– Bo co? Bo uważałeś, tak jak wszyscy, że Sarnowski tam rządzi? A teraz ci nagle wychodzi, że Sarnowski też podlega Bazylemu?
– No właśnie, tak mi wychodzi i wcale mi się to nie podoba. I teraz już powiem wam całą prawdę do reszty. Na takim jednym przyjęciu byłem, służbowo, w miejscu pracy, Malinowski zorganizował dla zagranicznego pośrednika i mogę na klęczkach przysiąc, że tam się mówiło o… jak by to określić… o wykantowaniu kontrahenta. Pokazać konie i schować konie…
– Malinowski…?! – zdumiała się Maria.
– E tam, Malinowski! Nie brał w tym udziału i nic nie słyszał. Pośrednik po polsku umiał powiedzieć dżę dobry i wą pętaku. Nie wiem, dlaczego akurat tego go nauczyli. A, jeszcze podnosił kieliszek i mówił „owie”, trzy pierwsze litery nie przechodziły mu przez usta, a nie rozumiał ani słowa…
– Mieciu, ty się nie roztkliwiaj nad zagranicznym pośrednikiem, tylko mów tę straszną prawdę – przywołałam go do porządku. – W grę musiały wchodzić araby?
– Wcale nie. On był zainteresowany hodowlą, reproduktory generalnie. I obiecujące trzylatki, głównie ogiery, oni tam biorą straszne pieniądze za krycie.
– Matki też sprzedajemy, jak idioci – zauważyła potępiająco Maria. – Nie wiem, kto o tym decyduje, ale chyba wróg naszej hodowli.
– Pieniędzy im potrzeba.
– No to to jest polityka mało, że krótkowzroczna, ale jeszcze do tyłu! Jeśli patrzą na koniec nosa, chyba ten nos ktoś im odciął! Wgłębiony mają!
– Czy mi się wydaje, czy jakoś odbiegliście od tematu? – wtrąciła niepewnie Honorata.
– Żmiję wyhodowałem na piersi! – jęknął rozdzierająco Miecio. – Nigdzie nie odbiegliśmy, to był właśnie temat. Owszem, najlepsze matki, najlepsze reproduktory należy zostawić sobie, a skoro jakiś kretyn chce je sprzedać, trzeba mu to uniemożliwić. Rozumiecie, co ja mówię?
– Rozumiemy – powiedziałam bezlitośnie, bo Miecio wyraźnie miał zahamowania. – Trzeba zrobić kant, najlepsze konie schować, wyeksponować te gorsze, zagraniczny kupiec poleci na gorsze, a lepszych wcale nie będzie chciał i wrogi kretyn nie zdoła ich sprzedać. Za to dostanie więcej forsy za te gorsze i może go to zaspokoi.
– Z ust mi wyjmujesz te złote słowa! – wykrzyknął Miecio z zapałem. – Twoje zdrowie! Uczcijcie ją!
Pozwoliłam się uczcić, wzięłam w celebracji osobisty udział i nie popuściłam.
– Wal, Mieciu dalej. Gdzieś tu powinien tkwić Bazyli.
– On tam był – powiedział Mieciu po krótkiej chwili wpatrywania się w kwitnący kaktus Honoraty.
Odczekałyśmy następną chwilę.
– Bazyli tam był, na tym przyjęciu? – upewniła się Maria.
– Tak. Głowę daję. Z rozmowy wynikło. To się załatwi bez problemu, to schowanie i pokazanie koni. W ogóle betka, pestka, mięta z bubrem i nie ma sprawy.
– Wynikałoby z tego, że Bazyli jest postacią pozytywną? – zauważyłam z dużym powątpiewaniem.
– Tak – potwierdził Miecio. – A Derczyk jest dowodem rzeczowym.
Dokładnie przez trzy sekundy zastanawiałam się, czy pół butelki wina może dać takie skutki. Nie, niemożliwe, przecież zaczęłam od pasztetu! Nagły zamęt w umyśle musi być wynikiem komplikacji sytuacyjnych, nie zaś nadmiaru alkoholu.
– Mieciu, poczekaj – poprosiłam łagodnie. – Słyszałeś to gadanie. Święcie wierzę, że zrozumiałeś je dokładnie. Kto co mówił, chyba wiesz? Mam na myśli, że odgadłeś, który to jest Bazyli, na bazie słów, jakie z pyska jego padły?
