– Jakbyście z władzą trzymali, to byście nie byli uznani za „nieprzyszłościowych” – Fogiel pokiwał im przed nosem paluchem, jak niegrzecznym dzieciom. – Ile to razy wam radziłem, żebyście się choć do ZSL-u zapisali! Wtedy by was nikt nie ruszył.
– Prędzej ja by krzyż z ołtarza ukradł, jak do partii zapisał sia!
– prychnął Pawlak jak kot, którego ktoś poi na siłę koniakiem.
– Nie musiałbyś sam się zapisywać – Kargul skuszony obietnicami wójta, przeszedł zdradziecko na jego stronę. – Wystarczyłoby, żeb'
Witia czy Pawełek do partii zapisawszy sia…
– Naród z partią, partia z narodem – skwapliwie przytaknął Fogiel.
Twarz Pawlaka przybrała taki wyraz, jakby w samo południe ujrzał diabła. Prasnął trzymanym w ręku zgrzebłem pod kopyta deresza, aż ogier poderwał się na tylne nogi.
– Ot, pierekiniec! Radzak się znalazł – napierał na Kargula piersią. – Ryby tobą karmić. Teraz taki z niego polityczny doradca, a jeszcze wczoraj to mojego kabana na stype po mnie zaciukać chciał?!
Pawlak trzymał obie ręce na biodrach, posuwając się bokiem jak w krakowiaku. Kargul cofał się tyłem, aż zaparł się o cembrowinę studni.
– Niedoczekanie twoje, ty hamanie! Nie pokosztujesz ty parsiuka na stypie po mnie! – przypomniał sobie teraz o wójcie i rzucił mu w twarz nieodwołalną decyzję: – A wójt niech zapomni o moim ogierku!
Sprzedam ja jego po tym, jak on mnie w ostatnią drogę powiezie!
– To już niedługo może być – mruknął Kargul, ale nie na tyle głośno, by mogło to dojść do uszu rozwścieczonego Kaźmierza.
Tej wymianie poglądów przysłuchiwał się zza bramy Zenobiusz Adamiec, człowiek z dyplomem mechanizatora rolnictwa, który od pierwszego spojrzenia zachwycił się w Ani Pawlakównej. W furtce ukazał się wójt Fogiel, i patrząc na stażystę, bezradnie rozłożył ręce…
„Nigdy bym nie wyszła za mąż za naukowca. Oni są całkiem bez serca i ubierają się jak do trumny. Albo byłam dla nich za modna, albo za mało modna. Z początku zaniemówili na widok mojego „afro” i myślałam, że jak mężczyźni patrzą na dziewczynę szeroko otwartymi oczami, to chyba nie chcą jej zrobić krzywdy. Ale kto ma stopień magistra czy docenta, to przestaje chyba być mężczyzną, tak przynajmniej twierdzi Irma, a ona ma różne doświadczenia. Ostatnio z tym uwodzicielem, który ją wykorzystał cieleśnie i na dodatek jeszcze oczyścił z wszystkiego jej nowe mieszkanie. Zostawił kartkę „Byłaś cudowna, nigdy cię nie zapomnę, ale ty zapomnij o mnie, alimentów nie płacę”.) Irma mu uległa, bo podawał się za asystenta i członka komisji egzaminacyjnej. Dała się uwieść – i tak samo nie zdała jak ja. A teraz jestem skończona! To już koniec! Na pewno nie podobała im się moja głowa „afro „, bo kogo może obchodzić, że nie umiałam rozróżnić map geomorfologicznych od sozologicznych i chydrologicznych (czy „chydro” pisze się przez „ch”, czy „h”.
Tyle zainwestowałam w nowe dżinsy i fryzurę „afro „, a teraz wszystko jak psu pod ogon. Będę musiała wrócić na wieś i najwyżej pracować w GS-ie jako kontystka. Prędzej się zabiję, niż dam się wkopać w ziemię jak burak. Boże, cóżeś mi uczynił?! Tak czekałam na ten świt mojej młodości. Przecież modliłam się jeszcze do Ciebie w autobusie; żebym się spodobała tej komisji egzaminacyjnej, a Ty stanąłeś po jej stronie, odbierając mi sens życia…”
Tak pisała Ania, a łzy kapały na rozłożony na kolanach pamiętnik.
