– Najwyżej przelewał krew. Za 1920 rok z rąk samego marszałka Piłsudskiego dostał Virtuti Militari piątej klasy, a za 39-ty trzeciej!
Do tej chwili Rotmistrz z dumą przytakiwał słowom syna, ale słysząc uwagę o krzyżu Virtuti, uniósł w górę palec na znak, że chce wnieść sprostowanie: owszem, dostał, ale jak usłyszał, że Gierek dał Breżniewowi to bojowe odznaczenie, to schował swój krzyż na dno szafy!
– Ale jeszcze je ojciec wyjmie! – obiecał głośno Pilch. Podniecony alkoholem wypitym w trakcie zacieśniania przyjaźni nie ustawał teraz w szarży – Bo przyjdzie czas prawdy i runie imperium na glinianych nogach!…
Kiedy z takim wewnętrznym proroczym wręcz przekonaniem dyrektor Pilch ujawnił ukrywane dotąd skrzętnie przekonania; poczuł na czole palące spojrzenie sekretarza Nosala, który stał oparty o zlew kuchenny, gdzie piętrzyły się brudne naczynia, i patrzył na dyrektora tak, jak myśliwy patrzy przez lunetę na przeznaczonego do odstrzału kozła. Pilch wiedział jedno: był skończony! Był skończony, mimo że do tej pory wszystko szło tak dobrze. Nie pomogą transparenty nad bramą, wybielone wapnem opony, w których więdły przesadzone nasturcje, nie pomogły deklamacje dziecięcych głosików ani jesiotry i pulardy. Był przekreślony przez tę jedną chwilę uniesienia, w której bardziej poczuł się synem swego ojca niż dyrektorem państwowego gospodarstwa rolnego. Po co tyle wypił?
Z każdym kieliszkiem zapominał o samokontroli, z każdym toastem stawał się bardziej szczery, a to znaczyło, że w żadnym wypadku nie nadaje się na swoje stanowisko. Co gorsza – naraził nie tylko siebie. Spojrzenie perkatonosego sekretarza ekonomicznego z KW mówiło wyraźnie, że za szczerość dyrektora Pilcha i on będzie rozliczony…
Wycofał się tyłem z kuchni. W sali bankietowej dogorywali z głową wśród brudnych talerzy najbardziej zmęczeni biesiadnicy. Dyrektor Pilch spojrzał na stół i pomyślał, że była to właściwie stypa po jego dyrektorskiej karierze. I wtedy nagle ujrzał przed swoim nosem rękę z pełną wódki szklanką.
– Pij pan, ale szybko – usłyszał rozkazujący szept. Przy nim stał Tadeusz Budzyński zwany Warszawiakiem. – Musisz pan mieć alibi.
– Jakie alibi? – Pilch nie rozumiał intencji właściciela furgonetki nysa”. – Słyszał pan, co ja ruskim walnąłem?
– Słyszałem – Budzyński serdecznie poklepał dyrektora po ramieniu.
– Gratuluję. Gorzej, że słyszał to też sekretarz. I dlatego musisz pan teraz wypić pół litra w pięć minut!
– I tak za dużo wypiłem – Pilch odsunął jego rękę ze szklanką – Inaczej bym się tak nie wygłupił.
– Na wszystko trzeba mieć chwyt – Warszawiak powołał się na swoją zasadę, która nie raz go uratowała w beznadziejnych, zdawałoby się, przypadkach. – Żeby mieć alibi, musisz pan być tak nagarowany, żeby faktycznie sam pan nie wiedział, jak się nazywa – podtykając mu pod wargi szklankę, sączył równocześnie w ucho argumenty: – Ruscy są ludzcy! Taki nawet jak dźga bagnetem, to płacze! Oni duszę człowieka rozumieją… Pijanemu wybaczą…
– Ale sekretarz?
– Musi mu pan dać szansę, żeby uznał pańskie alibi – Budzyński nieustępliwie wciskał szklankę w spoconą dłoń dyrektora. – Jak pan będziesz tak napity, że rozwalisz pan własny samochód, to towarzysz Nosal będzie miał argument, że pan sam nie wiedziałeś, co pan robisz:
Warszawiak sam wlał pierwszą szklankę w gardło dyrektora Pilcha.
