Литмир - Электронная Библиотека
A
A

Kiedy cienie wydłużyły się, wstała i ruszyli dalej. Szła wolniej. Teraz już nic nie mówiła. Przed zmrokiem ustrzeliła kaleką antylopę, która sama podkulała jej pod lufę. Angelika rozpaliła ognisko i, podwinąwszy wysoko rękawy przepoconej koszuli, oskórowała zwierzę, podzieliła tuszę. Ojciec siedział na kamieniu, pochylony, łokcie wparł w kolana, kapelusz przesunął do samej granicy krótko przyciętych włosów. Odblaski szybkiego ognia ożywiały jego nieruchomą twarz. Patrzył, jak ona radzi sobie ze zwierzyną, całe przedramiona miała we krwi.

Wtedy odezwał się po raz pierwszy od opuszczenia Puermageze.

– Mógłbym się w tobie zakochać. Zaskoczona, uniosła głowę.

– Jestem ponoć twoją córką – mruknęła.

– Tak, teraz widzę, że jesteś. – Uśmiechnął się. – Wszyscy zakochujemy się w gruncie rzeczy w samych sobie.

Nie wiedziała, co odrzec, więc tylko nasadziła udziec na ostrugany kijek i zawiesiła nad ogniem. Wytarła ręce. Już gotowa, spojrzała mu w oczy.

– Przybyłeś odebrać przysięgę lojalności? Przysłałeś mi zaproszenie do Farstone. Czy to znaczy, że jestem już wolna?

– Brakuje ci do pełnoletności pięciu lat.

– I będziesz mnie tu trzymał do końca?

– Tak ci źle u jezuitów?

– To więzienie! – wybuchnęła. Rozejrzał się po nocnej sawannie.

– Raczej rozległe. Żachnęła się.

– Wiesz, o czym mówię. Zesłałeś mnie tutaj.

– Jak sądzisz, czemu?

– Taa, nie wątpię, miałeś swoje powody. Pokręcił głową, aż strzeliło mu w karku.

– Wszyscy rodzice dokonują jakichś wyborów, gdy decydują się na dzieci. My, z Pierwszej Tradycji, nie manipulujemy genami. Ale nikt nie odmawia nam prawa do wyboru, w jaki sposób dzieci zostaną wychowane. To mieści się w Tradycji, to zawsze była prerogatywa rodziców. A przecież przez wychowanie rzeźbimy dzieci jeszcze głębiej niż po prostu rzeźbiąc ich DNA. Tradycja daje mi dwadzieścia cztery lata. Zamierzam je wykorzystać. Nie zdziwię się, jeśli po tym czasie otrzymam córkę, która mnie nienawidzi; ale będę na ojczulków wściekły, jeśli ta córka nie okaże się silną, mądrą, samodzielną kobietą. Za wiek, za dwa spotkamy się na jakimś przyjęciu na zamku i wtedy powiesz mi, czy źle postąpiłem.

– Wtedy ci powiem.

Przypomniała sobie, że Judas McPherson zna generała jezuitów od niepamiętnych czasów. To Gnosis kupiło

dla zakonu Puermageze. Już nieraz przysyłał tu swoich wnuków, swoje dzieci. Hoduje własną rodzinę, jak się hoduje egzotyczne odmiany kwiatów. Co można czuć do takiego ojca? Co czuje krzew do ogrodnika, którego dłoń go przycina?

Musiał zobaczyć to w jej oczach.

– Jak sądzisz, ku jakiemu kształtowi wychowuje się dzieci? – westchnął. – W gruncie rzeczy cel jest tylko jeden: uczynić z nich dobrych ludzi. Niezależnie od tego, jak ci i owi definiują „dobrego człowieka". Zgadzasz się?

Ostrożnie skinęła głową.

– Otóż przekonałem się – ciągnął niskim głosem – przekonałem się, że nie istnieje i nie może istnieć żaden taki system etyczny, żaden uniwersalny, spójny wzorzec zachowania, mniej lub bardziej rozwinięty zbiór przykazań… których stosowanie gwarantowałoby człowiekowi pewność słusznego wyboru. Zawsze, prędzej czy później, ale zazwyczaj naprawdę szybko – zawsze stajesz w sytuacji, do której system się nie stosuje albo też daje sprzeczne zalecenia.

– Etyczne Twierdzenie Gódla.