Siedziała na ławce za budynkiem Uniwersytetu, ze ściśniętym gardłem opisując swój żal do świata i rozczarowanie Panem Bogiem.
Kiedy uzmysłowiła sobie, że runęły wszelkie nadzieje na wielką przygodę życia, targnął nią taki szloch, że oparła skołtunioną na „afro” głowę o rozłożony na kolanach pamiętnik. Nagle poczuła na głowie czyjś dotyk. Podniosła głowę. Zobaczyła na ławce obok siebie chudą, bladą dziewczynę z warkoczami. Oczy miała podkrążone, jakby przez całą noc płakała. Patrzyła na Anię ze współczuciem. Trzymając rękę na jej ramieniu, spytała, wyraźnie licząc na twierdzącą odpowiedź, czy ona też została uwiedziona.
– Ja? Jeszcze nie – odparła zaskoczona Ania.
– To dlaczego aż tak płaczesz?
– Nie zdałam.
– To można odrobić. Gorzej z dziewictwem…
– To dlaczego się dałaś uwieść?
– Bo chciałam się dostać na geografię, a ten uwodziciel krążył tu po wydziale i podawał się za asystenta – wyjaśniła bladolica, która widać musiała wyrzucić z siebie gorycz oszukanej. – Obiecał, że choć nie mam punktów za pochodzenie, to dzięki niemu będę miała punkty za powodzenie. Taki dowcipny był, oszust matrymonialny…
To, co się przydarzyło bladolicej niedoszłej studentce, dziwnie zaczęło przypominać przygodę równie skutecznie uwiedzionej Irmy.
– Chciał się zaraz żenić? – upewniła się Ania, przypominając sobie szczegóły relacji przyjaciółki.
– On od tego zaczął – zwierzyła się dziewczyna, zaciskając palce, jakby w tej właśnie chwili obejmowała nimi gardło podłego oszusta.
Zastrzegła się jednak, że ona wcale nie chciała łapać męża, jej zamiarem było tylko dostać się na geografię, a on właśnie jej przysiągł, że jak da mu poznać smak swego ciała, to egzamin ma jak w banku. No, poznał, co chciał, a ona zryła, bo nikt takiego asystenta nie znał na całej uczelni.
Zaniosła się nagle płaczem i teraz z kolei Ania musiała ją objąć, by jakoś ukoić jej ból po stracie złudzeń i dziewictwa.
– Nie ty jedna wpadłaś – starała się ją pocieszyć – On tu poderwał na geografii więcej naiwnych. Ale jak można uwierzyć nieznajomemu mężczyźnie?
– Nie myśl, że jestem taka naiwna. Kazałam sobie pokazać dowód osobisty.
– I pokazał?
– Nie tylko mnie. Razem ze mną poszedł do Urzędu Stanu Cywilnego i tam zamówiliśmy termin ślubu cywilnego – kiedy sobie uprzytomniła bezmiar bezczelności uwodziciela, jednym szarpnięciem zerwała z szyi korale, które potoczyły się po alejce jak owoce przejrzałej jarzębiny. – To od niego, po pierwszej nocy. A ślub miał być dziś, po egzaminach…
– Nie byłaś jedyną jego narzeczoną – Ania przypomniała sobie zwierzenia Irmy, którą spotkała na korytarzu przed salą egzaminacyjną: była zaskoczona, że za stołem wśród członków komisji nie siedzi ten, który obiecał jej ślub i przyjęcie na studia za kilka chwil szczęścia w jej nowym spółdzielczym mieszkaniu. Nikt nie słyszał o żadnym asystencie o imieniu Zenek.
– To musiał być ten sam – Ania upewniła się teraz, że bladolica podzieliła los Irmy. Właśnie Irma była trzecią, która miała powody, by płakać tego dnia po wyjściu z pokoju egzaminacyjnego.
Wszystkie trzy nie zdały. Sytuacja Ani różniła się tylko tym, że nie została uwiedziona. Nie pałała więc żądzą zemsty na oszuście matrymonialnym, jak tamte.