Ledwie ten zdążył się otrząsnąć, już mu nalał następną. Nie dał mu się opamiętać. Wsadził butelkę wódki do kieszeni, szklankę do drugiej i wyprowadził z pałacu chwiejącego się już na nogach Pilcha. Wiódł go pod rękę w stronę wiaty, gdzie stała „warszawa”.
Otworzył drzwi, wepchnął Pilcha za kierownicę i włożył kluczyki do stacyjki. Głowa dyrektora opadła bezwładnie na kierownicę.
Budzyński troskliwie podniósł podbródek Pilcha w górę, palcem rozwarł mu usta i wprost z butelki wpompował w jego gardło resztę wódki. Ciało dyrektora wydało taki odgłos, jak pompa, która daremnie próbuje zassać wodę. W jego wnętrzu coś zabulgotało.
Budzyński z satysfakcją pokiwał głową:
– Organizm przyjął – stwierdził ze znawstwem. – Teraz masz pan alibi na sto procent! Tylko zapalaj pan i jedź pan. Tylko uważnie, żeby spowodować mały wypadeczek.
– A jak… jak mnie milicja złapie? – wybełkotał Pilch, a jego oczy uciekały gdzieś na boki, jakby chciały zobaczyć, czy nie ma tam czegoś za jego plecami.
A za plecami dyrektora Pilcha na tylnym siedzeniu leżał z podkurczonymi nogami stażysta Zenobiusz Adamiec, przykryty własną kurtką. Zanurzony w sen o dziewczynie, w której się zachwycił, nie obudził się nawet wtedy, kiedy zaczął rzęzić uruchomiony silnik samochodu.
– Franio to człowiek samo-swój – uspokajał Pilcha Tadeusz Budzyński, który niezłomnie wierzył, że na wszystko znajdzie się jakiś chwyt. – Zresztą lepiej mieć mandat niż być za rewizjonistę.
Tak pan stracisz prawko jazdy, ale nie posadę. A teraz gazu, panie dyrektorze…
Pod wpływem tego polecenia noga Pilcha wsparła się na pedale gazu.
Silnik zaryczał jak ranny łoś, ale „warszawa” ani drgnęła, bo nieprzytomny kierowca zapomniał włączyć bieg. Jego maślane oczy zwróciły się po raz ostatni w stronę życzliwego doradcy.
– Ale… ale gdzie ja mam zrobić ten wypadek?
– Najlepiej w kamieniołomach – zawyrokował Warszawiak – Tylko nie wpadnij pan do wody, bo wtedy koniec balu, panno Lalu!
To ostrzeżenie nie dotarło już do dyrektora Pilcha. „Warszawa” ryczała, szarpnęła i bez świateł potoczyła się przez podwórze w stronę bramy. Budzyński przeżegnał się ukradkiem. Choć był zachwycony swym pomysłem na alibi dla dyrektora, nie był pewien, czy aby nie wysłał go w ostatnią drogę. Nie miał pojęcia, że nieprzytomny kierowca miał za swymi plecami równie nieświadomego pasażera…
„Jest tylko jedno wyjście – woda! Kamieniołomy będą moim grobem…”
Tak napisała Anna Pawlak w swoim pamiętniku na stronie, która miała być ostatnią. Zeszyt zostawiła na wierzchu. W ciemnościach wymknęła się przez okno z pokoiku na górce. Ubrana była tak jak na egzamin. Zmierzając przez pola w stronę kamieniołomów, wyobrażała sobie, jak też będzie wyglądała jako topielica, gdy w końcu jej młode ciało zostanie wyciągnięte z dna tej zielonej wody, która zalegała wśród stromych ścian starego kamieniołomu. Na szczęście nie umiała pływać, tak więc wybrany przez nią sposób rozstania się ze światem i ukarania tych co jej zdaniem nie dość ją kochali, był w zasadzie niezawodny. Musiała jednak najpierw dostać się na głęboką wodę. Znała miejsce, gdzie była przycumowana stara krypa.
Noc już rozrzedzała się przeczuciem świtu, kiedy Ania stromą ścieżką zsunęła się na dół wyrobiska kamieniołomów i stanęła przy brzegu sporego zalewu. Od groźnie milczącej toni szedł nieprzyjemny chłód. Wiedziała, że jest tu głębia, która nie da jej szans ratunku, nawet gdyby w ostatnim odruchu chciała ocalić swe młode życie. Musiała tylko znaleźć się na środku tej zielonej wody, która teraz wyglądała jak lustro pokryte czarną krepą.
