Pomyślałam, że Miecio chyba łże.
– Niemożliwe. Nie mogli grać Danieli. Najgorszy dwulatek na torze, już to zdążyła udowodnić, specjalnie sprawdzałam. No, może jeszcze z jeden czy dwa są gorsze, ale w ostatniej trójce ona znajduje się na pewno. Kto grał Daniele…?!
– Te cepy właśnie. Słowo ci daję. Napust.
– A…! – przypomniałam sobie nagle. – No właśnie, przyszła Eliana, koń z wyższej grupy i za porządek dali przeszło dwadzieścia tysięcy! Nawet się zastanawiałam, co, na litość boską, ci ludzie grali…
– Daniele właśnie. Oni grają i w kasach i u bukmacherów. Bukmacherzy kochają ich nad życie, bo oni mają stawkę sto milionów. Stawiają w ostatniej chwili, konie do wirażu dochodzą, a oni jeszcze im pchają pieniądze. Na kretyństwo, więc czysty zysk…
W ułamku sekundy zrozumiałam co najmniej połowę kombinacji. Przyjmujący pieniądze bukmacherzy zazwyczaj starają się zabezpieczyć, sami stawiając w kasie, szczególnie jeśli w grę wchodzą faworyty. Wcześniejsze obstawienie koni pozwala im zorientować się w sytuacji i do tej kasy się dopchać, wypłacają potem wygraną, ale i sami ją biorą. Po zamknięciu ostatniej kasy zdani są na własne szczęście, zabezpieczenia już nie uzyskają, muszą ryzykować. Jeśli zatem ktoś gra na bezsensowne fuksy, zarabiają, zgarniają wszystkie wpłaty i mają czysty zysk. Kretyni, pchający im w ręce ciężkie miliony na najgorszego konia, muszą być przez nich uwielbiani bez granic. Kogoś, kto typowałby z sensem i trafiał, znienawidziliby może śmiertelnie, odmawialiby przyjmowania od niego pieniędzy albo w inny sposób postaraliby się go pozbyć…
– Czy ten Derczyk przypadkiem nie grywał u bukmacherów…? – wyrwało mi się.
– Ty bardzo rozumnie myślisz – pochwalił mnie Miecio. – Nie wiem, ale chyba nie. Zdaje się, że nie grywał.
– Gdyby grywał, wiedziałabym, kto go zabił…
Spółka z dżokejami jest im niezbędna. Konia, który nie wygra na pewno, znacznie łatwiej jest wybrać, niż takiego, który przyjdzie pierwszy. W każdej prawie gonitwie mogłabym wskazać co najmniej jednego i założyć się o wszystkie pieniądze świata, że w przodzie go nie będzie. Dżokeje, stajenni czy ktokolwiek z pracowników podtyka ćwokom złego konia, ćwoki lecą do bukmacherów, dochód pewny jak w szwajcarskim banku. Szczególnie przy takich sumach…
Pojawiła mi się nagle jeszcze jedna możliwość. A jeśli Derczyk, z głupoty, złośliwie albo z innych przyczyn, dawał komuś dobre konie…? Może miał ślepe szczęście i trafiał przypadkiem? Ten ktoś, obojętne, z mafii czy nie, grał u bukmacherów i kosztował ich potworne pieniądze… Ale nikt tam chyba nie stawia tak wysoko, jak te żłoby…
– Zawsze grają po sto milionów?
– Co najmniej. Jak im się uda, to i drożej. Sami by nie zdążyli, dobiegaczy mają, tych pośredników, rozsyłają ich na wszystkie strony. I coś mi się widzi, że pośrednicy bogacą się najbardziej.
– Bo mają rozum i idiotyzmów nie stawiają wcale?
– A pewnie. Chociaż raz się jeden narwał, nie postawił, bo uważał, że nie przyjdzie.
– I przyszło?
– Przyszło. Latał jak z pieprzem, żeby pożyczyć forsę na wypłatę, jedną trzecią mu się udało uzyskać. Mordę miał potem skatowaną, ale zwolnienia lekarskiego nie wziął. Ma spłacić wszystko do końca, zdaje się, że do tej pory jeszcze mu trochę tego długu zostało, bo urazu dostał i boi się nie postawić. Z dżokejami też robią numer, ćwoki dają na przykład dla Zameczka albo dla Szczudłowskiego pięć milionów, a oni im przekazują cztery. Albo nawet trzy. Resztę mają dla siebie. Trzy miliony to też więcej, niż ta głupia nagroda, nie?
