dosiądzie konia. W szafie trzymał szablę, bryczesy i buty do konnej jazdy, których nie założył już od czterdziestu blisko lat, za to czyścił je co trzeci dzień, bo zawsze powtarzał, że „oficerki muszą się błyszczeć jak dupa anioła”. Wiecznym problemem jego syna było izolowanie go od przedstawicieli wszelkich władz, gdyż z każdym i w każdej sytuacji podejmował dyskusję na temat „jałtańskiej zdrady”, której dopuściły się mocarstwa zachodnie wobec Polski. Na nic się nie zdały błagania, by ojciec nie schodził z góry i nie zaczynał rozmowy z sekretarzem egzekutywy od pytania, jaką też towarzysz widzi różnicę między totalitaryzmem faszystowskim a sowieckim albo czy zdaje sobie sprawę, że społeczeństwo bez elit skazane jest na pauperyzację duchową. Kilka razy udało się dyrektorowi zagłuszyć ojca obłudnym stwierdzeniem, że właśnie nadszedł czas, kiedy cały naród jest elitą – ale zawsze czuł się w obecności ojca jakby siedział na minie, do której detonator trzyma w ręku Rotmistrz. Co by się stało, gdyby Rotmistrz zorientował się, że majątek PGR został zalany gośćmi z wycieczki przyjaźni? Nie, nie mógł do tego dopuścić, bo na dźwięk rosyjskiej mowy Rotmistrz mógłby sobie przypomnieć przeżycia z 1920 roku, kiedy to bawił z krótkotrwałą gościną jako jeniec wśród „bojców” pierwszej Konnej Armii Budionnego. Zwykle, żeby zatrzymać ojca na górze, dawał mu po obiedzie kieliszek koniaku, który wprowadzał starszego pana w stan senności. Teraz jednak ten środek wydał mu się za mało pewny. Domieszał do koniaku dwie pastylki nasenne i na wszelki wypadek schował na stryszku wszystkie buty ojca. Przypomniał sobie jeszcze o szabli w szafie.
Chciał wynieść ją ukradkiem, ale Rotmistrz nie dał się wywabić ze swego pokoju, bo właśnie w tej chwili, owinąwszy głowę zwojem miedzianego drutu, co miało poprawić odbiór, słuchał audycji radia Wolna Europa.
Na podwórzu rozległ się klakson: Tadeusz Budzyński, zwany przez starych mieszkańców Rudnik „Warszawiakiem”, przywiózł właśnie zamówioną orkiestrę. Z wnętrza zdezelowanej „nysy” wygramolili się harmonista, trębacz, gitarzysta i perkusista zespołu „Giganty”.
Budzyński pomógł wyciągnąć bęben i brzęczące wesoło czynele. Dla niego przyjazd radzieckiej wycieczki oznaczał kurs z opłaconym powrotem i z tego choćby względu był zwolennikiem zacieśniania więzów przyjaźni.
Kierowniczka szkoły przygotowała dzieci do wygłoszenia powitalnego wierszyka, który zaczynał się od słów: „Witajcie, drodzy przyjaciele, z kraju, w którym słonko nigdy nie zachodzi…”
Tymi właśnie słowami i szczebiotem dziecięcych głosików zostali powitani wysiadający z autobusu goście. Kiedy ustawiali się wkoło, by wysłuchać powitalnych przemówień, na ich twarzach malowała się udręka, którą z trudem pokrywali rutynowym uśmiechem. Przez te dwa tygodnie „podróży przyjaźni” odbyli tyle powitań, tyle razy dzieci mówiły na ich cześć wierszyki, orkiestry grały ludowe piosenki, że wydawało im się, iż są na nieustającym powitalnym bankiecie.
Wyglądali jak zdemobilizowani weterani wojny, na którą wcale nie wybrali się z własnej woli, ale którą – chcąc nie chcąc – wygrali.
Na witających gospodarzy patrzyły spod tadżyckich „tiubetiejek” oczy skośne, spod słomkowych kapeluszy, białych „pierożków” i chustek chytre lub obojętne, ale wszyscy mieli przylepiony uśmiech, który mówił, że wprawdzie goście cieszą się z tej wizyty, ale w gruncie rzeczy dobrze wiedzą, że jeszcze bardziej powinni się z niej cieszyć gospodarze. Dyrektor Pilch starał się ich przekonać, że w tym dniu właśnie szczęście jego i załogi sięgnęło szczytu. Kiedy on się uśmiechał, uśmiechali się też brygadziści, oborowi i polowi, uśmiechały się dojarki, ukazując wyraźne braki w uzębieniu. Ani Cycucha, ani kucharka Żelazna nie mogły się poszczycić tą ilością złota w ustach, co uczestnicy wycieczki przyjaźni.
Najbardziej jednak rzucał się w oczy barczysty, prawie kwadratowy, siwowłosy mężczyzna w białej, płóciennej czapce z daszkiem i srebrną dolną szczęką. Przypominał dobrodusznego niedźwiedzia, którego wszyscy poklepywali. Widać było, że Mitia jest ważny, że się z nim liczą, przyjaźnią, że jemu oddają pierwsze słowo – może dlatego, że kiedy otwierał właśnie usta, bił z nich ten blask, jakby trzymał na języku nocną latarkę. Ten blask szedł od srebrnej szczęki; którą Mitia chętnie pokazywał w szczerym uśmiechu. To właśnie Mitia stał się bezpośrednią przyczyną tego, że wypadki tego wieczoru przyjaźni nie potoczyły się tak, jak się miały potoczyć.
Od frontu odbywały się powitania, od tyłu do PGR-owskiej kuchni wnoszono przywiezione furgonetką zapasy. Wnoszono je ukradkiem, w zamkniętych pudłach, w koszach przykrytych serwetkami, by gościom nie psuć przekonania, że te wszystkie jesiotry, szynki westfalskie i pulardy nie są codziennym pożywieniem podążającej ku socjalizmowi załogi PGR-u, zaś załodze majątku – nie dawać powodu do zazdrości. Podczas gdy wycieczka, skazana na podziwianie sukcesów państwowej gospodarki rolnej, przesuwała się z martwym wyrazem twarzy przez obory i chlewnie PGR-u – ustawione w podkowę stoły w dawnej sali balowej pałacyku pokryły się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki dawno nie widzianymi frykasami. Na półmiskach, jak pasjans, ułożony z obiecujących szczęście kart, leżały płaty różowej szynki, prężyły się jesiotry, przetykane kawiorem i ozdobione półksiężycami żółciutkiej cytryny; pularda nie chciała ustąpić miejsca faszerowanej gęsinie; wśród półmisków stały na baczność butelki wódki i lemoniady. Kucharka Żelazna, zawiadująca stołówką PGR-u, stała z wybałuszonymi oczyma z gałązką leszczyny, którą kazano jej odpędzać natrętne muchy zwabione tu od gumna lepszymi aromatami. Stała więc i oczom nie wierzyła, że może być równocześnie na stole tyle rzeczy, których ona dawno nie widziała. Z góry jej zapowiedziano, że nie ma okazywać zdziwienia, kiedy goście po bankiecie przyjdą jej podziękować za tak wspaniałe przyjęcie: Żelazna ma ich serdecznie zaprosić na przyszły rok na równie skromny poczęstunek, bo czym chata bogata…