Łódź tkwiła na wpół na skalistym brzegu. Ania zepchnęła ją na wodę. Przezornie wrzuciła do środka krypy spory ułomek skalny: pomoże jej już na środku wody wybić w dnie dziurę, by mogła zatonąć razem z tą smołowatą trumną. Odepchnęła się długim drągiem i z cichym pluskiem wypłynęła na wodę. Po jej grzbiecie przebiegł dreszcz. Lustro wody było gładkie, zimne i mroczne. Uniosła głowę i widok groźnie wiszących ze wszystkich stron skalistych ścian sprawił wrażenie, że już jest na dnie piekła. Była w tej chwili sam na sam ze swym okrutnym losem, którego nie była w stanie udźwignąć. Łatwiej jej poszło z kamieniem. Uniosła go nad głową i rzucając z rozmachem na dno łodzi, wybiła w nim sporą dziurę.
Ledwie umilkł głuchy trzask pękających desek, a posłyszała bełkot wlewającej się do łodzi wody. Już sięgała jej stóp, już lizała łydki. Nagły skurcz strachu sparaliżował ją do tego stopnia, że upuściła do wody drąg, którym mogłaby jeszcze skierować krypę ku brzegowi. Woda bulgotała teraz wesoło. Łódź przekrzywiła się w prawo. Ania cofnęła się do tyłu, aż nogi podcięła jej ławeczka.
Opadła na nią ciężko…
Nikt, nikt nie będzie świadkiem tego, jak żegna się z życiem! Nikt nie usłyszy jej wołania o pomoc! Te kamieniołomy staną się jej grobem, a żywi szybko zapomną, że oto odeszła ze świata wierna czytelniczka „Filipinki”, dziewczyna, która nie zaznała miłości, nie zdążyła mieć ani kochanka, ani męża…
Kiedy tak rozliczała się ze swym życiem, usłyszała nagle w tej ciszy przedświtu warkot nadjeżdżającego samochodu. Sunął górą, drogą wśród skalistych występów, uderzając co chwila w kamienne ściany, bo aż tu na dół dochodził zgrzyt wgniatanej blachy.
„Warszawa” dyrektora Pilcha stoczyła się chwiejnie krętym zjazdem w stronę niecki, którą tworzyło dno kamieniołomów. Kierownica wysunęła się z rąk kierowcy i samochód wyrżnął pyskiem w głaz, który nie pozwolił „warszawie” stoczyć się do wody. Głowa dyrektora bezwładnie opadła na klakson, którego buczenie odbijało się zwielokrotnionym echem wśród ponurych ścian kamieniołomu.
Zenek dopiero po chwili zderzenia z przeszkodą rozstał się z obrazem dziewczyny, w której się zachwycił. Ocknął się na podłodze „warszawy”, wklinowany między siedzenia. Klakson jęczał, Pilch z łagodnym uśmiechem spoczywał głową na kierownicy jak na poduszce.
Zenek kopnięciem otworzył drzwi. Na czworakach wydostał się na zewnątrz i nie podnosząc się, rozejrzał się naokoło, nie wiedząc, czy tkwi jeszcze wewnątrz swego snu, czy też w nagły i niespodziewany sposób powrócił do rzeczywistości.
„Warszawa” stała, wbita maską w głaz.
Dyrektor Pilch spał teraz snem sprawiedliwego, uzyskawszy szansę na niezbite alibi.
Zenek ostrożnie uniósł głowę kierowcy z kierownicy. Sygnał ustał.
W nikłej poświacie nadchodzącego świtu poznał w sprawcy wypadku dyrektora Pilcha. Nigdy by go nie posądzał o tak dalece posunięty alkoholizm.
Od środka wodnej toni dobiegło rozpaczliwe wołanie: „Ratunkuuuu! – głos dziewczyny wibrował przerażeniem. – Ja tonę”…
Głos odbijał się od skał, wracał do Zenka podwojony, atakował go ze wszystkich stron i znów mu się zaczęło wydawać, że chyba to wszystko, co się dzieje, jest dalszym ciągiem snu. Ale kiedy zrobił kilka kroków, poczuł, jak prawdziwa woda wlewa mu się do półbutów. Woda była zimna, aż dreszcz przebiegł mu po krzyżu. A może to od tego rozpaczliwego wołania, dochodzącego stamtąd, skąd dobiegał też plusk wody.