– Jakaś trudna się wydaje ta twoja wypowiedź, ale ja jestem genialny i rozumiem – odparł Miecio. – Nie, nie odgadłem.
– Dlaczego?
– Dlatego, że nie mogłem się połapać, co który mówi. Niewykluczone, że miałem kłopoty z kojarzeniem i byłem do tyłu o jakieś dwie albo trzy osoby. I właśnie nie wiem, o dwie czy o trzy.
– Mieciu, byłeś w drzazgi pijany? – powiedziała z wyrzutem Honorata.
– Byłem. Ale bardzo porządnie udawałem, że jestem trzeźwy. I przez to cierpię. Przez talent.
Pomacawszy się po głowie z męczeńskim wyrazem twarzy, odchylił się do tyłu i zza kotary okiennej wyciągnął kolejną butelkę wina. Podsunęłam mu korkociąg.
– I z takim talentem symulowałeś trzeźwość, że wszyscy w nią uwierzyli – odgadłam. – Teraz Bazyli jest pewien, że go rozszyfrowałeś i dlatego kazał cię unieszkodliwić. I ty naprawdę nie wiesz, kto to jest?
– Naprawdę nie wiem – zapewnił Miecio. – Jeden z czterech. Ale żadnego z tych czterech nie znam i nie wiem, jak się nazywają. Mogę się wam przyznać, pytałem Malinowskiego, on nie ma pojęcia, którzy to byli, a razem brało udział w przyjęciu dwadzieścia siedem osób. Dwóch odpada, Malinowski i zagraniczny kontrahent, akurat gadali ze sobą przy oknie, dwudziestu pięciu zostaje.
– Dwudziestu czterech, bo jeszcze i ty odpadasz. Gdybyś był Bazylim, wiedziałbyś o tym.
– Dwudziestu czterech. Też dobrze. Między nimi znajduje się Bazyli, który myśli, że ja go znam. Uciec do Argentyny?
– Jeden z tych, którzy chodzą na wyścigi – podsunęła Honorata.
– Wszyscy, którzy tam byli, chodzą na wyścigi.
– Jerzy… – zaczęłam. – Pardon, chciałam powiedzieć Malinowski. Powinien wiedzieć, kogo zaprosił na to służbowe przyjęcie. Myślisz, że sobie przypomni? Gliny trzeba napuścić, jakoś dyplomatycznie.
– Bardzo dyplomatycznie, bo to było w zeszłym roku. Nie wiem, czy sobie przypomni, ale ma dobrą sekretarkę, możliwe, że ona będzie wiedziała. Poznamy nazwiska dwudziestu czterech facetów, ściśle biorąc, osiemnastu z tych dwudziestu czterech to ja znam osobiście i co nam z tego przyjdzie?
– Nam nic, glinom przyjdzie. Będą mieli dwudziestu czterech podejrzanych…
– I to ich tak cholernie ucieszy?
– Zawsze lepiej, niż dwieście czterdzieści tysięcy. A z twarzy byś ich nie rozpoznał?
– Kogo?
– Tych czterech, wśród których znajdował się Bazyli. Miecio nalał wszystkim wina, podsunął Honoracie talerzyk, dostał jeszcze jeden kawałek pasztetu i zastanowił się.
– Nie – powiedział stanowczo. – Nie da się ukryć, że organ wzroku funkcjonował mi gorzej, niż organ słuchu. Wyznam wam nawet, że chwilami było ich ośmiu, ale ja pamiętałem, że jest czterech i nawet usiłowałem zgadnąć, którzy są prawdziwi.
– No tak – powiedziałam ze zgrozą. – Teraz rozumiem już wszystko. Wpatrywał się w nich z wytężeniem i nie jest wykluczone, że wpatrywał się właśnie w Bazylego, który to zauważył. Żadna siła go nie przekona, że Miecio go nie zna. Nie wiem, co zrobić.
– Miecio ma zwolnienie lekarskie – powiedziała Honorata. – Zamknę go w domu na klucz. Czy nie można by tego rozwikłać, zanim mu się skończy?
