Wczorajsza próba szantażu własną śmiercią jakoś żadnego z członków rodziny nie skłoniła do objęcia schedy i teraz Kaźmierz mógł liczyć tylko na współpracę z niebem. Jeśli Ania zda – Kaźmierz przestanie wierzyć w sprawiedliwość boską, tak jak i w ludzką już przestał wierzyć, odkąd komisja uznała go za „nieprzyszłościowego”. Postanowił czekać na powrót wnuczki z egzaminu u syna i synowej. Kroczył środkiem szosy, kiedy za jego plecami rozległo się trąbienie: nadjeżdżała czarna „wołga”, migając światłami. Za nią toczył się niebieskobiały autobus. Jego pasażerowie rozpłaszczali nosy na szybach, jakby chcieli się dobrze przyjrzeć Pawlakowi i zapamiętać na zawsze wyraz zdumienia na jego twarzy. Bo też było się czemu dziwić: widoczni za szybą podróżnicy wyglądali, jakby zbierano ich pod różnymi szerokościami geograficznymi: jedni mieli płaskie nosy i wystające kości policzkowe, inni orle nosy i czarny wąsik, niektórzy byli w haftowanych rubaszkach, inni zaś w garniturach z klapami pełnymi orderów. Niektórzy mieli na głowie czworokątne „tiubetiejki”, inni płócienne czapki; ale wszyscy najwyraźniej mieli dość jazdy dusznym autobusem w skwarny, lipcowy dzień.
– A cóż to za arka Noego? – głośno spytał Pawlak napotkanego traktorzystę Podobę, który chwiejąc się, pchał przed sobą rower, zbyt pijany, by móc na nim jechać.
– Nie wiesz pan? Kołchoźniki radzieckie nasz PGR wizytują – Podoba z ponurą miną nasunął na oczy swój beret, jakby uznał, że takiego nieszczęścia lepiej nie oglądać.
– A po jaką zarazę?
– Wymiana doświadczeń. – Podoba skrzywił się ironicznie, bo już to co mówił, wydawało mu się niezwykle zabawne: – Znaczy, że my naszą bidę mamy wymieniać na ich nędzę. A wiesz pan, co jest nie do wytrzymania dla prawdziwego patrioty? Że oni będą chlać koniaki przez trzy dni za nasze pieniądze, a załoga to nawet korka nie powącha!
Podoba, jako prawdziwy patriota, nie ukrywał swego rozżalenia, że osobiście nie odczuje korzyści z tej wymiany doświadczeń. Co innego dyrektor Pilch: nachla się za państwowe, a jeszcze premię i order dostanie za okazaną ruskim gościnność! Już się o to postara sekretarz Nosal z województwa – ten, co pierwszy przyjechał w czarnej „wołdze”. Jak dyrektor Pilch się wykaże odpowiednią gościnnością wobec radzieckich przyjaciół, to jemu odtąd nikt nie podskoczy.
– On będzie ważniejszy wobec załogi jak sanacyjny dziedzic – wywodził z goryczą Podoba, który wyraźnie był wyznawcą poglądu, że świat jest podzielony: ten lepszy dla gorszych i ten gorszy dla lepszych, takich jak on…
– Co Podoba wie o sanacyjnych dziedzicach – Pawlak spojrzał z politowaniem na traktorzystę, który śmiał w swej niewiedzy porównywać etatowego dyrektora z prawdziwym dziedzicem. – Taki hrabia Dubieniecki to był bezlitośnie kulturalny pan: jak goście mieli przyjechać na polowanie, to on kąpał się w szampanie, potem kazał go z powrotem do butelek nalać i gościom na kolację podawać!
– A mydłem ten szampan nie zajeżdżał? – rzeczowo spytał Podoba, olśniony wizją pełnej szampana wanny.
– A na co jemu było mydło? Taż nigdy przy robocie nawet i nie pobrudził sia – Kaźmierz na wspomnienie postaci hrabiego Dubienieckiego tak się rozrzewnił, jak kiedy wspomniał marszałka Piłsudskiego – On prosto bezlitośnie w konikach zakochany był! Do stajni kazał patefończyk wstawić, walce koniom puszczał a stajennemu kazał ich tanecznego kroka uczyć. Ooo, to był słowny pan, on z języka świdra nie robił. Jak gościom obiecał, że im kulig urządzi, a śniegu akurat w tu poru nie było, to kazał ścieżki parku solą wysypać i saniami woził gości aż do białego rana!
