Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Nie ona jedna. Setki gości, tuziny enstahsowych pracowników firmy wynajętej do organizacji imprezy – wszyscy pogrążeni w przedziwnym stuporze, gapili się, jak straszliwa Murzynka pokonuje gazelimi skokami plac zamkowy, zmierzając do – Angelika przesunęła spojrzenie – prosto do Judasa McPhersona!

Na przedłużeniu trasy olbrzymki znajdowało się kilkanaście osób, lecz Angelika nie miała wątpliwości. I nie tylko ona doszła do takiego wniosku. Ponad tuzin nanomatycz-nych manifestacji gości rzuciło się przeciąć drogę czarnej sprinterce. Ponieważ obowiązywał je protokół, w porównaniu z Murzynką były w swych humanoidalnych postaciach powolne i niezdarne: nie pobiegną szybciej niż może biec człowiek, nie uderzą mocniej, nie przeżyją, czego nie przeżyłby człowiek.

Wyścig nie trwał dłużej niż kilka sekund, bardzo szybko stało się oczywiste, kto ma, kto nie ma szansy ją dosięgnąć. Pozostały cztery manifestacje zdolne zastąpić jej drogę.

Wówczas zdarzyło się coś dziwnego – Angelika zamrugała, w pierwszej sekundzie nie dowierzając oczom – oto bowiem kobieta-ogień w połowie skoku, ani trochę nie zwalniając, rozdwoiła się.

Ułamek sekundy później rozdwoiła się ponownie: już cztery żywe pochodnie biegły ku gospodarzowi.

Po takim rozrzedzeniu nanomatycznej manifestacji (nikt już bowiem nie mógł mieć wątpliwości co do natury zjawiska) poszczególne jej kopie pozostaną przez pewien czas stosunkowo słabe, bo oparte na niepełnych wiązaniach.

Zarazem jednak swobodna multiplikacja dowodziła, iż biegnąca Murzynka całkowicie lekceważy protokół. A skoro tak, nanomaty ograniczane jego zakazami nie mają żadnej szansy – toteż czworo samozwańczych bohaterów zatrzymało się, przepuszczając ognisty kwartet. Nie istnieje taka gra, w której gracz uczciwy wygra z oszustem ignorującym wszelkie reguły.

Angelika patrzyła na ojca. Mimo odległości widziała wyraźnie.

Pozostały mu sekundy. Nie uciekał. Mówił coś do mandaryna. Mandaryn całym sobą okazywał skruchę Cesarza: padł na kolana, bił czołem przed Judasem.

Judas oddał kelnerowi kieliszek, zdjął okulary i odetchnął głębiej. 2 kolei powiedział coś do żony i Angelika ujrzała wtedy ponad ramieniem matki spokojną twarz ojca.

Udało się jej odczytać słowa z oszczędnych ruchów jego warg:

– Malowniczy zamach, nie powiem, postarali się.

Ścisnęło ją w gardłe. Zrozumiała, co chciał jej wytłumaczyć pod czarnym niebem Afryki. Wszyscy zakochujemy się w gruncie rzeczy w samych sobie.

Mam nadzieję, że zarchiwizowałeś się z pamięcią tych trzech dni w Puermageze.

Oby to było krótkie i bezbolesne.

Pierwsza z kobiet-ogni dobiegła do Judasa, złapała go oburącz i rozerwała na strzępy. Goście spoglądali z zainteresowaniem. Mięso i krew eksplodowały w mokrym trzasku na kilka metrów we wszystkie strony. Kiedyś Angelika widziała, jak dwie lwice rozszarpują antylopę. Antylopa stanowiła ich pożywienie, były więc w tym bardziej higieniczne.

Mandaryn wybuchnął w rzadką chmurę nanomatycz-nej zawiesiny i pod tą postacią rzucił się na morderczynię. Objął ją wysokim wirem infu; zniknęli za kurtyną kurzu.

Trzy pozostałe kopie zakręciły na pięcie i pognały prosto na Angelikę.

Zamarło w niej serce.

Dlaczego ja? Dlaczego ja? Dlaczego? Pół roku od archiwizacji. Którędy wędruje ból, gdy na początku wypruty kręgosłup?

Uciekać. Dogonią.

Krew do głowy, krew z głowy, lód w piersi.