– Bo przecież w życiu nie oceniamy czynów poprzez przyłożenie do takiego wzorca. Dzieje się inaczej. Spotykamy, patrzymy i reagujemy: dobre; złe; a najczęściej coś pomiędzy. Każdy przypadek jest wyjątkiem. Zbieżności z zasadami są rzadkie. Jak zatem – jeśli nie przekazując wiedzę i doświadczenie – jak inaczej mogę wychować swe dzieci? Tylko tak właśnie: sprawiając, by potrafiły prawidłowo reagować na nieprzewidywalne – by umysł umiał się adaptować, rozpoznać dobro i zło w tym, co widzi po raz pierwszy, czego nikt nigdy nie widział. Mówię o profilowaniu twej sieci neuronowej. Ale znowu: jesteśmy stahsami. Nie mogę tego zrobić – nie bezpośrednio. Jedynie poprzez wpływ na dostarczane twemu umysłowi bodźce. Co się od wieków nazywało wychowywaniem dzieci.

– Więc -

– Więc – Puermageze i zakon. Myśl o nim jako o ogrodzie, którego gleba posiada odpowiedni skład chemiczny.

– Ale nie Farstone, ono nie.

– Nie Farstone.

– Zły przykład byś mi tam dawał.

– Uważasz, że na tym to polega? Na braniu przykładu? Czy bierzesz przykład z ojców jezuitów?

– Nie uczynię tego swoim dzieciom. To jest…

– Jakie?

– Upodlające.

– Zapewne. Co nie przeszkadza w wychowywaniu. Bo co stanowi jego przeciwieństwo? Przypadek.

Przynajmniej miałabym pewność, że przypadek nie posiada co do mnie żadnych planów; że sama nie zostałam zaplanowana.

Ale było w niej obok goryczy także ciepłe zadowolenie: że nie opuścił mnie, nie zapomniał, że przez te wszystkie lata w Farstone, choć fizycznie nieobecny – wychowywał mnie.

Drugiego dnia przecięli drogę stadu słoni składającemu się z dziesięciu dorosłych osobników i dwóch młodych. Ojciec zatrzymał się i obserwował zwierzęta przez blisko godzinę.

– Na pewno macie wiele planet ze znacznie ciekawszą fauną – zauważyła.

Skinął głową.

– Ale to są słonie – rzekł. – O tamtych zwierzętach nie śnię.

Dreszcz po niej przeszedł. Odwróciła spojrzenie, by się nie zorientował. Co jeszcze jest do odziedziczenia? Zagryzła wargi.

Kiedy już wracali, na ostatnim postoju, zagadnął ją o plany na przyszłość.

– Wyrwać się stąd – strzeliła bez zastanowienia. -I?

– I przekonać się, czy jest coś piękniejszego od wschodu słońca nad Afryką – rzuciła po chwili, wpychając nogą konar do ogniska. To oczywiście byt unik, nie szczera odpowiedź; ale dobry unik.

– Ambicje? Pokręciła głową.

– Nie dam ci ich.

Zaśmiał się – przyjaźnie, nie szyderczo, mogła się przyłączyć.

W kilka dni po jego odlocie, podczas rozmowy z ojcem Frenete, wymknęło się jej coś na temat Judasa.

– A matka? – spytał wówczas jezuita. – Dlaczego nie winisz matki?

– A co ona może, przecież -

– Uważasz, że on jej nie kocha?

– Nie wiem. Nie znam jej.

– A jego?

– Też nie.

– Zdobądź się na szczerość: czy w głębi duszy nie jesteś im wdzięczna?

– Może. Chwilami.

– Właśnie po to są takie szkoły jak nasza – rzekł ojciec Frenete, nabijając fajkę. – Nosząc nazwisko McPherson, tak czy owak nie mogłabyś oczekiwać zwyczajnego dzieciństwa. Rodzice wybrali dla ciebie Puermageze. Nierozsądne jest uważać, iż chcieli ci tym wyrządzić krzywdę. A że masz im za złe – to dobrze świadczy o tobie. A więc i o ich wyborze.

Ponieważ mimo że prawie ich nie pamiętała, czuła się ich córką i tęskniła.

Wczoraj matka zabrała ją na przejeżdżkę po Farstone. Przez pierwsze kilka kwadransów tylko podziwiały widoki

i przysłuchiwały się przekomarzaniom wierzchowców. Konie dyskutowały oczywiście o polityce.