– Jeżeli masz jakieś szansę napuścić na nich policję, uczyń to – poradziła mi Maria. – Każdy ma chyba dość rozumu, żeby im wszystko powiedzieć, a jeżeli ten cholerny Bazyli rzeczywiście istnieje i robi gonitwy, to ja mam go dosyć. Niech go złapią i niech mu uczynią coś złego.
– Amen – ogłosił uroczyście Miecio, podnosząc kieliszek. – Ja bym popatrzył na środę.
– Mam szansę i napuszczę – obiecałam. – Też bym popatrzyła na środę i możecie spokojnie mówić, gdzie Bolek daje siebie, bo ja i tak na to nie zwracam uwagi…
* * *
– W czwartej gonitwie idą dwa konie i nie wiem, po co tam jest zapisane sześć – oznajmił pan Zdzisio natychmiast po przyjściu.
– Które to mają być, te dwa konie? – spytałam podejrzliwie.
– Dwójka i szóstka. Nie ma innych!
– Szóstka może, ale co do dwójki, niech pan się postara o lusterko. Inaczej trudno panu będzie własne ucho zobaczyć.
– A przekona się pani!
– Pan też się przekona! Harcownik, rzeczywiście! Nie widzi pan, co na nim jedzie? Uczeń Sojecki nie wygrał jeszcze nigdy w życiu!
– Owszem, wygrał – skorygował Jurek. – W zeszłym roku.
– Może raz. W tym sezonie dwa razy był drugi.
– Ale wagi nie ma! Koń bez wagi, proszę państwa, tu nie ma innego, Harcownik z Albańczykiem albo odwrotnie! – przekonywał pan Zdzisio z ogniem. – Trafiam dzisiaj kwintę!
– Tym Harcownikiem, tak?
– Tak jest, Harcownikiem!
– Domowej roboty to może być tylko bimber, porządnie oczyszczony – mówił Waldemar na fotelu po drugiej stronie. – A te wszystkie wina…
– Nalewka, panie Waldku, nalewka, nie żadne wino – przerwał mu pan Sobiesław. – Orzechówka na czystym spirytusie.
– Orzechówka to na żołądek, a ja mam katar…!
– I patrz pan, ja go skreśliłem, tego cholernika, trzy miałem wytypowane, dwójka, trójka i szóstka, ten mi przychodzi, dwójki nie ma, powiada, jedynka wisi, zamieniłem dwójkę na jedynkę, a w domu sobie wytypowałem. Rozum tylko człowiekowi odbierze… – skarżył się pan Edzio.
– Trzeba było dołożyć, a swojego nie wyrzucać – pouczył pułkownik. – A orzechówki na miodzie pan próbował…?
– Tu, w drugiej, masz jednego – mówił ktoś przy stoliku za barierką. – Tu masz dwa, ten, o… l ten…
– A ten? – zaprotestował jakiś drugi.
– Łach. Do rzeźni. A tu możesz brać ścianę.
– Wróblewski mówi, że jego się nie liczy – wtrącił trzeci.
– Mówi czy nie mówi, nie wiadomo jak pojadą. Jeszcze nie ustalone. Chcesz wygrać, tylko ściana…
Nie odwracałam się, zajęta typowaniem soboty. Na fotelu za mną ktoś usiadł, przegrodził mnie od głosów za barierką. Nawet byłam ciekawa, co to może być, ten jeden pewniak, ale nie chciało mi się podglądać. Rzuciłam okiem na drugą gonitwę, wedle mojej opinii szansę miały tam cztery konie, skąd im się wziął jeden? Znów te kretyńskie, zakulisowe informacje…
– Proszę pani… – powiedziała nieśmiało osoba za mną. Obejrzałam się i poznałam dziewczynę, tę samą, która była tu pierwszy raz w sobotę, w dniu śmierci Derczyka.
– Bardzo przepraszam, dzień dobry, czy pani nie widziała przypadkiem pana Zawiejczyka?
– Nie wiem – odparłam. – Dzień dobry. Kto to jest pan Zawiejczyk?
– Ten pan, który tu był ze mną, przypomina pani sobie? On gdzieś zniknął, w ogóle go nie znalazłam.
– A… Ten znajomy pani ciotki?
– No właśnie. Od soboty nikt go nie widział, chciałam sprawdzić, czy tu go nie ma. Pani go nie widziała?