Usiadła.

Zamoyski widział, jak dziewczyna osuwa się na ławkę, prawie zemdlona, bardzo blada pod ciemną opalenizną. Wyjął jej z ręki szklankę z resztką soku. Nie zareagowała. Patrzyła przed siebie szeroko otwartymi brązowymi oczyma. Podążył wzrokiem za jej spojrzeniem, ale niczego niezwykłego nie dostrzegł. Muzyka przestała grać i goście z jakiegoś powodu w większości spoglądali w stronę przeciwległego krańca trawnika. Coś się stało? Co takiego? Rozejrzał się raz jeszcze, zdezorientowany. Może złapać i spytać kogoś z obsługi wesela? Żaden jednak nie przechodził akurat wzdłuż linii drzew.

– Panno McPherson…? O co -

Machnęła nań z wściekłością. Podniosła się i wyprostowała energicznie, jakby chciała tu stanąć na baczność.

Adam zmarszczył brwi, usiłując odtworzyć z pamięci dźwięk grzmotu. Niebo bezchmurne. Czy mogła się przestraszyć? Ale czemu przestała grać muzyka?

Im dłużej nasłuchiwał, tym bardziej był pewien, że jakaś muzyka jednak gra, coraz silniej przebijając się przez szum rozmów. Awaria systemu nagłaśniającego? Ale głośniki znajdują się po tej stronie i powinienem -

Dziewczyna krzyknęła, Adam obejrzał się na nią i coś z wielką siłą uderzyło go w pierś. Poleciał za ławkę, walnął potylicą o pień dębu. Wypchnięte z płuc powietrze uciekło przez zaciśniętą krtań, usłyszał ten charkotliwy świst.

Obrazy eksplodowały nad nim w aureolach czerwonej mgły:

Angelika wskakująca na ławkę, sięgająca ku czemuś obiema rękami.

Strumień ognia skierowany wprost w jego twarz.

Czarna dłoń, czerwone oko.

Mgła przesłoniła wszystko.

Znowu śnił mu się kosmos. Wraz ze snem objęła go nieważkość. Nieomal jak gdyby fizycznie wyrwał się z władzy grawitacji – zaćmiony wzrok, gorąca głowa, szum krwi. Sztucznie odświeżone powietrze w płucach. Wyprostował rękę i złapał się czegoś. Poczuł pod palcami metal i zrozumiał, że nie ma na sobie skafandra. Przyciągnął się do punktu zaczepienia. Teraz wrócił wzrok. Wielka ciemność, poziomy pas gwiazd. Ekran lub okno; chyba ekran. Gwiazdy przesuwały się w lewo. Rozejrzał się po pomieszczeniu i dostrzegł niewyraźne plamy kanciastych przedmiotów – foteli? pulpitów? Nagle strzeliły spod nich cienie: na ekran wchodziła krzywizna planety. Zanim raptowne szarpnięcie ściągnęło go z powrotem w głąb grawitacyjnej studni, zdążył jeszcze zarejestrować obraz powierzchni globu. Nie była to Ziemia – nie było to żadne z dzieci Słońca.

– Panie Zamoyski! Panie Zamoyski…! Usiadł i wyrwał się ręce, która nim potrząsała.

– Dobrze się pan czuje? – spytał doktor Soyden. Zamoyski skinął głową.

– Jak się pan nazywa?

– Zamoyski, Adam. Która godzina?

– Był pan nieprzytomny ponad dziewięć godzin.

– Cholera. Co się stało?

– Przewrócił się pan i uderzył głową o drzewo. Przepiękny guz. Nie trzeba było tyle pić.

Zamoyski pomacał się po potylicy. Rzeczywiście, dorodna śliwa.

Znajdował się w swoim pokoju w zachodnim skrzydle zamku. Wstał z sofy i podszedł do okna.

Stąd, z wysokiego parteru, widział dwie trzecie trawnika. Paliły się już lampiony, konstelacje kul kolorowego światła wypierające wieczorny półmrok poza prostokątny plac zieleni – tam wciąż trwało wesele. Muzyka docierała nawet przez zamknięte okna. Po tarasie przesuwały się tańczące pary w strzępiastych trenach cieni.

Skrzypnęły drzwi, Zamoyski obejrzał się: to weszła Nina.