– Nie przypominam sobie, żebyście trzymali tu geni-male – zagadnęła matkę w łacinie, której, przypuszczała, konie nie rozumieją.

Zatrzymali się na wzgórzu, skąd widać było jak na dłoni zamek, jezioro, park i drogę. Matka pochyliła się w siodle, poklepała srokacza po szyi.

– Dostaliśmy kilka w prezencie od Huzaiu. Nie wypada zbyt szybko się ich pozbyć, chociaż to niewątpliwie wbrew Tradycji.

Huzai byłu jednum z liderów Wertykalistów. Angelika dobrze orientowała się w aktualnych obrotach politycznego koła fortuny, wykształcenie odbierane u jezuitów wbrew pozorom obejmowało wiele bardzo przyziemnych dziedzin wiedzy. Wertykaliści, przedkładający pionową wspólnotę Progresu nad poziomą wspólnotę poszczególnych jego tercji, stanowili naturalnych sojuszników McPhersonów i Gnosis Incorporated.

– Jak na przyjaciela, dosyć kłopotliwy prezent.

– Huzai nie jest przyjacielem. Nie naszym w każdym razie.

– Może ktoś powinien mnie wtajemniczyć w strategię klanu.

– Nie sądzę.

Angelika z trudem, bo z trudem, ale opanowała pierwszy odruch i nie spojrzała na matkę. Odwróciła wzrok na lasy i góry.

Matka musiała spostrzec jej reakcję. Zaśmiała się cicho.

– Och, dziecko, jesteś McPhersonem do szpiku kości…! Matka była wysoka, miała szarozielone oczy, długie,

złote włosy wiązała na karku. Zatrzymana w wyglądzie swych kolejnych pustaków na trzydziestu latach, Anna McPherson w rzeczywistości liczyła ich sobie blisko czterysta. Była bardzo piękna, tak jak wypadało.

Podjechała do Angeliki, przechyliła się w siodle, objęła ją ramieniem i przyciągnęła. Uścisnąwszy mocno, szepnęła jej prosto do ucha, tak że Angelika z trudem rozróżniła słowa w huraganie ciepłego oddechu:

– Nikt ci nie odbierze, co ci się należy. Wiedzieliśmy już, gdy skończyłaś pięć lat. Pamiętam cię. Pamiętam cię, córeczko.

Ale Angelika matki prawie nie pamiętała. Czternastoletnie wygnanie pod straszne słońce Afryki uczyniło z niej obcą w rodzinnym domu, obcą pośród braci, sióstr, kuzynów. Lecz niespodziewanie wyszeptane przez Annę McPher-son słowa obudziły w Angelice zalążek egoistycznej dumy, której pełną postać już w sobie przeczuwała.

Krążąc teraz między weselnymi gośćmi – a byli to przecież przedstawiciele najwyższych sfer Cywilizacji, od pierwszej do trzeciej tercji Progresu – raz po raz czuła ukłucia tej cierpkiej satysfakcji, przyjemności o smaku chininy; mogłaby się od niej uzależnić. Wiatr przyklejał sukienkę do ciała, słońce grzało przyjemnie, powietrze pachniało wilgocią. Uśmiechała się uprzejmie. Patrzą na nią – i co widzą? Kolejny niebezpieczny sekret McPhersonów. Ktokolwiek spojrzy, zaraz organizuje przeczesywanie Plateau w poszukiwaniu strzępów pieśni o najmłodszej córce Judasa McPhersona. U stahsów późnych Tradycji mogła nawet zaobserwować charakterystyczny brak skupienia wzroku, gdy spoglądając na nią – w pół ukłonu, w trakcie wznoszenia kieliszka – w OVR czytali oficjalną etykietkę Angeliki McPherson, zapewne także obszerne wyciągi plotek z Plateau na jej temat.

Sama znała Plateau tylko z teorii. Rzecz jasna, wszyscy jezuici stosowali się sztywno do reguł Pierwszej Tradycji. Dopuszczano wprawdzie korzystanie z VR, o ile cząstkowej i jednozmysłowej (z takiej korzystano już w XX wieku), lecz Angelika miała do czynienia wyłącznie z interfejsami

5
{"b":"89237","o":1}