– Czekajcie – przerwała nam zdumiona Honorata. – Z tego, co tu mówicie, wynika, że te prymitywy z mafii przegrywają? Czy ja dobrze słyszę?
– Doskonale, kochano żono – przyświadczył Miecio. – I zgadza się, przegrywają.
– To po co im te wszystkie sztuki?
– Tego nikt nie wie. Lubią widocznie. Ze dwa razy w sezonie zdarza im się wygrać, ale nie więcej, bo chłopaki pilnują.
– No dobrze, a skąd wobec tego biorą na to pieniądze?
– Z czego innego. Tak jak ten jej prokurator. Gdzie indziej wygrywają, żeby na wyścigach przegrywać. W ogóle są bogaci z domu, bo przez całe życie robili za cinkciarzy i legalizacja procederu zrobiła im ciężką krzywdę. Ale jeszcze im dużo zostało.
Głupota jest to nie do pojęcia, ale od początku wam mówię, jak komu dobremu, że to są głąby wsiowe.
– Ty masz rację. Mieciu, ja też wątpię, czy oni umieją czytać – zgodziłam się. – Wystarczyłoby im raz w program popatrzeć, żeby się połapać w tych napustach. Ale i tak coś mi tu nie gra, bo jeśli mieli dość rozumu, żeby się wzbogacić na walutach obcych, powinni mieć go dość i teraz, żeby tak nie tracić.
– Co im zależy? Wygrywają w ruletę po kasynach.
– Myśl logicznie i nie mów bzdur. Jakby im nie zależało, w ogóle by się w to nie wdawali!
– Namiętność ich szarpie – podpowiedziała Maria.
– Z pewnością, ale gdzie, w takim razie, podział się ich rozum do zysków? Nie, ja się upieram, że coś tu nie gra i jakaś padlina spod gruntu zalatuje. Nie mówiąc już o tym, że coraz bardziej Derczyk mi patrzy na informatora. Jeśli nie załatwili go bukmacherzy, bo dawał dobre typy, trzasnęła go mafia, bo dawał złe. Szlag ich w końcu trafił i utłukli go z zemsty albo zwyczajnie ze zdenerwowania. Tak mi wychodzi.
– W pewnym stopniu dobrze ci wychodzi, bo jeden z tych trzech jest nerwowy i z upodobaniem rwie się do mordobicia osobistego – przyświadczył Miecio. – Mogło tak być, ale nie wiem, czy się tego dowiedzie.
Przyjrzałam mu się podejrzliwie i przypomniałam sobie, o co go miałam zapytać.
– Mieciu, mów prawdę. Ja mam dwa skromne pytanka. Dlaczego ten Derczyk tak tobą wstrząsnął? Przesadnie podatny na szoki nie jesteś, więc w czym rzecz?
– Bo chciałem się napić koniaku – odparł Miecio bez namysłu. – I taki podstępny sposób wydał mi się najlepszy.
– Już dostałeś po łbie za swoją ukrywaną wiedzę – zwróciła mu uwagę Maria. – Chcesz dostać jeszcze raz?
– Od was?
– Możesz i od nas, ale w pierwszej kolejności miałam na myśli złoczyńców.
– A co tu mają złoczyńcy do moich szoków albo do mojego koniaczku?
– Honorata, czy on codziennie o tej porze prezentuje zaćmienie umysłowe? – spytałam z troską. – Czy może tylko dzisiaj? Zaszkodziło mu coś?
– No co ty sobie myślisz, tu mi brutalnie wredna baba opowiada, że człowieka zabili…
– Mieciu, ona mówi to samo, co ja – przerwała mu Honorata. – Jak będziesz tak głupio milczał, to oni cię trzasną drugi raz. A jak powiesz co wiesz, stracą powód.
– Akurat! – prychnął Miecio gniewnie. – Trzasną mnie przez zemstę. A w ogóle kto powiedział, że ja coś wiem?
– Widać z daleka – rzekłam sucho. – Ślepa komenda zobaczy. I drugie pytanko: kto to jest Bazyli?