Weszła, spojrzała na doktora Soydena, na Adama i odetchnęła z ulgą.

– Już się bałam, że wstrząs mózgu albo i jeszcze gorzej – rzekła podchodząc.

– Najwyżej byśmy sczytali drania, większy byłby pożytek – mruknął doktor do Niny. – Jak tak dalej pójdzie, będę musiał napisać go od nowa. Powiedz Judasowi, żeby w końcu wyjął go z ciała i włożył mi do słowińskiego Czyśćca, po dwóch godzinach dam mu milion wyfrenowanych Adamów Zamoyskich i może się trafi jakiś fren bardziej poukładany od zapijaczonego pajaca. Co? No co? O co ci -

Nina podeszła do Zamoyskiego – odsunął się. Wyciągnęła rękę – odtrącił ją. Nie patrzył na kobietę, patrzył na Soydena.

– Panie doktorze – zaczął powoli, obchodząc fotel z przeciwnej strony – panie doktorze, czy byłby pan tak miły i powtórzył, co właśnie powiedział?

Doktor Soyden zerknął na Ninę.

– Co jest grane?

– Otóż to, Nino – uśmiechnął się Zamoyski – może nam wyjaśnisz, co jest grane?

Ninie najwyraźniej nie spodobał się ten uśmiech.

– Daj spokój, Adam, zaraz to wszystko -

Doktor Soyden patrzył za zbliżającego się Zamoyskiego w zdumieniu graniczącym z fascynacją.

– Czy on będzie mnie bił?

Nina zapadła z westchnieniem w obity skórą fotel, czarna skóra głośno zatrzeszczała.

– Nie jest to wykluczone.

– Będzie mnie bił! – zakrzyknął wysokim gtosem Soyden, prawie uradowany.

Zamoyski opuścił wzrok na swoje zaciśnięte pięści. Nie miał na sobie marynarki, krój białej koszuli nie był w stanie ukryć szerokich barów i grubych ramion. Przygarbiony, Adam tym bardziej przypominał nachylonego do szarży byka.

– No tak. No tak. – Poruszał szczęką, żując te słowa niczym kamienie, niemal słyszeli, jak zgrzytają między jego zębami. – No tak. Tak. Tak. Tak. No tak.

Doktor Soyden teatralnym gestem otarł pot z czoła.

– Ach, palec Boży, coś się zacięło w naszym golemie. – Ukłonił się Ninie. – A ty lepiej się sama prześwietl, zanim Judas każe cię zresetować. Idę do rycerskiej coś zjeść, ledwo trzymam się na nogach, od południa same alarmy, co za dzień, słowińczyk by nie nadążyłu…

Wyszedł, nadal mamrocząc pod nosem. Zamoyski obrócił się na pięcie, zrobił dwa długie kroki i stanął nad Niną. Uniosła brew.

– Oho.

– Mów! Pokazała mu język.

– Walnąłem łbem o pień – zaczai powoli. – Ktoś… coś mnie pchnęło; pamiętam. Co tam się stało? Co z Angeliką McPherson?

– A co miało się stać? Może ty się lepiej połóż i prześpij, co?

– Dziewięć godzin spałem!

– Ha ha, żeby tylko!

– Co to za gierki? Znowu mnie -

– Znowu? – uśmiechnęła się, machinalnie przekręcając pierścionek na palcu. – Znowu? Jakie „znowu"? Chcesz się zabawić? Co? Skoro i tak cię rozharatało – skoro i tak oboje wylądujemy na śmietniku i nie muszę cię już głaskać po główce, może istotnie młot bardziej skuteczny – no to powiedz mi: kim ja jestem?

– Nina – -Tak?

– Nina – -No i?

– Nina -

– Słucham.

– Nina.

– Nina, Nina, Nina. Jakie imiona noszą nasze dzieci? Syn? Córka? Mamy w ogóle dzieci? Nie, to ja jestem twoim dzieckiem. Jestem? Nie jestem? Chciałbyś mnie przerżnąć? – Uszczypnęła się przez sukienkę w sutek, uśmiech nie schodził jej z warg, niewinny, namiętny, szyderczy, współczujący, zły, cokolwiek o niej Zamoyski pomyśli, będzie to prawdą.

7
{"b":"89237","o":1}