Wskazała bladolicej wychodzącą z budynku zapłakaną Irmę. One miały po co żyć, choćby dla dokonania zemsty na uwodzicielu. Jej pozostało samobójstwo. Idąc wzdłuż kanałów Odry rozważała, czy ma wybrać truciznę, skok z okna, czy też rzucić się pod pociąg. Może dla niej byłoby lepiej, gdyby spotkał ją ten sam los co tamte?
Miałaby przynajmniej motywację do życia: zemścić się za stracone złudzenia!
Tymczasem w ożywionej rozmowie obu uwiedzionych wyjaśniało się, że Irma straciła nie tylko cześć i złudzenia, lecz także sporo przedmiotów, które rzekomy asystent wyniósł z jej świeżo urządzonego przez rodziców-badylarzy mieszkania spółdzielczego.
Wraz z narzeczonym zniknął elektryczny zegar NRD-owski, radiomagnetofon, dywan i spiżowy korkociąg w kształcie końskiej główki.
– Wódkę lubił? – dopytywała się bladolica, słysząc o korkociągu.
– Wyłącznie wino importowane.
– Dyskutować lubił?
– Bez przerwy mówił o swoim naukowym światopoglądzie. I przed, i po, i w trakcie…
– Jak miał na imię?
– Mój miał Zenobiusz…
– Mój też. A nazwisko Adamiec?
Irma tylko twierdząco skinęła głową i nagle obie padły sobie w ramiona jak dwie siostry. Płacząc, przysięgły sobie, że nie spoczną, póki nie odnajdą tego Adamca, co podając się za pracownika naukowego, w zamian za brakujące punkty za pochodzenie ofiarowywał im pewność jutra, zarówno jako studentkom, jak i jako jego przyszłym małżonkom.
Ania Pawlak, której akurat nie brakowało punktów za pochodzenie, nie słyszała tej rozmowy. Próbowała się rzucić z najwyższego piętra Domu Towarowego, ale akurat na chodniku był rozpięty parasol sprzedawcy lodów. Patrząc teraz z mostu na rozgrzane upałem nitki szyn kolejowych, pomyślała z bezmiernym bólem, że jeśli przyjdzie jej rozstać się z życiem, odejdzie w niebyt, nie zaznawszy nawet smaku miłości. Poczuła tak okrutny żal nad sobą, że nieomal z zazdrością pomyślała o uwiedzionych: one – zanim przyszło rozczarowanie – przynajmniej zaznały smaku rozkoszy.
Otworzyła torbę, wyciągnęła pamiętnik i opierając się o poręcz mostu, zapisała w nim zdanie, które miało być ostatnim jej zdaniem w życiu: „Kto odchodzi nie będąc kochanym, ten nie żył wcale.”
Tak, chciała odejść na zawsze, choćby tylko dlatego, że nie chciała wracać do przaśnego, wiejskiego życia, w którym jedynym fachowcem oceniającym jej urodę, był zootechnik Palimąka.
Zrozumiała w tej chwili dziadka Kaźmierza: po co żyć bez przyszłości? Ale myśl o dziadku przywołała przed jej oczy wczorajszą scenę na podwórzu, kiedy to przywieziony przez Pawła wieniec zawisł na szyi jej dziadka Władysława. To ona była ich jedyną nadzieją. Gdyby ten wieniec przyszło im położyć na jej mogile – nie przeżyliby tego…
Spojrzała na zegarek. Pociąg w stronę Rudnik odchodził za pół godziny…
Pawlak jak najrychlej chciał wiedzieć, czy zawiódł się aby na Panu Bogu, do którego zanosił tak żarliwe modlitwy, by w trakcie egzaminów noga jego wnuczki poślizgnęła się i żeby wróciła ona na wieś. Ania była dla niego ostatnią szansą ocalenia sensu tego, o co zabiegał przez dziesiątki lat: to jej wciąż powtarzał, że miasta mogą się rozsypać w gruzy, mosty zapaść się w wodę, ale ziemia zawsze była, jest i będzie; na ziemi jest całe piekło i niebo; wszystko z ziemi się bierze i do niej wraca; po ziemi uczysz się chodzić, w ziemię twoje łzy wsiąkają, z ziemi się biorą kwiaty na ślubny wieniec i te ostatnie, co na trumnę się kładzie…