Miecio sczerwieniał, pobladł i znów sczerwieniał. Zaczął jakoś dziwnie fukać. Przyglądałyśmy mu się wszystkie trzy wzrokiem pełnym nagany, bez żadnych względów dla jego rozbitej głowy. Honorata ukroiła mu kawałek pasztetu.
– Masz, zjedz, popij i przestań dusić w sobie. Co to za jakiś Bazyli? Nie słyszałam o takim.
– Nikt nie słyszał! – wygulgotał Miecio. – Ona jedna! Czepia się i czepia, wymyśliła to sobie!
– A razem ze mną Sarnowski i Białas – powiedziałam dobitnie.
Miecio zamarł z pasztetem na widelcu.
– Co…?
– Sarnowski i Białas. Akurat z siodłami wychodzili. Zrozumiałam, że Bazyli kazał Sarnowskiemu spuścić gonitwę, chociaż nie był faworytem. Co to za jakiś Bazyli? Przestań udawać głupiego, bo wszystkie mamy oczy w głowie i w te oczy nam bije, że nie tylko wiesz, ale także boisz się jak kanadyjski skunks.
– Ale nie śmierdzę na odległość! – zaprotestował Miecio z ogniem i gwałtownie pożarł pasztet. – No więc dobrze, powiem. Nie wiem, kto to jest, ale wiem, że coś takiego istnieje. Może to symbol, a może pseudonim…
– A może człowiek…
– Parszywa kreatura, nie człowiek! No dobrze, owszem, jest jakiś taki. No niech wam będzie, ja też podsłuchałem. Nie wiem, kto rozmawiał, dwa głosy słyszałem, o Derczyku właśnie gadali. Żadnych cytatów, nie pamiętam, co mówili, ale wyszło z tego, że Derczyk za dużo gębą kłapie i trzeba go zatkać. I jak się dowiedziałem, że zatkali go radykalnie, mogłem się zdenerwować, nie?
– Mogłeś, Mieciu, mogłeś – powiedziała uspokajająco Honorata i pogłaskała go po głowie.
– Ręce precz od Korei! – wrzasnął Miecio. – A, to moja żona… No dobrze, ja cię kocham nad życie. A ten Bazyli to jest, zdaje się, takie coś.
Umilkł nagle. Bezskutecznie czekałyśmy na dalszy ciąg. Miecio zajął się winem.
– I gdzie to było? – spytałam z uporem.
– Co gdzie było?
– Gdzie oni tak rozmawiali o zatykaniu Derczyka?
– W straży pożarnej w Ożarowie.
– Gdzie?! – zdumiała się Maria.
– A cóżeś ty, Mieciu, robił w straży pożarnej w Ożarowie? – spytała podejrzliwie Honorata.
– Klub tam jest czy zwyczajna knajpa? – zainteresowałam się, bo już kiedyś w jednej straży pożarnej istniał klub dżokejów. Dawno to było i przypadkowo, ale jednak.
Miecio wyraźnie nie był pewien, której z nas powinien odpowiadać najpierw. Rozsądnie wybrał żonę.
– W Ożarowie byłem służbowo, kochana żono moja, i tam poszedłem załatwiać sprawy przy śledziku i płynach niewinnych. A ty skąd wiesz o klubie? – zwrócił się do mnie prawie z oburzeniem.
– Nie wiem, tylko zgaduję. Z doświadczenia życiowego. Jest on?
– Jest takie coś zbliżone. W szczegóły się wdawał nie będę, bo dokładnie mówiąc, podsłuchałem to w toalecie i oni opuścili przybytek wcześniej, a ja później, więc nie wiem, kto to był. Jednego może zgaduję, bukmacher taki, w średnim wieku, chudy, włoski ma wybrakowane, a za to w brwiach obfity bardzo.
– A! – powiedziałam ze zrozumieniem, bo znałam takiego z widzenia.
– No dobrze i co dalej? – pomogła mi Maria. – Co ma do tego ten jakiś Bazyli?
Miecio jakby nieco przestał się denerwować. Być może, do ukojenia jego doznań przyczyniło się wino.
– Bazyli jest to postać tajemnicza i wcale nie wiem, mogę się zakląć, że nie żartuję, czy to jest imię, czy może skrót od bazyliszek. Głośno się o nim nie mówi. Nic nie wiem, tylko sobie dedukuję, że on ten przemysł rozrywkowy w garści trzyma. I jak ty mi teraz mówisz, że Sarnowski…!