– Sól słona – zauważył Podoba, kiwając się nad rowerem. – A mówią, że te hrabiowie mieli słodkie życie.
– Żeb' te kołchoźniki mieli takie życie jak te fornale u Dubienieckiego, to by się do dziedzica modlili, a nie do Lenina.
– A wiesz pan, panie Pawlak, dlaczego ja napity jestem?
– Nu, ciekawość posłuchać…
– Bo ja jako patriota na trzeźwo nie mogę znieść, że ja za dwa koziołki, com skłusował, siedziałem rok w pudle, a oni, co tylu dziedziców wystrzelali, to bez wyroku przyjeżdżają tu źreć i chlać!
Podoba objął nienawistnym spojrzeniem tył oddalającego się autobusu. Z trudem trafił nogą na pedał i zatoczył się z rowerem wprost pod nadjeżdżającego „żuka”. Pawlak chwycił Podobę za ramię, ratując go od niechybnej katastrofy. Gdyby traktorzysta wiedział, co wiezie zdążająca w ślad za autobusem furgonetka, jego niechętny wobec polsko – radzieckiej przyjaźni nastrój jeszcze bardziej by się pogłębił. Furgonetka przerobiona na chłodnię od tygodnia toczyła się w ślad za autokarem, wioząc zaopatrzenie, które dla uczestników wycieczki miało być dowodem, że Polska Ludowa dzięki braterskiej pomocy wielkiego sąsiada jest krajem mlekiem i miodem płynącym. W lodówkach „żuka” jechały mrożone szynki, indyki, gęsi i wołowe flaczki. Brzęczały wesoło na wybojach butelki wyborowej wódki, szampana i eksportowego piwa, którego smaku traktorzysta Podoba nigdy jeszcze nie zaznał; w tekturowych pudłach tkwiły puszki kawioru, czekolady, pomarańcze i banany. Wszystko to miało ozdabiać stoły, przy których podejmowano wycieczkę przyjaźni, wznosząc dziękczynne toasty za ofiarowane przez braci doświadczenia.
– A co tato tak na drodze sterczy? – zawołał od bramy swego obejścia Witia, zaskoczony pojawieniem się kogoś, kto jeszcze wczoraj żegnał się z życiem.
– A patrzę, i Panu Bogu dziękuję, że ja wszystko zrobił, żeb' u nas socjalizm nie zwyciężył.
– Przecież ojciec za demokracją był!
– Za demokracją ja od czasu do czasu był, ale za Stalinem nigdy!
Kaźmierz przypomniał synowi, jak to w latach 50-ych obronił się przed wstąpieniem do spółdzielni produkcyjnej. Pisali mu różni aktywiści na wrotach stodoły: „Pawlak to kułak, a kułak to wróg” – a on za nic nie chciał podpisać zgody na wstąpienie do spółdzielni. Ile razy zachodził do niego sołtys Fogiel, tłumacząc mu, że swoim uporem powstrzymuje nieuchronny proces dziejowy? Ile razy dostawał mandat za nieprzestrzeganie przepisów przeciwpożarowych i brak obowiązującej tłumnicy i bosaka, które poprzedzającej kontrolę nocy nieznani sprawcy kradli z obejścia?
Nawet kiedy mu pod oknem postawili dwa ciągniki – których silniki pracowały dzień i noc, tak że spać ani jeść nie było można, bo ściany i stół dygotały, łyżką się do gęby nie trafiało – nawet wtedy nie ugiął się i do spółdzielni produkcyjnej akcesu nie podpisał. Ocalił tę ziemię, bo nic ponad nią nie było dla niego cenniejszego, a oto teraz mają stracić na rzecz PGR-u, którego dyrektor jego kosztem chce powiększyć swoje imperium! Tylko w łasce Boga mógł pokładać nadzieje, bo kiedy ma się ładną wnuczkę, to automatycznie ma się więcej niż jednego konia przy dyszlu.
– Ania wróciwszy, a? – zapytał Witię. Syn pokręcił przecząco głową.
– Ano, przyjdzie zaczekać – stwierdził Kaźmierz, wkraczając na podwórze synowskiego siedliska.
– A na co tato liczy? – spytała Jadźka, widząc, że Kaźmierz rozsiadł się na ganku. – Ania ma swoje życie do przeżycia.
– Awo! Z niej za ładna dziewucha, żeb' ona na jakichś tam uniwersytetach marnowała sia!
– To tato jej tak źle życzy? – zajazgotała Jadźka, biorąc się pod boki. – Wczoraj w telewizji mówili, że teraz bez”dyplomu”to kariery nie zrobi.
– Nie bełtaj, durna bźdźągwo! – uciszył ją Pawlak, poprawiając maciejówkę na głowie. – A nie mówili to w tym waszym telemele, że nam dostatnio żyje sia i że naród z partią, a partia z narodem? No to i z tą karierą taka sama i prawda, jak że wesz kaszle!
Rozstrzygnąwszy problem rozparł się na ganku i postanowił nie ruszyć się dotąd, aż nie zjawi się Ania. Kazał Jadźce nalać gorącej wody do miednicy, proszku do prania nasypać, sam zdjął cholewy czekając, aż synowa podgrzeje wodę na kuchni, rozkosznie przebierał paluchami.
– Nachodzili się moje nogi świata – stwierdził refleksyjnie – Ale z bożą pomocą dojdę ja na nich do końca swoich dni…
– Amen – rzuciła od pieca Jadźka.
„W życiu i miłości nic nie możesz przewidzieć. Czy ja myślałam, że od najgorszego wroga będzie zależeć moje ocalenie? Dyrektor Pilch chciał odebrać ziemię i przyszłość moim dziadkom za jakąś nędzną odpłatność i rentę, a wyszło na to, że dzięki jego obsuwie na tym bankiecie ja odzyskałam życie. Śmieszne, ale tak wychodzi, że żyję i kocham dzięki radzieckim kołchoźnikom i tej politycznej aferze, którą wywołał dyrektor Pilch. Gdyby kołchoźnicy tego wieczora nie przyjechali do majątku i gdyby Pilch ze względów prestiżowych nie musiał się upić jak świnia, to ja bym dawno spoczywała pod trawnikiem, zamiast w ramionach tego, kto mnie uratował dla siebie!! Powinnam chyba pójść i podziękować dyrektorowi PGR-u za to, że narozrabiał jak zając w kapuście, że aż przysłali do niego komisję kontroli z Komitetu Wojewódzkiego. Przykre tylko, że mężczyźni przeważnie są szczerzy dopiero po pijanemu. Muszę sprawdzić, czy mój wybrany też podlega tym samym prawom przyrody…”
Tak pisała Ania Pawlak w swoim pamiętniku kilka dni po wydarzeniach, które dyrektorowi Pilchowi przyniosły zgubę – a jej ocalenie. Tak już bywa, że to, co dla jednych jest końcem świata, dla drugich jest jego powtórnym stworzeniem.
Dyrektor Pilch nie przewidywał, że ten dzień miał zachwiać fundamentem jego życia. Przygotowywał się do niego już od dłuższego czasu. Kilkakrotnie zebrał całą załogę PGR-u, by ją w pełni uświadomić, jak wielkie wyróżnienie spotkało ich zakład.
Przyjazd wycieczki kołchoźników radzieckich powinni traktować tak, jak wygraną w totolotka. Skoro władze tu kierują naszych przyjaciół z wielkiego Kraju Rad, to świadczy, jak wysoko są oceniane osiągnięcia produkcyjne dyrektora Pilcha. Załoga musi w tej sytuacji stanąć na wysokości zadania: należy z tej okazji oczyścić szamba przy budynku mieszkalnym, bo od tego smrodu nawet muchy mrą, pozbierać wszystkie puste butelki, które walają się za oborą, zakopać gnijące skóry po dwóch bykach, które ktoś wyprowadził za gumno, zabił, odarł ze skóry, a mięso pewnie sprzedał w trzeciej wsi. Pracownicy kancelarii mają wypisać hasło „Polak potrafi” i umieścić je nad bramą; stare opony od traktorów porozkładać na rogach podwórza, pobielić, a w środek nasypać ziemi i wetknąć goździki i nasturcje…